sobota, 26 lipca 2014

20. Możesz już wziąć te ręce

- Nienawidzę cię.
To by nawet mogła być całkiem przyjemna wyprawa. Bo ładnie jest, ciepło, słońce świeci, koniec kwietnia bardzo elegancki. I widoczki piękne, i auto wygodne, i radio gra, i Skrobot dobrze prowadzi.
Tylko cholera po sukienkę jedziemy!
- Ja nie rozumiem, za co moja mama cię tak lubi. Bo co ? Bo jej połowę gości weselnych