środa, 3 września 2014

22. Jesteś strasznie uparta, no nie?

Nigdy nie wyjdę za mąż.
Chyba że za Bruno Marsa.
Przeżyłam ślub Dawida. Wesele i nawet poprawiny. Ale teraz to już chyba się ta sztuka nie uda.
Luźnego Jaśka i Klimka - przyszłego ojca udało mi się w magiczny sposób nie nawiedzić w tych uroczystych dniach (akurat do Ziobry może bym poszła, ale skoro już się przeziębiłam, to przecież nie będę ryzykować, że mu gości pozarażam, biedakowi jednemu i - ojej - zostałam w domu, a u Murańki to była zabawa dla dzieci opóźnionych w rozwoju - Dawid potwierdzi - i kategorycznie odmówiłam w niej udziału. No cóż). Tak więc specjalną sympatią do takich imprez wciąż nie pałam. 
I raczej to teraz nie nastąpi.
Bo ewidentnie to coś, co mi się na mózg rzuciło przed ślubem Dawida wciąż mnie trzyma.
I jadę na ślub Morgiego.
A tym razem to jest wina Krafta. Bo jojczył idiota tyle, że muszę przyjechać, że się w końcu zgodziłam. Thomasowi będzie przykro, mnie będzie przykro, wszystkim będzie przykro, bla, bla, bla...
Jestem idiotką.
I na dodatek nie umiem się pakować. Ja pierniczę.
Do pokoju wchodzi Dawid. Z Kacprem.
- Cześć - uśmiecha się słodko mój braciszek. - Przyszliśmy się z ciebie pośmiać.
- Zajebiście - burczę, kopiąc w walizkę i wrzucam do niej trzy kolejne podkoszulki.
- O, jak miło, znalazły się moje ubrania - zagląda mi do środka Skrobot.
- One już dawno nie są twoje.
- Spodziewałem się tej odpowiedzi - mówi i otwiera przyniesioną przez siebie paczkę chipsów, po czym jak gdyby nic rozsiada się na moim łóżku. A potem w jego ślady oczywiście idzie mój braciszek kochany. Przynajmniej tyle, że rano pościeliłam, to mi na prześcieradło nie nakruszą.
- A na wesele do Morgensterna w czym pójdziesz? - pyta Dawid. - W dresie?
- W sukience - warczę. - Nie wiem, czy zauważyłeś, ale na twoim też byłam.
- Ty, faktycznie - robi zdziwioną minę. Ale on jest, kurna, wredny. To chyba u nas rodzinne.
- Ty oczywiście byłeś zbyt zajęty swoją piękną żoną, żeby to zauważyć, czyż nie?
- Coś w tym rodzaju.
- No cóż. Inni zauważyli.
- Tak? Kto na przykład? - oj, niech on tak nie kpi. Jakbym mu całą listę chciała wymienić, to by chyba spadł z krzesła. Oh wait. On siedzi na łóżku.
- Kacperek na przykład.
O matko, ale mnie to bawi. Nie pasuje ci, kolego, do karnacji ta czerwień na policzkach.
- Serio? - parska śmiechem Dawid. - Ale jaja.
Biedny Skrobot. Jakby nie to, że jest taki śmieszny, to by mi go nawet było szkoda.
- Zróbcie mi miejsce w środku - rozkazuję i wbijam pomiędzy nich. - Nie martw się Kacperku. Już nigdy nie będziesz musiał przeżywać takiej traumy. Więcej się nie ubiorę jak kobieta.
- A szkoda - śmieje się.
- No bo załóżmy, że to by się źle odbiło na twojej psychice - kontynuuję, kładąc głowę na jego udach, a nogi - na udach Dawida. - Na przykład uznałbyś, że po takim widoku to już żadna, ale to absolutnie żadna kobieta nie jest dość cudowna. I co wtedy? Do końca życia byś był sam.
- Marzena, co ty pieprzysz? - pyta Dawid.
- Czekaj, czekaj - odpowiada mu Kacper. - Ona całkiem niegłupie rzeczy mówi. No i co dalej, Manieczka?
- Co dalej? Chipsy mi wszystkie zjecie. Dawaj mi tu jednego - rozdziawiam paszczękę, a Skrobot posłusznie wykonuje moje polecenie. - Tak. Bo tak w ogóle to ja jestem serwismanem, a nie dziewczyną.
- Ciekawa teoria - stwierdza Dawid.
- Na tym się przynajmniej znam.
Skrobot się znowu śmieje. Ja nie wiem, ja go chyba wyślę do jakiejś poradni. To się chyba leczy.
- Ty, a po co ty właściwie jedziesz do tej Austrii? - pyta Dawid.
- Bo mi Kraft kazał - odpowiadam automatycznie.
- Co?
- No co ja poradzę, że on jest taki upierdliwy. Uparł się i już.
- Ohoho. Bo ty taka podatna na wpływy.
- Ty się w takich kwestiach nie wypowiadaj, pantoflarzu.
- Ja?! Pantoflarzu?!
- Ej! - krzyczy Skrobot. - Mustaf! Zluzuj, wyzwolony małżonku.
Kacperku, czy ja ci kiedy mówiłam, jak bardzo cię lubię?
- Słuchaj...
- Panowie - przerywam im kategorycznie. - Spokojnie. To są kwestie podwyższonego ryzyka, może sobie je odpuścimy. Ewentualnie zrobię wam jakąś debatę, a kto przegra dostanie na obiad zupę szczawiową. Może być?
- Odnoszę wrażenie, że to trochę niesprawiedliwe. bo Mustafa i tak to czeka. A jak przegra - to podwójna porcja - stwierdza Skrobot.
Znalazł się altruista.
- No co ty gadasz. Przecież on, jako wyzwolony małżonek, na pewno postawi się Izabelii i zażąda schabowego.
- A tak. Racja - kiwa głową Kacper. - Zapomniałem, że u nich jest równouprawnienie. Chcesz jeszcze chipsa?
- Głupie pytanie. Jakbyś mnie nie znał.

Czesc, Mania.
Co slychac u ty? U mi dopsze.
Muwilas, ze bedziesz na slub Morgi. To fajnie. Mam tylko jedno pytanie: gdy?

Boże drogi.
Chyba podjęłam najgorszą życiową decyzję w momencie, gdy zgodziłam się pomóc Kraftowi w nauce polskiego. 
Chociaż z drugiej strony kusząca jest wizja rozmowy z nim.
O ile się przy okazji nie posikam ze śmiechu.
Otóż to. 
Chyba założę szkołę językową. Ale taką wypasioną, wielofunkcyjną. Z funkcją bufetu, psychologa, psychiatry, poradni miłosnej i baby sitter. Przynajmniej by się wreszcie trafiła możliwość wykorzystania moich doświadczeń z pracy w kadrze.
Trzeba coś odpisać tej sierocie. A co tam, po polsku. Może coś zrozumie.

Będę jutro po południu. Zadzwonię.

To chyba jest mimo wszystko znośny poziom trudności.
- Manieczka, kiedy ty lecisz do tego Wiednia? - pyta Skrobot, stając w drzwiach mojego pokoju.
- Jutro - odpowiadam, spoglądając znad książki.
- Mhm. Przysiada się koło mnie na łóżko. - Co tam czytasz? 
- Anię z Zielonego Wzgórza. I nawet się nie śmiej. Bo to czternasty raz.
Patrzy na mnie i minę ma niezbyt inteligentną.
- Czy ty się dobrze czujesz?
- Średnio, tak szczerze mówiąc.
- Coś się dzieje? - patrzy zaniepokojony.
No Boże, ale troskliwy.
- Nie. Masz jakiś interes do mnie?
- W zasadzie - tak. Ma cię kto zawieźć jutro na lotnisko?
Hahahahaha. Nie.
- A co? - pytam podejrzliwie.
- A nic. Mogę cię podrzucić - rzuca obojętnie Skrobot. - I tak mi po drodze.
- Po drodze - gdzie?
- Nieważne no. Mam do załatwienia różne sprawy w Krakowie - niecierpliwi się.
- Aha. No mógłbyś właściwie - wzdycham. - Kurde, nie wiem właściwie po co tam jadę - wyrywa mi się.
Oho. Kacprowi się chyba jakaś lampka zapala.
- To nie jedź - mówi od razu.
Nie jedź, nie jedź. Muszę.
- Już obiecałam.
- Komu? 
- Kraftowi.
- Boże drogi.
- Co?
- Nic.
- Mhm.
Chwilę siedzimy, nic nie gadając. Nic nie robię. Dziwne to jest w moim przypadku. Tylko że teraz nie jestem w stanie się skupić nawet na czytaniu. 
- Nie jedź tam - mówi nagle Kacper. I chociaż nie brzmi to jak rozkaz, tylko raczej jak prośba, i tak nastawia mnie bojowo.
- Bo co? - rzucam się od razu.
- Proszę. 
- Chyba średnio mi odpowiedziałeś na pytanie.
Skrobot wzrusza ramionami.
- Wiem. 
- Aha. No to pogadajmy sobie jeszcze. Bardzo jest fascynująco.
Ale jestem wpieniona, aż sama w to nie wierzę. 
- Kurde, Marzenka - Kacper odwraca się do mnie przodem i siada po turecku. Wzdycha. - To nie takie proste.
Ja pierniczę. On jest facet czy kalesony?
- Słuchaj, albo ze mną gadaj normalnie albo mnie nie wkurzaj.
Chyba podziałało.
- Cóż - Kacper chrząka. - Ja wiem, że... Wiem, że ty... Nie jedź tam, Mania. To cię będzie strasznie bolało.
Patrzę się na niego jak na debila, ale chyba rozumiem, co ma na myśli. O ile on dobrze rozumie. 
Nie podoba mi się to.
Policzki mi pąsowieją. Bardzo szybko i bardzo intensywnie.
- Nie wiem, co masz na myśli - mówię, starając się, by mój głos brzmiał normalnie. - I nie chcę wiedzieć.
- Mania...
- Nie! 
Ale już i tak za późno. W oczach mam łzy. 
- Marzenka... - kładzie mi rękę na ramieniu.
- Zostaw mnie - mówię ostrzegawczo. 
I równocześnie zaczynam płakać. Ale ja jestem głupia.
Choć i tak jest pozytyw - nie maluję się, więc nie wyglądam jak zombie. A przynajmniej nie bardziej niż zwykle.
Chowam twarz w dłoniach.
- Przepraszam... - słyszę cichy głos Kacpra.
Przyciąga mnie ręką. Kręcę głową, ale jednak daję się przytulić. Pomaga. W jakiś dziwny sposób pomaga. Kacper całuje mnie w głowę i głaszcze po plecach.
- Daj spokój... Nie warto.
Potakuję głową bez słowa.
Nie warto. Nie warto. Nie warto.
- I tak polecę - mówię wreszcie, gdzieś w jego tors.
Słyszę - i czuję - że lekko się śmieje.
- Spodziewałem się tego - wzdycha. - Jesteś strasznie uparta, no nie?
- Jestem - przytakuję. - Ładnie pachniesz, Kacperku.

Jestem ogarniętą, pewną siebie osobą, która jedzie na ślub kumpla, żeby mu pogratulować i dobrze się bawić.
I tej wersji się trzymajmy.
Wysiadamy z auta pod kościołem - ja i Stefan - i dołączamy do, i tak już sporego, tłumu.
Znowu się dziwnie czuję, bo wbrew moim wewnętrznym obietnicom jeszcze ten jeden raz wyglądam jak kobieta (co można było zaobserwować po reakcji Krafta - potknął się o własne nogi i wywinął przede mną efektownego orła na wstępie. I upierdzielił sobie garnitur, więc musieliśmy jechać do niego - dzięki Bogu miał drugi - przebrał się i pojechaliśmy do kościoła. I jakimś cudem nie jesteśmy spóźnieni).
- A tak w ogóle to jeszcze mi się nie przyznałeś, czemu już nie jesteś z Gosią - mówię, bo coś mówić muszę. Inaczej sfiksuję.
- Cóż... - wzdycha Stefan. - Powiedziała mi, że jestem niedojrzały. A jak mam być dojrzały, jak mam dwadzieścia jeden lat. Ja dopiero jestem dojrzewający. Jak te sery pleśniowe.
- Tak - mruczę. - Za niedługo całkiem spleśniejesz.
A swoją drogą przyjemne porównanie.
- I jeszcze powiedziała, że nie muszę się tak starać z tym polskim. Bo i tak mnie nie można zrozumieć.
Tłumię, lekko niestosowny w tym momencie, śmiech.
Biedny Krafcik.
- Naprawdę jest tak źle? - patrzy wręcz błagalnie.
Muszę przyznać, że tak. Jest tak źle. Sama zaproponowałam, żebyśmy gadali po angielsku, a to coś znaczy. W dodatku on lepiej po polsku pisze niż mówi, a to znaczy jeszcze więcej.
- Nie no, bez przesady - mówię okrężnie. - Przecież się dopiero uczysz.
- No właśnie! - przytakuje mi z entuzjazmem. - To samo jej powiedziałem. A jak już się nauczę to będzie ekstra. I wtedy zobaczy, że się pomyliła.
- I co - ulżyło ci?
- A żebyś wiedziała - uśmiecha się triumfująco.

Znów robię furorę na weselu. I znów jest to bardzo dziwne uczucie.
Pierwsza konfrontacja z Morgim przeżyta.
Może więcej już nie będzie.
Złożyłam mu życzenia, byłam bardzo miła (ledwo mnie poznał).
Ale wciąż nie czuję się lepiej.
Siedzę teraz przy stole i wpierniczam ciastka. Jakakolwiek przyjemność tego dnia mi się przyda. Bardzo. A to, że zapijam je alkoholem to już czysty przypadek.
- Hej - słyszę nad sobą. Podnoszę głowę i widzę uśmiechniętego Thomasa. - Tańczysz?
Czy tańczę? A niech będzie. Zakończmy to z przytupem.
- Jasne.
W przeciągu ostatniego miesiąca tańczyłam kilka razy. Z różnymi facetami. Ale tak dziwnie to się jeszcze nie czułam.
Palą mnie jego dłonie, w których trzyma moje i pali mnie jego uśmiech.
O Panie.
- Muszę ci powiedzieć, że naprawdę pięknie wyglądasz - stwierdza.
- Już to dziś mówiłeś - odpowiadam. - Ale dziękuję.
- Cóż. Po prostu stwierdzam fakt. Nigdy cię nie widziałem w sukience.
- O, nie łudź się. Nie kupiłam jej specjalnie na twój ślub.
Morgi się śmieje.
- Uwielbiam cię, dziewczyno.
Taa... Dzięki.
Przygryzam policzek od środka i uśmiecham się kpiąco.
- Gdyby to chociaż działało w dwie strony.
- Ej! Ja wiem, że ty masz łaskotki - ostrzega mnie Thomas.
- A ja wiem, że ciebie boli, jak ci się przywali pod żebra - wystawiam mu język.
Morgi znowu się śmieje.
- Nie wierzę, że się z tobą koleguję.
I vice versa.
Ale taki stan rzeczy pozostanie już chyba na zawsze.
Chociaż pewien etap jest definitywnie zamknięty.
__________

Powinnam się uczyć historii.
Powinnam się uczyć angielskiego.
A ja piszę Marzenkę.
Boże drogi.

czwartek, 14 sierpnia 2014

21. To jest dziwne

Boli mnie brzuch.
I ja nawet wiem, dlaczego.
Nie, nie. Nie otruła mnie Izunia. Żadnych muchomorów ani niczego takiego.
Swoją drogą szkoda, że mi to wcześniej do głowy nie przyszło.
Ja się po prostu denerwuję.
Tak. Ja. Się. Denerwuję.
Ślubem tego mojego bliźniaka niewydarzonego.
A może nawet nie samym ślubem, bo do tej myśli już właściwie przywykłam. Po prostu łączę się z nim w bólu. On co prawda tego bólu jeszcze nie odczuwa (chyba), ale spokojnie. To przyjdzie z czasem.
Tutaj o inną kwestię się rozchodzi.
Bo co innego jest kupić sukienkę, a co innego się w nią ubrać.
I jeszcze ludziom pokazać.
Nie.
Nie.
Nie.
Nie ma opcji, no.
I ten dekolt jest ewidentnie za odważny.
Kurde. Pieprzony Skrobot. Jakim cudem ja go posłuchałam, to po prostu jest nie do pojęcia zagadnienie. Przecież w normalnym życiu bym się prędzej za Hofera przebrała, niż w to czerwone cudo. Przynajmniej tyle, że w nim nóg nie widać. I że szpilek nie muszę ubierać. Boże drogi. Komuś się ewidentnie na mózg rzuciło. I tym razem to niestety jestem ja.
Nie no, poszukajmy pozytywów. Nawet jak się w gównie mucha zagrzebie, to jakieś znajdzie. Bo w kupie siła. Kupy nikt nie ruszy.
Właśnie.
Przynajmniej mnie do fryzjera nikt nie wysyła. Moja rodzicielka pogodziła się z faktem, że mi wsio rawno w również tej kwestii i że włosy po prostu rano uczeszę. Koniec zabiegów fryzjerskich.
Cholera.
Za godzinę mam wychodzić do kościoła, a ja siedzę i lamentuję nad sobą, jak nie przymierzając jakaś baba.
Zaraz tu pewnie wleci Titus albo ta koścista przyjaciółka Izunii, co to za świadków robią i mnie jeszcze bardziej zestresują.
Tak w ogóle to idę o stówkę, że to Izabela ludzi do tej ważnej funkcji wybrała (Titusowi się pewnie trafiła fucha za tę metafizyczną łączność brokułową z panną młodą), ale lepszych by im chyba Kraft znalazł. Bez obrazy dla Krafta oczywiście, bo przecież to człowiek o guście pierwszorzędnym w kwestiach wszelkich. Zwłaszcza tych językowych.
No dobra. Nie bądźmy złośliwi, gorszych wyborów ludzie w życiu dokonują. Dawid na przykład.
Nie, ja po prostu w ogóle do tego kościoła nie pójdę i na tym się skończy.
Drzwi do mojego pokoju nagle się otwierają. Bez pytania oczywiście. Bo po co. Standardowy standard.
O kurde. Maciej Kot? A co ta sierota tu robi?
- Cześć, Marzenka.
- Cześć - burczę, bo mi jego obecność jest dziś jeszcze bardziej nie na rękę niż normalnie. Zważając między innymi na to, że powinnam być już właściwie gotowa, a siedzę w piżamie.
- Proszę cię, zrób coś - Kocię wpada mi tu w żałosny ton. - Kasia się chyba na mnie wkurzyła i nawet gadać ze mną nie chce.
- Słucham? Coś ty jej znowu zrobił?
- Nic.
No jasne.
- Kocie!
- No... może się trochę za bardzo stroiłem czy coś...
Aha. Dzień jak co dzień.
- I wołała cię trzydzieści razy, ale nie słuchałeś, tak? I pytała czy dobrze wygląda, ale miałeś ją w dupie? I była szybciej gotowa niż ty?
Maciejka na mnie patrzy z szeroko rozdziawioną paszczęką.
- Mania...
- No?
- Skąd ty to wiesz? - wykrztusza z siebie.
- Bo cię znam, jełopie.
- Ojej.
No. Ojej.
- To co ja mam teraz zrobić?
- A gdzie ona jest?
- Na dole.
- Co?! Znaczy - w ogóle: co wy tu robicie?
- Uznałem, że tylko ty mi możesz pomóc - wzrusza ramionami Maciek. - No i ją zabrałem, i przyjechaliśmy.
O Boże.
- Dobra, zawołaj ją tu. Tylko sam masz zostać na dole. Jak tu wrócisz, to ci zrobimy krzywdę. Obie.
Z tym optymistyczną obietnicą dudniącą w uszach Maciek wychodzi. Za chwilę słyszę delikatne pukanie.
- Proszę.
W drzwiach pojawia się sympatia młodszego Kota. Uroczę, odrobinę nieśmiałe dziewczę lat dziewiętnaście. Odstrzelona pierwszorzędnie.
- Cześć, Marzena.
- No cześć. Słuchaj, pierdol Kota, że się tak nieelegancko wyrażę. Jak masz zamiar z nim spędzić resztę życia, to się lepiej przyzwyczaj.
Kasia mruga gęsto, ale w końcu się uśmiecha.
- Wiem.
- Otóż to. A teraz druga sprawa. Mogłabyś mi pomóc z... cóż - z tym wszystkim?
Brunetka rozgląda się po pokoju, patrzy na mnie, po czym zerka jeszcze na zegarek.
- Marzena... Czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, że za jakieś czterdzieści minut trzeba wychodzić?
- No właśnie tak!
- O Boże. No dobra. To działajmy.

I już. Zaobrączkowali ich. Wszystko poszło sprawnie, bez żadnej gafy stulecia i tym podobnych niespodzianek. Zaskakująco szybko się takie rzeczy odbywają. Ja tego nie ogarniam. Ludzie decyzję na całe życie podejmują, a tu niecała godzina w kościele i już gotowe. W zasadzie niekoniecznie na całe życie, bo istnieją rozwody i takie tam. Co prawda niespecjalnie takie rozwiązania popieram, ale w pewnych przypadkach... Tak, to jest pewien przypadek. Just sayin'.
Kasia nawet zdążyła ze mnie zrobić człowieka, chociaż wpadliśmy do kościoła na ostatnią chwilę.
Potem szybko życzenia (na tyle szybko, żebym nie zdążyła się pokłócić z Izunią. Czyli naprawdę w niezłym tempie. No i może trochę dlatego, że zaczęło padać) i wszyscy zapakowali się w auta, i do domu weselnego. I dopiero teraz można poobczajać, któż to się jeszcze pojawił.
Dawid przenosi Izunię przez próg (no doprawdy, wielkiego męstwa do tych czterdziestu kilo nie trzeba), potem rzucają kieliszki (Izabela na tyle zgrabnie się zamachnęła, że prawie okno szyby pozbawiła) i zaczyna się robić normalnie - czytaj - koniec części oficjalnej. A przynajmniej do czasu, aż wjedzie tort.
Oho-ho, nawet się wykosztowali na wizytówki, gdzie kto ma siedzieć.
Idiotyzm totalny, szczerze mówiąc.
Można się w to bawić przy trzydziestu gościach. Ale, do cholery, nie przy trzystu.
I jak ja się teraz znajdę, co?
- Mania? - słyszę za sobą. Odwracam się. Skrobot.
Dziwne to jest, bo jego głos bym poznała w nocy o północy, tyle się go muszę nasłuchać w ciągu mojego marnego życia, ale tym razem jakoś inaczej do mnie gada. Tak w ogóle to mam ochotę mu przywalić za tę kieckę, co mnie perfidnie na nią podpuścił, ale dla dobra tegoż dzisiejszego święta się powstrzymam.
- Co jest?
- Matko... Ale ty wyglądasz...
- Może byś jakoś sprecyzował? Źle, dobrze, jak idiotka, jak...
- Dobrze - przerywa mi Kacper. - Bardzo dobrze. Idealnie wręcz.
Hmm.
Muszę nadmienić, że pierwszy (i ostatni raz) chyba naprawdę wyglądam jak kobieta. Nawet - o zgrozo - rzęsy mam pociągnięte tuszem. Za wszelkie uszczerbki na zdrowiu psychicznym spowodowane tym widokiem proszę winić Maćkową Kasię. To wszystko absolutnie jej wina. Jakbym sama miała sobie rzęsy pomalować, to pewnie bym sobie tę szczoteczkę (czy cokolwiek to jest) do oka wsadziła i tyle by było z tego całego malowania.
- No dziękuję. Powiedz mi lepiej, gdzie ja mam siedzieć, co?
- Co? A tak, tak... O Boże. Nie wiem. Pojęcia nie mam.
Ja po prostu gratuluję temu idiocie, który sobie wymyślił sadzanie gości według jakiegoś chorego schematu. Toż przecież każdy sobie chyba sam może zdecydować, koło kogo chce siedzieć. A nie. Jednak nie może.
- Nie. Wiesz co, ja to mam w dupie. Siadam tu. I już - mówię do Skrobota, odsuwając krzesło i zasiadając na miejscu przeznaczonym dla naszego mistrza olimpijskiego. Ojej. Od dziś jestem Kamilem Stochem. 
Skrobot idzie w moje ślady i zajmuje miejsce mojej ciotki, która jest stara, wredna i ciągle pyta, kiedy wyjdę za mąż. Z dwojga złego lepszy Kacper. A w ogóle wolę nie wiedzieć, kto postanowił jej obecnością uszczęśliwić Kamila. I tak wiadomo, że Izunia.
Rozglądam się i dochodzę do wniosku, że praktycznie wszyscy goście postanowili nie pieprzyć się w poszukiwania wśród trzystu krzeseł i poszli w moje ślady, zajmując miejsca, jak popadnie. I tak trener Kruczek jest moją mamą, a mój dziadek Justyną Piotrka. I tak dalej.

No dobra, muszę przyznać, że jest fajnie. Nie sądziłam, że powiem coś takiego o tym wątpliwym święcie rodzinnym, ale jednak ta chwila nastąpiła. Broń Boże się tym spostrzeżeniem nie mam zamiaru z nikim dzielić. Ot, po prostu - jest fajnie.
No właśnie. 
W życiu tyle nie tańczyłam. I to jest dziwne. 
Bo właściwie tańczę cały czas. Praktycznie nie siedzę. 
To jest dziwne.
Ciągle mnie ktoś prosi do tańca.
To jest dziwne.
I nigdy tylu komplementów nie słyszałam.
To jest dopiero dziwne uczucie.
Nie, żeby takie całkiem niemiłe. Ale dziwne.
I chyba mi wystarczy. Bo nieprzyzwyczajona jestem. A na dodatek mnie nogi bolą.
Ciężkie jest to bycie kobietą.
- No co jest, Manieczka, już masz dość? - uśmiecha się ironicznie Skrobot, kiedy siadam koło niego.
- Słuchaj, ja się ciebie nie pytam, czy masz dość, czy nie masz dość, a jak zdążyłam zauważyć, obracasz wszystkie możliwe dziewczyny na parkiecie - odcinam się, popijając moją wódkę z sokiem pomarańczowym.
- Nie. Nie wszystkie. Ciebie nie.
Prawie się dławię tym moim drinkiem.
- No to chyba dobrze, nie?
- Właśnie nie. Ale chyba się wstydzę cię o to poprosić, tak dziś ładnie wyglądasz.
Słabo, Kacperku, słabo.
- To trudno - uśmiecham się i prawie parskam mu piciem prosto w twarz, patrząc na jego minę. W skrócie ujmując - taki mały opad szczeny.
- Oj, Marzenka. Do czego ty mnie zmuszasz - mówi w końcu, wstaje i podaje mi rękę. - To jak - skoro jednak się odważyłem?
To co mam zrobić - idziemy wywijać na parkiecie. Najwyżej nam obojgu nogi w dupę wejdą.

Jest prawie piąta rano. Od dobrych kilkunastu minut stoimy z Kacprem przed tym całym domem weselnym i szukamy Wielkiego Wozu.
Nigdy nie byłam dobra z rozpoznawania gwiazd. A jednak mistrza olimpijskiego znam.
- Ej, nie, chodźmy już. Ja jestem tępa, ty też nie lepszy, a na dodatek tu jest zimno. I piździ. Potrzebujesz więcej argumentów?
- Chodź tu, to ci będzie cieplej.
- Kacperku, ja rozumiem, że ty za dużo wypiłeś, ale bez przesady, okej?
-  Oj, Mania - wzdycha Skrobot. - Ty jesteś taka ładna, a taka bezwzględna.
- Dobra, dobra. Nie przyzwyczajaj się. To, że dziś wyglądam jak kobieta, jeszcze o niczym nie świadczy.
- Świadczy.
- O twojej głupocie chyba.
- Dzięki.
- Nie ma za co.
__________

Mania kazała długo na siebie czekać.
Boże drogi, ja się nie zdziwię jak to opowiadanie będzie mieć ze sto rozdziałów. Bo ja się po prostu nie umiem z nimi wszystkimi rozstać. I bardzo mocno odczuwam brak Krafta w ostatnich rozdziałach. Muszę koniecznie coś z tym zrobić ;)

sobota, 26 lipca 2014

20. Możesz już wziąć te ręce

- Nienawidzę cię.
To by nawet mogła być całkiem przyjemna wyprawa. Bo ładnie jest, ciepło, słońce świeci, koniec kwietnia bardzo elegancki. I widoczki piękne, i auto wygodne, i radio gra, i Skrobot dobrze prowadzi.
Tylko cholera po sukienkę jedziemy!
- Ja nie rozumiem, za co moja mama cię tak lubi. Bo co ? Bo jej połowę gości weselnych ubierzesz? No dobra, ogarniam jeszcze akcję z Titusowym garniturem, bo świadkiem będzie, a przecież wiadomo, że jakby się sam miał wystroić, to równie dobrze mógłby wystąpić w podartych gaciach, co moja babcia jak idzie do kur to ubiera. Efekt by był podobny. Ale ja? I co to w ogóle ma znaczyć: nie ważne ile to będzie kosztować, ubierz ją, Kacperku, elegancko, żeby wstydu nie było. No to jak ja mojej własnej matce wstyd przynoszę, to mogę w ogóle nie iść. A co!
Zakładam nogę na nogę i wpatruję się w okno. No ładnie tu, ładnie. Góry się powoli kończą, ale i tak krajobraz w drodze między Zakopanem a Krakowem całkiem przyjemny. Droga by mogła lepsza być, nie ukrywam, ale tego to się raczej w tym życiu nie doczekam.
A w ogóle kto wymyślił, żeby aż do Krakowa jechać, to ja nie wiem. Paranoja po prostu.
- Manieczka, no daj spokój - zaczyna Skrobot tonem, który dobrze znam. Będzie mnie chciał uspokoić, zanim do Krakowa dojedziemy, żebym mu tam wiochy nie zrobiła przy ludziach. Kolejny, który się za mnie wstydzić musi. - Słuchaj, przecież wiesz, że na tym weselu się jacyś fotografowie pojawią, nie? A część zdjęć to nawet do gazet trafi, no nie ukrywajmy. Chcesz, żeby cię potem wszyscy jak jakąś ubogą krewną wśród tych wystrojonych paniusi oglądali?
- Co tydzień mnie oglądają - zauważam.
- Ale na zawodach - obrusza się Kacper. - A tam się nikt specjalnie nie stroi ani fryzur nie układa.
- Oprócz Kota.
- No tak. Oprócz Kota. Ale sama widzisz, że ślub to jest jednak wyjątkowa okazja. Jak cię postawią koło panny młodej, to przecież nie możesz gorzej wyglądać.
- Już ty ze mnie nie rób drugiej Izunii - mruczę. - To i tak niewykonalne. Musiałabym schudnąć jakieś sto kilo.
- Nie musiałabyś.
- Ty się lepiej patrz na drogę - każę Skrobotowi, bo się idiota na mnie gapi - bo jak nie, to skończymy na jakimś drzewie.

Kraków. Miasto bardzo ładne, lubię je zresztą nieprzeciętnie. Ale w normalnych sytuacjach, cholera jasna. A teraz, zamiast spacerować po Plantach, to w jakimś butiku siedzę i kiecki oglądam. Ja nie wiem, ale dla mnie to one wszystkie takie same.
- Mania, patrz. A ta? - Skrobot podtyka mi kolejny wieszak.
- A bo ja wiem - wzruszam ramionami. - Nie. Nie chcę.
- Czego państwo poszukują? - podchodzi do nas ekspedientka. Błyska białymi zębami i cała się wdzięczy. Ewidentnie do Skrobota.
- Sukienki - burczę.
- Mańka - Kacper wielce oburzony, bo przecież w tym sklepie same kiecki. - Ja przepraszam, ale my sami chyba nie wiemy, czego szukamy.
- Rozumiem. Może mogę jakoś pomóc, doradzić? - po raz kolejny się ta lala uśmiecha, co się Skrobotowi ewidentnie podoba, ale biedaczek nie ma czasu na flirty, bo musi ze mnie zrobić człowieka.
- Dziękujemy, na razie nie trzeba. W razie czego zapytamy o pomoc.
Ekspedientka odchodzi, stukając obcasami, a Skrobot odwraca się do mnie i mówi autorytarnie:
- Dobra, Mania, koniec tej zabawy. Mierzysz i wybierasz. Bez dyskusji.

Nie zdarzyło mi się chyba jeszcze widzieć Skrobota aż tak zdeterminowanego. Normalnie mnie wcięło. Stoję na środku sklepu między wieszakami, a on w skupieniu lawiruje między stojakami, wybierając kolejne kiecki. Chyba ich już z dziesięć ma. Boże drogi, kiedy ja to wszystko na siebie ubiorę?
- Okej. Mam nadzieję, że tyle wystarczy. Tu masz dwa-cztery-sześć-osiem-dziesięć... szesnaście sukienek. Ja biorę od pani bloczek do przymierzalni, a ty idziesz, ubierasz i w każdej kolejnej mi się pokazujesz. Jasne?
Zawsze mi się wydawało, że ta moja czterdziestka to jakiś co najmniej monstrualny rozmiar. A tu proszę, jakieś sprytne te sukienki robią, bo nawet nie wyglądam jak ostatni wieloryb. Czy tam słoń.
A to co, cholera? No nie. W głupszym miejscu to już się nie dało tego zamka umieścić? Czy ktoś ma, przepraszam, trzecią rękę na środku pleców, żeby tam sobie jeździć tym suwakiem góra-dół?
Dam sobie radę, wy gnidy jedne. Dam. Oj... No trochę do góry... No żeż... Nie dam rady.
Odsuwam trochę kotarę przymierzalni.
Skrobot oczywiście czatuje przed samym wejściem. Spokojnie. Nikt mnie nie porwie, nie ma obawy.
- Już?
Jaki pacan. Jakby było już, to bym chyba wyszła, nie?
- Nie. Zasuń mi, proszę, ten cholerny zamek.
- Gdzie?
- Na plecach.
- No to się odwróć.
Odwracam się.
- I weź te włosy.
Biorę.
Kacper zasuwa zamek.
- Możesz już wziąć te ręce - warczę, bo mu się jakoś przypadkiem na mnie zatrzymały. Jedna w okolicy łopatki, a druga na biodrze. - I krok do tyłu.
- A czego się tak boisz? - uśmiecha się w lustrze.
Ale ręce bierze.
- A bo ja wiem, co ty tymi łapami robisz? Potem sukienkę ubrudzisz i trzeba będzie płacić.
- Tak jest. Jak zawsze musisz mieć rację. Marzenkaaa...
- No?
- Weźmy tę sukienkę.
- Bo co? Bo mnie znowu będziesz musiał zapiąć?
- To też. Ale w ogóle jest ładna.
Niby tak. Obiektywnie ładna. Ale to, jak na mnie leży, to już inna sprawa.
- No nie wiem. Ja się w tym czuję jakaś goła.
- Nie, nie... - Kacper znowu podchodzi bliżej i spogląda ponad mną do lusterka. - Dekolt jest w sam raz.
Po czym przenosi wzrok gdzie indziej i dostaje łokciem pod żebra.
- Słuchaj - odwracam się do niego przodem. - Mógłbyś przestać się zachowywać jak typowy facet?
- A jak się mam zachowywać? Jak typowa baba? - uśmiecha się głupawo.
- Wystarczy, że będziesz się zachowywać normalnie.
- Teraz to naprawdę każdy mógłby się w tobie zakochać - mówi Kacper, kładąc mi rękę na policzku i znowu się uśmiecha.
- No nie - odsuwam się krok do tyłu. - Tyś się chyba czegoś naćpał. Ja się lepiej przebiorę w coś normalnego, bo widzę, że tobie od nadmiaru tych sukienek chyba już odbija.
- A rozepniesz się sama? - uśmiecha się cwanie.
Odwracam się więc, Skrobot czyni honory, po czym daje mi buziaka w policzek i wychodzi, zasuwając kotarę.
A ja stoję na środku przymierzalni i zupełnie nic z tego wszystkiego nie rozumiem.

- Co tam słychać u twojej Mariolki? - pytam, nastawiając radio na RMF.
- Jakiej znowu Mariolki? - Kacper zerka przelotnie w moją stronę, po czym znów spogląda na drogę i zmienia bieg na piątkę.
- Jak to - jakiej? Tej z telefonu. Upierdliwej.
- O Boże! Tej! Nie mam pojęcia, dzięki Bogu. 
- Nie?
- No nie. Zmieniłem przecież numer, nie pamiętasz? Bo mnie raz z zaskoczenia wzięła i zadzwoniła z innego telefonu. I cholera odebrałem. Co za baba! 
- Fanka Kota, to co się dziwisz.
- No w sumie - uśmiecha się kpiąco Skrobot.
Ładne ma te kości policzkowe w zasadzie.
- A tak w ogóle to ona myślała, że ja jestem skoczkiem. No to cholera kawał fanki.
- Oj, przecież byłeś.
- Taa... Tylko takim trochę pseudo.
- Titus też jest trochę pseudo, a fanki ma. Więc to chyba bez większego znaczenia.
- Dzięki.
- Co?
- Że mnie z Titusem porównujesz. I zdaje się, że na dodatek jeszcze gorzej od niego wypadam.
- No tylko się nie rozpłacz.
- Słuchaj - Kacper nagle zmienia temat. - Myślisz, że twoja mama mnie nie zabije?
- A bo ja wiem. Moja mama może i jest dziwną kobietą, ale chyba nie na tyle, żeby mordować biednych szarych ludzi bez powodu.
- Kurde, Mańka! Za to, że butów nie kupiliśmy.
- A. Za to. No tak. 
- Właśnie.
- Dobra, dobra. Bez przesady. Przecież mam baleriny. Kiecka jest długa, się przyrzuci i nie będzie nic widać. A w szpilkach bym się jeszcze, nie daj Boże, zabiła albo zęby gdzieś na schodach, albo nierównym chodniku zostawiła. I co? Lepiej by było? Nie, nie, nie. Jest sukienka, jest torebka. TO-RE-BKA! Przecież ja chyba w życiu żadnej nie miałam. Boże drogi, ja po prostu nie wierzę, że takiego klauna z siebie robię. 
- Chciałbym ci delikatnie przypomnieć, że chyba nie ostatni raz.
- Już ty mnie nawet nie denerwuj. W dupie to mam. Nie wybieram się nigdzie więcej i już. Czy to jest jakaś ślubna epidemia, do cholery? Najpierw się pieprzą jak popadnie, a potem się trzeba szybko żenić, bo dziecko na świecie. No błagam. Aż tak drastycznie przyrost naturalny nam nie spada, żeby go trzeba było na gwałt ratować.
Skrobot się zaczyna śmiać, a ja jak zwykle nie wiem, o co mu znów chodzi. Irytujące to jest w najwyższym stopniu. 
- No i z czego ty znów lejesz, co?
- Z ciebie - przyznaje się bezczelnie.
- Ty masz szczęście, że prowadzisz, wiesz?
- Bo?
- Bo bym ci ręcznie przetłumaczyła, że ze mnie się nie śmieje.
- Oj tam - Kacper wzrusza ramionami. - I tak wiem, że mi jeszcze nie raz przetłumaczysz.
__________
Jako że ten rozdział taki w znacznym stopniu zmotoryzowany, to się pochwalę, że zdałam prawko :)
A ten dziwny system, co go dziś w Wiśle zastosowali zupełnie mi się nie podoba. Może przy lotach... Ale nie sądzę.

piątek, 11 lipca 2014

19. Przyszli się wszyscy nażreć na krzywy ryj

- Nie! Nie i już. Czy to do cholery tak trudno zrozumieć?
Bo to już naprawdę jest przesada. Ja bym może nawet jakąś kieckę ubrała. No naprawdę. Byleby nie była za krótka, bez przesadnego dekoltu, odkrytych ramion i tysiąca innych mankamentów. Ja naprawdę nie mam wielkich wymagań. Nie lubię tylko debila z siebie robić. Ja rozumiem, że to jest jakaś, pożal się Boże, uroczystość, że się cała rodzina zjedzie i połowa znajomych, że nie bardzo pasuje w dresie, że Dawid by może chciał mieć ładnie gości ubranych...
Ale do jasnej cholery!
Ja nie cierpię tego babsztyla.
I co więcej - z wzajemnością chyba.
Z tym, że ja mam do tego powody.
Na przykład dziś wracam sobie do domu  z kolejnego durnego szkolenia, które nam związek funduje chyba tylko po to, żebyśmy przypadkiem nie mieli czasu wolnego, głodna, wściekła i zmęczona jestem. I kogo w drzwiach spotykam? Izunię naszą przepiękną, za rękę ciągnie Dawida i coś tam szczebiocze, że lecą ustalać szczegóły menu i że mam obiad w kuchni. Nie zdążyłam zapytać, kto robił, ale mam jak najgorsze przeczucia. I co? No oczywiście. Podnoszę jedną pokrywkę - jakieś brokuły w wodzie pływają, co w świecie modelek chyba nazywa się zupą, podnoszę drugą - o wielkie nieba! Mięso! Kurczak chyba. No tak. Ugotowany. Bo kto by robił kotlety, skoro można go ugotować. Do tego w misce jakaś sałata z ogórkiem. Boże drogi, ja sfiksuję. Jak tak będzie wyglądać to ich całe menu weselne, to ja już na pewno żadnej kiecki nie ubiorę. Ja się jeszcze raz poważnie zastanowię, czy w ogóle iść. Bo jak do tej pory jedynym, co mnie do tego skłaniało, była możliwość nażarcia się za free.
Dzwonek do drzwi. Ja błagam. Niech to będzie listonosz, a nie żadna znajoma osoba, która by jeszcze zobaczyła te herezje w garnkach.
Kurde. Titus.
- Cześć.
- Cześć, Marzenka. Mam sprawę. Bardzo poważną.
Już się boję tej jego sprawy. Może jemu też się zachciało ojcostwa?
Do kuchni go wprowadzam i herbatę robię, a w międzyczasie Krzysiu bawi mnie konwersacją. Jest równie interesująco, co na tym dzisiejszym szkoleniu.
- Mania, a masz może coś do jedzenia? Bo od tego gadania to ja się zawsze bardzo głodny robię.
O Boże.
- Delicje czy pierniczki?
- A ten... Obiad jakiś masz?
O Boże po raz drugi.
- Nie radzę. Izunia gotowała.
- A to źle?
- A chcesz zobaczyć?
- Chcę.
- To patrz - mówię i podnoszę pokrywkę znad tej pseudozupy.
- O kurczę! Brokułowa! Moja ulubiona - uśmiecha się szeroko Titus, a ja mam ochotę walnąć go w łeb trzymaną pokrywką.
- To smacznego. Możesz sobie to coś całe zjeść - informuję go. - Ja sobie już lepiej zrobię jajecznicę.
Krzyś nalewa sobie talerz i zaczyna opowiadać mi o swoim jakże ważnym problemie.
- Bo wiesz, ja ostatnio zacząłem czytać poezję...
O matko. Dobrze, że nic teraz nie piję, bo by się to chyba na jego twarzy znalazło.
- Tak?
- Tak. Ale to jest trudne. I ja potrzebuję twojej pomocy.
Ja się chyba zastrzelę. 
- Krzysiu, ja się znam na smarowaniu nart, a nie na poezji.
- Ale czekaj. Ja ci przeczytam.
I Titus wyciąga z kieszeni jakiś mały tomik, otwiera w zaznaczonym miejscu i zaczyna mi czytać. Nad tą zupą brokułową.

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska 
Miłość
Nie widziałam cię już od miesiąca. 
I nic. Jestem może bledsza, 
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, 
lecz widać można żyć bez powietrza!


Aha. Bardzo fajnie. I co?
- Mania, słuchaj, bo ja tej końcówki nie rozumiem.
- Przykro mi. Uważaj, bo sobie tę książeczkę utopisz w brokułach.
- Marzenka!
- Co? Czekaj, otworzę - bo dzwonek do drzwi się rozlega i zdaje się, że zaraz nam się kółko literackie powiększy. No chyba, że to listonosz.
- Cześć - w progu zastaję uśmiechniętego Skrobota. No tak. No przecież. Miał przyjść, mieliśmy te smary obgadać i oczywiście zapomniałam. Jak zwykle ktoś mnie musi odwiedzić właśnie wtedy, gdy mam najwięcej możliwości do kompletnego zbłaźnienia. Od zupy zaczynając, na wierszu kończąc. A może na odwrót.
- Chodź tutaj, mam akurat Titusa na stanie, może ty mu pomożesz.
- Stało się coś?
- Nie. Tylko popadł w jakąś paranoję i zaczął wiersze czytać.
Krzysiu oczywiście raduje się możliwością posiadania większego audytorium i odczytuje wiersz jeszcze raz, znów prawie mocząc go w zupie, o czym nie omieszka poinformować go Kacper.
- Mania - zaczyna z wahaniem - a to ty to gotowałaś?
- No chyba na mózg upadłeś! Najnowsze dzieło Izunii. Chcesz może chochelkę?
- Emm... Nie, dzięki. A tu co masz? O, jajeczniczka. Tym to bym nie pogardził.
Oczywiście. Przyszli się wszyscy nażreć na krzywy ryj. Czego ja się mogłam spodziewać.
- Dobra, masz pół, ale pod warunkiem, że Titusowi wytłumaczysz ten durny wiersz. Bo ja mam na poezję uczulenie.
- Może być. A herbatki mi zrobisz?
- A strzelić cię w łeb?
Ale jednak mu robię tę herbatę. Niech już ma.
Tymczasem Titus po raz trzeci czyta ten swój wiersz, a Kacper trawi go po cichu wraz z jajecznicą.
- No i co tu jest trudnego? - mówi wreszcie. - Ona go kocha, on sobie poszedł.
- Dzięki - burczy Krzyś. - Tyle to sam zrozumiałem.
- Ja też - dołączam się. - Może byś się wysilił, skoro mi już wyżerasz obiad.
- No ja tam nie jestem jakimś ekspertem - zastrzega Skrobot - ale mnie się wydaje, że ona myślała, że bez niego nie może żyć. A jednak może. Chociaż jest jej bez niego źle.
A jednak może. Chociaż jest jej bez niego źle.
- I co - to wszystko? - pyta zawiedziony Krzyś.
- No nie wiem, przecież mówiłem, że się za bardzo na tym nie znam - irytuje się Skrobot.
- To okej. Niech będzie. Ty to jednak mądry jesteś.
- Taa... Wszyscy tacy sami mądrzy jesteście.
- Co cię, Mania, ugryzło? - pyta Krzysiu.
- Titus, coś ty. Ona się przecież normalnie zachowuje - uśmiecha się zgryźliwie Skrobot.
- Spierdalaj.
- I na dodatek widzisz, jak się wulgarnie wyraża.
- Ja ci się wyrażę...
- O, dzwonek. Może ja otworzę? - oferuje swoje usługi Miętus.
- A róbcie, co chcecie. Już żeście się i tak prawie wprowadzili.
Zadowolony Krzysztof wprowadza mi do kuchni Izunię i Dawida.
- Cześć - uśmiecha się słodko panna Kasprzycka.
Skrobot już wyszczerz na twarz przybiera, już się chce podnosić, ale takim wzrokiem go piorunuję, że jednak siada z powrotem. Bo bez przesady. Co ona - królowa angielska jest?
- Kluczy nie łaska używać? - pytam grzecznie.
- Zapomnieliśmy wziąć.
- Aha. Super. A jakbym sobie poszła w pizdu, to byście pod drzwiami siedzieli?
- Nie. Wtedy byśmy pojechali do mnie - odpowiada Izunia.
- To szkoda, że nie poszłam.
- Marzena! - krzyczy Dawid, a Skrobot krztusi się herbatą.
- Tak?
- Ty już lepiej nic nie mów.
- Jasne. To lepiej wy powiedzcie, co załatwiliście. Będziemy sałatę i brokuły całe wesele wpieprzać? Co ci, Kacperku? Dusisz się?
- Ekhem - jęczy Skrobot i wychodzi do przedpokoju. I tak widzę, że się pajac ze śmiechu dusi.
- Brokuły są dobre - informuje nas Titus. - Ja tam je lubię.
- Będzie normalne jedzenie - zdradza się ten mój brat idiota.
- Czyli to, co ci narzeczona gotuje, nie jest normalne? Kacperku, nie wracaj ty tu jeszcze, bo nie daj Boże kogoś oplujesz herbatą.
- Dawidowi chodziło o to, że nie będzie dietetyczne - stwierdza Izunia, siadając mu na kolanach. -
Postanowiliśmy pójść ci na rękę.
- Aha. Mnie. Skrobot!
- Tak? - słyszę z przedpokoju.
- Chodź tu. Co wolisz: dietetycznego kurczaka czy schabowe jak Bóg przykazał?
- Schabowe.
- Dobra odpowiedź. Tak więc co mówiliście, że komu idziecie na rękę?
- Wszystkim - poddaje się Dawid.
- Kochanie! - Izunia jest wyraźnie oburzona, ale cóż ona może. Ten mój bliźniak niewydarzony przynajmniej raz w życiu świętą prawdę powiedział.
- No co?
- Ach... Nic. A właśnie - Izabela nagle zmienia front - Marzena, jak tam ci idzie wybór sukienki? Będzie dresowa?
Co za wredna... Co za... Zresztą dobra, bez wyrażeń.
- Nie. Mam w dupie sukienki. A twoja jaka? Z białej kapusty? 
- Zabawne. Nie. Z jedwabiu ekologicznego.
- Uff... Czyli jednak cię nie podmienili.
- Dziewczyny, dajcie już spokój.
Mediator się znalazł od siedmiu boleści. Czy jemu się wydaje, że jego siostra i jego narzeczona będą żyć w jakiejś cholernej symbiozie? Niech się cieszy, że z teściową się jej stosunki układają. 
- Dawidku, może wytłumacz swojej siostrze, że na nasz ślub powinna się ubrać elegancko.
- To prawda - wtrąca się Titus. - Ja sobie na przykład już kupiłem bardzo elegancki garnitur.
- Też mam sobie ubrać bardzo elegancki garnitur?
- Nie. Wystarczy, że na jeden dzień zrezygnujesz z tego cholernego dresu!
- Proszę bardzo. Ale nie ma opcji sukienki. Nie i już. Pierwszą i ostatnią w życiu miałam na sobie przy Pierwszej Komunii. Chyba wystarczy, nie?
Izunia jęczy, jakby ją ktoś bardzo w tym momencie skrzywdził, Dawid robi klasycznego face-palma, Titus, jak gdyby nigdy nic, kończy zupkę Izabeli, a Skrobot długo walczył ze śmiechem, ale chyba już przegrał. Bo się popłakał.
__________

Ciężka przeprawa z tą kiecką.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

18. Na trzeźwo tego nie idzie ogarnąć

Ten sezon jakiś inny był niż poprzedni - mój pierwszy. A przecież Kamil analogicznie rozwalił wszystkich na imprezie docelowej - teraz na igrzyskach, a rok temu na mistrzostwach świata. I niby wszystko jakoś lepiej poszło. A ja coś tego nie czuję. Jakby było gorzej. Może po prostu znów przytyłam.
Kamilowa kula już na niego czeka, dywany rozkładają, kwiatki szykują, ogólnie wszyscy latają jak kot z pęcherzem. Wobec tego ktoś tu musi zachować stoicki spokój. Stoję przy barierce, pilnuję, żeby pan Walter przypadkiem nie spartolił roboty i aktualnie nic innego mnie nie obchodzi. W dupie mam te wszystkie śluby i stosik zaproszeń na nie, który leży gdzieś na dnie walizki, a które w stosownym czasie już zdążyły wręczyć mi zakochane pary. Ja się pytam - czy ja mam pieniądze, żeby tym wszystkim sierotom sponsorować widelce? Albo poszewki na poduszki? Poza tym ja nie mam bynajmniej ochoty oglądać ich wszystkich szczęścia rodzinnego. Już najprędzej do luźnego Jaśka mogę iść. Jakby mi się akurat w domu nudziło czy coś. Do Murańki się broń Boże nie wybieram. To będzie jakaś impreza dla dzieci o obniżonym poziomie rozwoju, tego jestem bezwarunkowo pewna.
Dobrze, że się Biegun jeszcze nie bierze za śluby i robienie dzieci. Ja i tak do tej pory jestem w ciężkim szoku, że on mistrzynię olimpijską wyrwał. Może ją wziął na litość? Zanim złoto zdobyła, żeby nie było, że Krzysiu materialista taki, na medale leci. Swoją drogą kto by pomyślał, że szwabski naród takie ładne dziewczę na świat może wydać. Ot, taka Carina Vogt.
Co do pozostałych dwóch ślubów to cóż ja mogę powiedzieć. Nastąpi to, co nieuniknione i tyle. Tylko jedno mnie wewnętrznie boli. Ja się pytam dlaczego Izunia przy swoim nazwisku nie może zostać? Przecież to się ciężko na moim zdrowiu odbije. Psychicznym, rzecz jasna. Na fizycznym... no cóż, w zasadzie też się może odbić. Ale nie moim. Tylko tego, kto się akurat nawinie.
No, nareszcie się coś zaczyna dziać. Dawać tę kulkę i chodźmy już chlać. Odczuwam silną potrzebę upicia się na myśl o tych ślubach.
- Mania, jak myślisz, ja też kiedyś będę tam stał? - atakuje mnie znienacka Kraft.
Myślę, że nie.
Ale co ja mu będę mówić.
- Słuchaj, jak jeszcze raz na mnie tak napadniesz z zaskoczenia, będę zmuszona ci przyłożyć - mówię, dyskretnie pomijając zadane pytanie.
Jestem mistrzem taktu i wyczucia.
- Mania, nie bądź taka brutalna - wzdycha Stefan. - Ja ci tylko o moich marzeniach opowiadam.
- Opowiedz o nich swojej Gosi - mówię bezwzględnie. - Ona będzie zachwycona.
- No właśnie chyba nie bardzo - Kraft zniża swój głos do konspiracyjnego szeptu. - Ostatnio coraz częściej coś wspomina o domku z ogrodem i gromadce dzieci. I mówi, że świetnie bym się odnalazł w roli koszącego trawnik tatusia! - oczy z przerażenia robią mu się okrągłe jak piłeczki do ping-ponga i tejże wielkości.
Ciekawe, że nasi takich oporów nie mają. Najpierw brzuch komuś robią, a dopiero potem się zastanawiają, co z zaistniałą sytuacją począć. A nie, chwila, o poczęciu to już wspominałam.
- No jakie ty masz ciężkie życie, doprawdy. Ciekawe, że ja takich problemów nie mam.
- Bo ty - głos Krafta nabiera takiego tonu, że już wiem, że zaraz mi jakąś mądrością życiową pociśnie - po prostu odpowiedniego kandydata do pewnych spraw nie masz. Najpierw Thomas się wrócił do Kristiny, a potem kopnęłaś w dupę jeszcze Kacpra.
Ja czułam, że to będzie coś fantastycznego, no czułam.
- Kraft, idź ty lepiej sprawdź, czy cię w hotelu nie ma.
- Nie ma. A wiesz, skąd wiem? Bo jestem tutaj.
No doprawdy. Geniusz nieziemski.
- Świetnie. W takim razie jak tam pójdziesz, to już będziesz.
- Tak - przyznaje Stefan po dłuższej chwili głębokiego zastanawiania. - Ale po co? Przecież tu się taka ładna impreza szykuje.
- Tak. Wspaniała. Idź pod nasz domek, dostaniesz coś dobrego do jedzenia.
- Co? - momentalnie mu się oczy zaświecają.
- Coś. Idź, to się dowiesz - i tym prostym sposobem pozbywam się tego upierdliwca. Nie mam pojęcia, czym go dziewczyny uraczą. Czy to będzie golonka, pierogi czy bigos. I tak wszystko lepsze niż jakieś austriackie żarcie.

Powrót do domu okazał się szybki, łatwy i przyjemny (w miarę możliwości). Teraz już nam nic innego nie pozostało, jak szykować się do ślubu. Nie posiadam się wprost z radości!
Odpowiednia sala, muzyka, tort, wódka (to oczywiście najważniejsze), odpowiednia liczba gości (czyli - tak licząc w zaokrągleniu - jakiś pierdyliard), najlepsze kucharki itede, itepe.
Matko z ojcem.
Nie dość, że ta baba spędza teraz w moim domu codziennie jakieś dobre pięć - sześć godzin (bo przecież ślub musi być zorganizowany w odpowiedni sposób i przez odpowiednie osoby - słyszę to jakieś dziesięć razy dziennie, co sugeruje mi, że mogę przy tym nawet paluszkiem nie kiwnąć - bo nie sądzę, żebym była odpowiednią osobą), to jeszcze teraz się wpieprza, kiedy sobie kulturalnie oglądamy Ligę Mistrzów. I ja wiem, że to będzie ciężkie dziewięćdziesiąt minut. No, w zasadzie to już tylko siedemdziesiąt dziewięć.
- Dawidku, a co to są za drużyny?
Czułam, że tak, kurwa, będzie. No czułam.
- Barcelona i Atletico.
- Yhm. 
Mija chwila ciszy.
- A, czyli to znaczy, że to nie są kraje?
Są. Hiszpania z Hiszpanią.
- Nie, to są kluby. Hiszpańskie.
- Yhm.
Znowu chwila ciszy.
- A właściwie to po co oni tak grają?
Normalne pytania słodkiej idiotki po raz pierwszy oglądającej mecz piłki nożnej. No nic. Ja się nie odzywam. Ja sobie tylko chrupię chipsy i zapijam colą z rumem.
Na trzeźwo tego nie idzie ogarnąć. Ani Izuni, ani wyniku.
- A tobie tak smakują te tłuste chipsy?
Oho, tym razem pytanie skierowane jest chyba do mnie. 
- Tak.
Bo co ja się będę wdawać w zbędne dyskusje.
- Wiesz, ile to ma kalorii?
- Chyba sobie umiem przeczytać z opakowania.
- Mańka!
A ten już się musi włączać. Niech siedzi cicho, bo go narzeczona zaraz znowu przepyta z zasad rozgrywania ćwierćfinałów w Lidze Mistrzów.
- I nie przeszkadza ci to?
- Ani trochę.
- A to dziwne - stwierdza Izunia. - Przy twoim cellulicie...
- O, kochana. Mój cellulit, moja sprawa. Mogę go mieć nawet na paznokciach, a ciebie to powinno gówno obchodzić. 
- Wiesz, jaki to ma katastrofalny wpływ na skórę, dajmy na to, ud? Coś strasznego.
- No to wpierdalaj sobie tę trawę i tekturki, a do chipsów się nie zbliżaj, bo ci krzywdę zrobią. Jakiś gwałt, morderstwo albo coś. Ja to rozumiem, ludzie mają różne fobie. Ale zazwyczaj się nimi nie chwalą na prawo i lewo. Także nie ma problemu. Będzie więcej dla mnie.
A Izunia siedzi i oczy coraz szerzej otwiera.
- Nie no, Marzena, teraz to przegięłaś - zaczyna Dawid.
- Zamknij się. Oglądam mecz. A, no i powiększam powierzchnię mojego cellulitu. Jakby nie było, to wymaga skupienia.

- Nikogo oprócz ciebie nie ma w domu? - pyta Skrobot podnosząc głowę znad papierów z ostatniego szkolenia.
Rozwalił się w moim prywatnym salonie, od dobrej godziny tak siedzi i ani myśli wychodzić.
Swoją drogą to w czas zauważył, że tu pusto jak u Hofera na pogrzebie.
- Nie ma. Faceci poszli wybierać garnitur, a baby - sukienkę. 
- A ty?
- A ja nie. Co ja tam mam - za wieszak dla ich torebek robić, jak będą skakać wokół Izunii? Innej roli dla siebie nie widzę. 
- Nie chciałabyś im doradzić? Na pewno by się zdały na twój gust - proponuje Kacper.
O, doprawdy, niepotrzebna ta szydera.
Rzucam mu znaczące spojrzenie, a on wybucha śmiechem.
- Uwielbiam cię - stwierdza Skrobot, kiedy jest wreszcie w stanie się uspokoić.
- No dzięki. Jesteś raczej w tym poglądzie odosobniony.
- A co cię obchodzi zdanie innych?
- No tu akurat trafiłeś. Mam je centralnie w dupie. 
- Tak a propos, w co się ubierzesz na wesele u Mustafa?
- A to w temacie tej dupy czy czego?
- Poniekąd. To w temacie, że masz tam zdanie innych.
- Aha, kapuję. No nie wiem. Dres to chyba jednak przesada.
- No lekka. Czyli kiecka będzie?
- Ech...
- Będzie - raczej stwierdza, niż pyta Skrobot. - Ale jaja.
- Dobra, dobra. Już ja coś wymyślę.
- Jak na mój gust, to się powinnaś odstrzelić.
- Co ci tak zależy?
- W końcu to wesele twojego brata.
- To wiesz, kto się powinien odstrzelić? Izunia. A najchętniej to ja bym ją sama odstrzeliła.
Skrobot się znowu śmieje i pochłania kolejne ciasteczko.
- Ty jesteś niereformowalna. 
- Super. Skończyłeś już wpierdalać? To świetnie. Bo mamy dużo roboty.
__________

Triumfalny powrót Marzenki prosto na moje osiemnaste urodziny.
Swoją drogą to miesiąc już się tu nic nie działo. Zrobiłam mały skok czasowy. Zresztą co można więcej o Igrzyskach z perspektywy Manii? Dwa złota? Przecież tu nie ma nic do hejtowania :P
A, i skończyły się czasy regularnego dodawania rozdziałów. A przynajmniej na okres wakacji.

piątek, 30 maja 2014

17. Rozmowa mojego życia

Nie rozumiem idei tego całego obiadu. Jest normalny dzień pracy, na dodatek jutro lecimy do Soczi, a tymczasem Dawid sobie wymyślił uroczysty obiad przedigrzyskowy. I co? Oczywiście mamusia się zgodziła na zachciankę jedynego synusia. Paranoja. Aha, i oczywiście kogo zaprzęgli do roboty jak przed Wigilią co najmniej? No to chyba nie wymaga większych tłumaczeń.
Przybywa Izunia, cała wiotka, zgrabna i powabna, najnowsze szpilki, jakaś kiecka, fryzura, makijaż, biżuteria, jakieś inne dupesrołki... Czy ona się na audiencję do królowej wybiera? Nie muszę chyba zaznaczać, że sama mam na sobie moje odwieczne dresy, prawda? Za nią wbijają państwo Kasprzyccy, również w stroju sugerującym, że zarabiają po 10 tysięcy miesięcznie na rękę.
- Dzień dobry - suszy zęby od progu Izunia.
Już się nią teściowa-to-be zajmuje, cmoka powietrze koło jej policzków, płaszczyk wiesza, kolczyki chwali... No Boże drogi. Przecież ona za każdym razem wygląda jak lalka z obrazka, czy jest sens wciąż odwalać tę samą szopkę?
Ze schodów zbiega Dawid. No niechże tak do niej nie leci, bo rymnie na dziób, wszystkie zęby na podłodze zostawi, a ona przecież na pewno nie będzie chciała takiego szczerbatego. A i rodzice również takiego zięcia nie bardzo.
Wychylam się z kuchni, wrzeszczę na wszelki wypadek dzień dobry, żeby mnie za niewychowaną przypadkiem nie wzięli i wracam do swoich zajęć. Trzeba ten cholerny sos przecież jakoś doprawić.

Już po deserze, atmosfera iście szampańska, tylko ja się nie wpasowuję do trendu, bo raz, że mi się kazali ubrać jak człowiekowi, a dwa, że jeszcze za kelnerkę muszę robić.
- To co, my się chyba będziemy zbierać - wtrąca pan tatuś Izunii.
- Nie, nie, nie - zdecydowanie sprzeciwia się Dawid. Nie wiem dlaczego, ale mnie się tu coś nie podoba. - Chcielibyśmy coś ogłosić.
O żesz w mordę.
Izunia wstaje, za ręce się łapią.
- Otóż zaręczyliśmy się i planujemy ślub na wakacje.
I w tej całej euforii, jaka następuje po tych słowach chyba nikt nie zauważa, że z brzękiem na podłodze ląduje cała taca szklanych pucharków po lodach.
Tak, to ja. Właśnie w ten sposób wyraża się moja radość, tak coś czuję. Odruch bezwarunkowy.

Zasadniczo wydawało mi się, że my na Igrzyska zimowe pojechaliśmy. A tymczasem za oknem pokoju rośnie mi palma. Autentyczna, tropikalna roślinka.
Drynga mi telefon.
- No już - mówię tylko i rozłączam się.
Bo przecież Skrobot już czeka na dole od dobrych dziesięciu minut. Trzeba trochę tej Rosji pozwiedzać w końcu.
Telefon drugi raz dzwoni. No co on się tak dobija, to ja nie wiem. Przecież już idę.
Wychodzę przed hotel i normalnie prawie ślepnę. Słońce tak daje po oczach i tak ciepło jest, że ja się nie dziwię, że odsetek śniegu w tym regionie wynosi jakieś zero procent. Tylko kto im te Igrzyska dał? Cóż, zapewne pan Putin wyłożył stosowną kwotę rekompensującą uniedogodnienia klimatyczne.
A ja przepraszam bardzo, gdzie ten Kacper się podziewa? Na mnie to dzwoni, a sam się pojawić nie ma zamiaru. Już ja bym mu oddzwoniła - gdyby nie to, że telefon zostawiłam na górze.
Okej, mogę poczekać. Najwyżej zesmażę się na węgiel. Może mi chociaż trochę tłuszcz wytopi. Przysiadam sobie na ławeczce i zamykam oczy.
- Mania! - słyszę prawie w tej samej chwili.
O nie.
Podnoszę głowę i spoglądam na Morgensterna. No cóż, nie wygląda na specjalnie pokrzywdzonego przez los.
- Cześć, jak ja cię dawno nie widziałem - przysiada się uśmiechnięty.
No i bardzo dobrze, teraz też by się obeszło.
- Pokazywałem ci ostatnie zdjęcia Lily?
Chłopie, ty mi już pokazałeś miliard zdjęć swojego dziecka, trzy w tę czy w tę nie robią różnicy.
- Nie sądzę.
- To patrz - wyjmuje smartfona i zaaferowany prezentuje mi córkę. No pięknie, ślicznie. Tylko co mnie to obchodzi? - podobno do mnie jest podobna, jak myślisz?
Zabawne. Przy tym słońcu to ja zdjęcie ledwo widzę, a co dopiero, żeby mu je rozkładać na czynniki pierwsze. Ale tak, jest podobna.
- Owszem.
- Wiesz co, muszę ci jeszcze jedno powiedzieć: Kristina się zgodziła do mnie wrócić. Starałem się tak, jak mi kazałaś.
Ja? To chyba musiało być dawno i nieprawda.
- Super.
- Mania - Morgi zagląda mi w twarz. - Coś się stało?
- Nie.
- No widzę przecież. Wcale we mnie nie rzucasz sarkazmem. W zasadzie to wcale ze mną nie gadasz. Co jest?
Mógłby sobie iść? No mógłby?
- Marzenka! Jestem już - do akcji wkracza Skrobot. No nareszcie.
- Gdzieś ty się podziewał?
- No przecież dzwoniłem, ale mi nie dałaś dojść do słowa, a potem nawet nie odbierałaś. To jak ci miałem przekazać, że mi u trenera dłużej zejdzie?
- Aha, no jasne. Wszystko na mnie. Sms-a nie można było napisać?
- A odebrać nie można było?
- Odebrałam!
- Powiedziałaś no już i był koniec rozmowy.
- Uch, jak ja cię nie cierpię!
No bo naprawdę. Nie da się inaczej? Już byśmy lepiej stąd poszli, a nie, że się kłócimy i mamy Morgensterna za publikę.
- Dobra Manieczka, daj spokój. Idziemy?
- Idziemy - podnoszę się z ławki i staję koło Skrobota. I dlaczego on mnie obejmuje ramieniem? - Nie pozwalaj sobie.
- Ładnie wyglądasz.
- Puść mnie lepiej. Bo ci przywalę.
- No jak tam sobie chcesz. Zawsze możesz zostać i porozmawiać sobie jeszcze z kolegą AUT-em.
- Wiesz, dobrze, że on cię nie rozumie. Idziemy, cześć - odzywam się po angielsku do Morgensterna i ruszamy podbijać Soczi.

No dobra, w sumie to całkiem niebrzydkie to miasto jest. Na wakacje tu mogę od biedy kiedyś przyjechać. 
- Ej, przypomniało mi się - przypomina się Kacprowi. - Kraft sobie zamawia u ciebie wieczór.
- Słucham?
To brzmi źle. Bardzo źle.
- Szkoda, że nie widzisz swojej miny - śmieje się Skrobot. - Ma przyjść po porady w kwestiach damsko-męskich, bo chce coś tam kupić tej swojej dziewczynie na pamiątkę. A tak w ogóle to ja całkiem dobrze umiem niemiecki, ale jak on mi zaczyna coś opowiadać to wymiękam. Nie wiem, dlaczego.
- Ja wiem. Kraft ma tendencję do wypowiadania trzech tysięcy słów na minutę i zjadania końcówek. Wszystko z tobą w porządku.
- To dobrze. A! Dzwonił do mnie Biegun. Mówił, że musi ci się - cytuję - czymś pochwalić. A raczej kimś. I że to ważne, więc czy mogłabyś od niego czasem odebrać telefon?
- O doprawdy, ja nie potrzebuję już żadnych telefonów odbierać, bo widzę, że ty mi Kacperku za jakąś sekretarkę robisz.
- Ta ironia to zupełnie niepotrzebna. Powinienem pobierać opłaty.
- A czy cię ktoś prosił? Ja widzę, że ty wolontariat uskuteczniasz.
- Dobra, dobra. Patrz, ładny ten znicz. 
No Boże drogi, a dlaczego miałby być nieładny? Wszystko jest ładne. Żeby jeszcze do tego ładnie skakali to już będzie w ogóle super. 
- Mogę ci strzelić focię, jak ci się tak podoba. 
- Możesz. Pod warunkiem, że też na niej będziesz.
- O w życiu. 
- Bo?
Bo połączenie Marzeny Kubackiej i obiektywu może się skończyć tylko i wyłącznie pęknięciem obiektywu. Proste.
- Bo nie.
I tym sposobem powstaje zdjęcie li tylko samego znicza. Nie to nie, ja mu proponowałam, że się w fotografa pobawię. 
- A powiedz mi, długo na mnie czekałaś przed hotelem?
A co taki ciekawy? Trzeba było szybciej przyłazić, a nie teraz się pytać.
- Wystarczająco.
- I pogadałaś sobie z Morgensternem?
Tak, kurwa. Rozmowa mojego życia.
- Trochę.
- A... o czym?
- Co cię to obchodzi, przepraszam bardzo?
- Pytam tylko, nie wolno?
- Nie.
- Bo nie wyglądałaś na specjalnie zadowoloną z jego towarzystwa.
- Skrobot, o co ci chodzi? Nie dość, że mi robisz za sekretarkę, to jeszcze za anioła stróża?
- No mogę.
- Ale ja nie chcę.
Nie i już. Niech się wszyscy ode mnie odpierwiastkują. 
- No jasne. Typowa Mania. A potem będziesz przez niego ryczeć po kątach. 
- Słu...cham?
- No co - nie mam racji?
- Nie, nie masz racji. Idziemy coś zjeść. Natychmiast. A jak jeszcze raz wspomnisz o Morgensternie to ci przywalę. Ostrzegam uczciwie.
- Już to zrobiłaś nie raz.
- I jeszcze nie raz zrobię.
__________

Z Manią to jest tak, że nawet jak nie mam weny, to jestem w stanie coś naskrobać. Ciekawe. Ale chyba już przydługie się to opowiadanie robi.
A w ogóle to zdaję sobie sprawę z zaległości, próbuję to jakoś ogarnąć. Dajcie czas ;)

piątek, 16 maja 2014

16. Będą pierogi

A ja sobie pomyślałam, że może to nawet będzie lepiej, że Kraft sobie tę dziewczynę znalazł. Bo to jej będzie ciągle zawracał dupę, bo ją będzie pytał o kwestie językowe, bo z nią będzie się tego całego polskiego uczył i w ogóle ja będę mieć spokój.
Akurat.
Zawody w Zakopanem były tydzień temu, a Kraft od tej pory zdążył do mnie zadzwonić - uwaga - siedemdziesiąt cztery razy. I ja sobie bynajmniej nie robię w tym momencie jaj. Co prawda połowy z tego nie odebrałam, bo to już by była lekka przesada, tak myślę, ale coś czuję, że on i tak na jakiś rekord idzie. Jeden już pobił. Największy debil wśród skoczków. I nie tylko. Chociaż kilku dzielnie stara się mu dorównać. Nasze społeczeństwo to w ogóle się staje jakąś bandą kalek życiowych. Ale to już jest oddzielny temat.
No to co ja mam na ten obiad zrobić? Mamie to się łatwo mówi oj, przecież coś wymyślisz, idzie sobie do pracy i ma wszystko w głębokim poważaniu. Pierogów im nakleję, a co. Jak pojedziemy potem do Willingen to nawet na weekend będą mieć. Zaraz tego pasożyta ściągnę do kuchni i zagonię do roboty. Niech se nie myśli.
- Daaawiiid!
- No i co się drzesz? - słyszę w odpowiedzi, a mój kochany braciszek staje w drzwiach.
Telepatia czy ki diabeł.
- Co ty tu robisz?
- Mieszkam.
Moja krew.
- Będziesz kleił pierogi, wiesz?
- Chyba ci się coś pomyliło.
- Nic mi się... No żesz cholera jasna! - co się dzieje? No oczywiście telefon mi dzwoni.
- O, czyżby Stefcio?
- A czego się spodziewasz? Ten facet nie ma za grosz inteligencji życiowej. Nie tylko życiowej, nawiasem mówiąc. Halo - odbieram, bo i tak będzie dzwonił do skutku. Może lepiej byłoby po prostu wywalić telefon?
- Sześśś, Mania. Słuchaj, a jakbym chciał Gosi powiedzieć, że ją zapraszam do siebie, ale wiesz, po polsku, no i tak, żeby nie było tak jak ostatnio... To jak to ma być?
No fakt, co prawda każdy jego telefon dotyczy mniej więcej tego samego, ale po tym, co ostatnio dowalił, myląc sobie wyraz chór z wyrazem chuj to ja mu jednak tłumaczę, co i jak. To dziewczę chyba się musiało mocno zadurzyć, innego wytłumaczenia na to, że jeszcze z nim gada nie widzę. A tak w ogóle to szybko mu to idzie, jak ją już do Austrii zaprasza. Tydzień się znają. Taki Kraft... No proszę, proszę.
- Coś jeszcze ode mnie chcesz?
- Nie, Mania, dzięki. Jakby coś, to zadzwonię.
Ależ doprawdy nie musi mnie aż tak zapewniać. Pewne kwestie rozumieją się same przez się.
- To jak ty już nic nie chcesz, to ja dla odmiany mam pytanie. Jedno. Malutkie takie. Tylko cholera odpowiedzi się od miesiąca nie mogę doczekać.
- No?
- Co się dzieje z Morgim?
- Emmm...
- Słuchaj, albo mi powiesz, albo się pakuję i lecę do tej waszej Austrii. Więc masz wybór.
- Znaczy, bo to jest takie dość skomplikowane...
- Stefan!
- Oj, no dobra.... Chodzi o to, że Thomas jakby stracił pamięć. Znaczy częściowo. I z ostatniego czasu tylko. Więc w sumie niewiele.
O cholera.
- Czy ty możesz jaśniej? Skoro niewiele, to po co te podchody?
- No bo tu jest mały problem. Bo widzisz, ja widziałem z twoim Kacprem, to chyba było w Bischofshofen, jak wy się całowaliście i...
- Co?!
- No to przypadkiem zupełnie było i ja cię przepraszam...
- Ty masz szczęście, że daleko jesteś, wiesz?
- Nnooo - czy mi się wydaje czy w jego głosie naprawdę wyraźną ulgę czuć?
- Kontynuuj - mówię spokojnie. Bo ja przecież jestem oazą spokoju. Pieprzonym źródełkiem na pustyni.
- I chodzi o to, że... no krótko mówiąc Thomas tego nie pamięta. Jego pamięć kończy się na tym, że żałuje zostawienia Kristiny. I chce do niej wrócić.
A-ha.
Właśnie odebrało mi mowę.
- Mania? Halo? Jesteś tam?
Nie ma mnie już. Wyłączam telefon i aż sobie przysiadam na stołku.
- Marzena, coś się stało?
O proszę, kochany braciszek się uaktywnia.
- Nie, nic. Zupełnie nic - mówię głucho. - Wyciągaj stolnicę. Będą pierogi.

A więc tak. Sprawa się krystalizuje po prostu. W wielu kwestiach. Kamil wygrywa dwa razy w Willingen, media go chcą zjeść i złoto olimpijskie mu na szyi wieszają. To raz. Dwa, że Krafta ta cała Gosia wciąż jeszcze w dupę nie kopnęła, co dowodzi temu, że to musi być jakaś nadzwyczajna dziewczyna. Albo nadzwyczajnie głupia. A trzy - jeśli Morgenstern już musiał tę pamięć stracić, to dobrze, że się to stało, zanim zdążyłam się w nim zakochać. Bo ostatnio coraz częściej nachodziły mnie takie obawy. No. Więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
- Marzena, czy ty nie zabrałaś przypadkiem mojej bluzy?
Przypadkiem? Oj braciszku, czy my się znamy od wczoraj?
- Owszem, zabrałam. Bardzo ci potrzebna? Bo ciepła jest i milutka.
- No wiesz, raczej w takim celu ją ze sobą wziąłem, żeby w niej chodzić, no nie?
- Nie.
- Ej, czy ty jesteś chora?
A co to za głupie pytanie? Ostatni raz byłam chora jakieś dwa lata temu i nie zamierzam szybko do tego stanu rzeczy powrócić. A jeśli chodzi o kwestię psychiczną - na tej arenie radzę sobie zazwyczaj dość dobrze.
- Nie, nie jestem chora.
- A to dziwne. Bo zachowujesz się, jakbyś była.
Aha. 
- Idź ty się lepiej zajmij swoją Izunią. Ona permanentnie na przykład choruje. Na anoreksję. 
- Dobra, cofam. Teraz brzmisz już bardziej jak ty.
I wychodzi sobie z pokoju. A spakowany jeszcze nie jest. No oczywiście. Niech nie oczekuje, że ja mu będę chować te jego zielone gacie i inne gustowne ciuchy. Najwyżej zostaną. Może się przydadzą jakimś niemieckim bezdomnym.
- Cześć, Marzenka. Mustaf powiedział, że coś z tobą nie tak.
Kacperku, ja cię błagam. Spadaj. Spa-daj.
- Kłamie.
- Mania...
- Daj mi spokój.
Ja się dziwnie czuję. Zazwyczaj to te pajace przychodzą się zwierzać, a nie ze mnie zwierzenia wyciągają. Już wolę tę pierwszą wersję.
- Tak, tak. Ja wiem, że ty jesteś dzielna - Kacper przysiada się koło mnie na łóżku. 
- Spadaj - werbalizuję moje oczekiwania.
- Tak, zaraz na mnie nawrzeszczysz, wiem...
- Wszystko się zgadza.
- Ale jakbyś jednak chciała pogadać, to wiesz....
- Tak, wiem. Ale cholera... No bo... Kurde, to nie jest w porządku...
No i ryczeć zaczynam. Fantastycznie. W życiu chyba jeszcze nie płakałam przy ludziach. Nawet jak byłam mała, to leciałam do lasu, tam sobie chlipałam, a potem wracałam i było okej.
Las. 
Niech go szlag trafi.
Kacper mnie przytula, a ja siedzę i zużywam kolejne chusteczki. Wymarzone popołudnie po prostu.
W końcu się jakoś ogarniam.
- No cóż. Przepraszam za tę odrażającą scenę. Ale już mi lepiej.
- No widzisz. Polecam się na przyszłość.
__________

Tak. Myślę, że ten rozdział jest dobrym przykładem na to, że komedia to to nie jest.
A teraz lecę oglądać siatkarzy :)

wtorek, 6 maja 2014

15. Trzeba było zostać w domu

Boże, jak dobrze jest na zawody jechać prosto z domu, a nie z hotelu. Takie Szwaby na przykład to tego nie zrozumieją, bo u nich się co drugi Puchar Świata odbywa, ale dla nas to po prostu rarytasik.
Jakbym się jeszcze mogła do czegoś przydać, to by już w ogóle było super. Ale ja niestety nadaję się dziś już tylko i wyłącznie na leżenie pod kocykiem, z pudełkiem No-spy i Ibupromu pod ręką. Ja się czasami zastanawiam, jak to się stało, że jestem dziewczyną. Przecież ja się w ogóle na tym nie znam! Komuś tam na górze się chyba wydawało, że to śmieszny żart będzie.
Nie. Nieśmieszny. Ale skoro już tak przeżyłam prawie 24 lata, to znaczy, że się da.
Co ja mam jeszcze ze sobą wziąć? Kurtkę tę grubszą oczywiście, tego tylko brakuje, żebym się przeziębiła i żeby się ze mną już całkiem jak z jajkiem obchodzili. A będą. Na swój własny, irytujący sposób. I idę o zakład, że tylko słówko szepnę, a nawet Krafta zwiną i sami mu będą do głowy wbijać najpotrzebniejsze słówka. Tak jak ostatnio mi się chwalił, że - co on tam umie? Aha - ja pierdolę, kurwa i chuj mnie to obchodzi. I to w całkiem niezłym stopniu wymowy te zwroty opanował. Fantastycznie. Wszystkie laski jego.
Jejku, a co z Morgim? Kraft usiłuje mi wmówić, że nawet oni nic nie wiedzą, że tylko Pointner ma z nim jakiś kontakt, ale że zbyt rozmowny to on nie jest. Akurat. Bujać to my, ale nie nas. A ja się martwię. No bo cholera, takie wykręcanie się to mi śmierdzi na kilometr.
- To jak, Marzena, jedziesz?
Nie chce mi się po raz trzytysięczny powtarzać formułki o pukaniu, więc tylko potwierdzam Dawidowi, że tak, jadę, ale chyba mnie będzie musiał znieść na dół.
- No chyba nie sądzisz, że byłbym w stanie cię podnieść. Wstawaj i się nie wygłupiaj.
Tak. Uroczy braciszek. Dzięki serdeczne.

Trzeba było siedzieć w domu. Trze-ba-by-ło-sie-dzieć-wdo-mu!
Najpierw jazda Dawidka samochodem, u boku Izunii, w akompaniamencie zachwytów całej rodziny - nad nią oczywiście, a teraz konkurs, który już chyba piątą godzinę trwa. Cyrk na kółkach. Nie obchodzi mnie, kto wygra - albo już wygrał - i w ogóle chyba pierwszy raz w życiu mam dość Zakopanego. I brzuch mnie boli. I chcę do domu.
Już nawet zdążyłam przeprowadzić rozmowę wychowawczą (w pozycji półleżącej) z Krzysiem Biegunem na tematy zasadnicze oraz z Jankiem, bo jego dziecko do domu jutro przyjeżdża. I oczywiście paniki ciąg dalszy. Szczerze mu współczuję. Temu dziecku oczywiście. Potem wpadł Kraft, żeby mi zdać relację z ówczesnego stanu konkursu - było to między pierwszą a drugą serią - a więc w dość zamierzchłych czasach, zważając na przebieg dzisiejszych zawodów. Oprócz tego jakiś miliard razy przewinął się Kacper, przyniósł mi poduszkę i koc - nie mam pojęcia skąd on to wytrzasnął i tysiąc razy zapytał, czy mi czegoś nie brakuje.
A teraz to mam niejasne przeczucie, że wszyscy o mnie zapomnieli. Od piętnastu minut nikt nie zawitał do domku. To jest jakiś stan anormalny.
Ledwie dochodzę do takiego wniosku, otwierają się drzwi i wpada Krzysztof Miętus z termosem.
- Bo ty tu, Marzenka, już chyba zamarzłaś - informuje mnie o powodzie swoich odwiedzin.
No fakt, coś w tym jest. Zasiadamy sobie przy gorącej herbatce, łykam kolejną tabletkę i jeszcze jakoś żyję. Jeszcze. Jakoś. TRZEBA BYŁO ZOSTAĆ W DOMU! Ale nie, przecież Zakopane, najważniejsze zawody, kibice, ta atmosfera... No to mam atmosferę. Jak cholera.
- Mania...
- No co?
- Wiesz, że Murańka będzie ojcem?
- Co?! - prawie dławię się wrzątkiem.
- Nic ci nie jest? - pyta flegmatycznie Krzysiu. - No to dobrze. No patrz - wszyscy się żenią, dzieci im się rodzą i tylko ja taki samotny jestem.
- Jak to: Murańka będzie ojcem?! Boże drogi, a ile on ma lat? Chyba jest już pełnoletni, nie?
- Tak, tak... Dziewiętnaście albo dwadzieścia. Coś koło tego. A patrz, ja mam dwadzieścia trzy i nawet nie mam dziewczyny.
- A co, wyrywanie Sary Hendrickson ci nie wyszło?
- A nie, ona ma tego swojego Hilde, to co ja im będę szczęście psuł.
No łaskawca, doprawdy. 
- No dobra, ale tak właściwie, to czego ty ode mnie chcesz?
No ja przepraszam, że tak obcesowo, ale załatwmy tę ważną kwestię po prostu szybko i bezboleśnie. Ja wciąż trawię informację o Murańce - młodocianym ojcu. Tak, tak, ma skończone osiemnaście lat. I co z tego? Niektórzy chyba wcześniej dorastają. Tak jest, proszę wyczuć tę ironię.
- Bo ja bym chciał, żebyś mi powiedziała, co trzeba zrobić, żeby jakaś fajna dziewczyna na mnie zwróciła uwagę.
No naprawdę doskonałe pytanie do eksperta w relacjach damsko-męskich - Marzeny Kubackiej.
- Chłopcze, toż ja przecież nie wiem. Ja się z natury nie interesuję facetami, bo czasu i ochoty na to nie mam, a oni nie interesują się mną. Prosta zależność.
- Jak to nie? A Skrobot z Morgensternem? Oni przecież na ciebie lecą.
- Słu...cham? Co: Skrobot? Jaki Skrobot? I o co ci chodzi z Morgim? Czy ja do cholery wyglądam jak jakaś pieprzona femme fatale? Z dwojga złego to już Kraft jest lepszy od ciebie! Przynajmniej polskiego się uczy, coś chociaż robi, żeby tę jakąś wymarzoną Polkę zdobyć, a nie to co ty, jęczysz tylko i wzdychasz.
No przepraszam bardzo, ale się zdenerwowałam. Co do Skrobota, to jedyny aspekt, w którym on może być interesujący, to są jego perfumy. Obłędne. A Morgi - to jest w ogóle oddzielna sprawa. Patrząc natomiast z perspektywy faceta, to ja nie widzę w sobie NIC, co mogłoby być dla takiego interesujące. Niech ten Miętus lepiej spływa.
- Wiesz co, Marzenka, strasznie nerwowa się zrobiłaś.
- Titus, wypad stąd! Ale już! Słyszałeś kiedyś, że nie należy denerwować kobiety przed, w trakcie trwania i po okresie? No to właśnie tak się składa, że się w ten schemat wpasowałeś. Wypad!
Ja mam ich dość. Naprawdę.
Wchodzi Skrobot. 
- Mania, coś ty zrobiła Titusowi? W życiu go takiego przerażonego nie widziałem.
- Czy to ja od razu mu coś musiałam zrobić? Innych ludzi tu nie ma?
Ja nie rozumiem. Czy ja jestem aż taka groźna?
- Dobra, spokojnie, bo mi się blada robisz. Jak się czujesz?
- Źle. Cholernie źle. Wszystko mnie boli. Mam ci podać dokładny opis?
- A nie, nie... Nie trzeba.
- No to właśnie. Kacperku, zabierz mnie do domu.
- I nareszcie mądrze gadasz.
- Ej! Ty...
- No już, już. Ciii...
- Czy ja jestem małe dziecko, żeby mnie uciszać?
- Do...
W tym momencie otwierają się drzwi, w progu staje Kraft. 
- Mania, umówiłem się na randkę. Z Polką!
__________

No więc Stefcio bierze sprawy w swoje ręce.
Maj mógłby trwać cały rok, naprawdę. I matury. Dzisiaj miałam całe trzy lekcje :)
A jeśli ktoś jest zainteresowany tematyką futbolową - zapraszam ;)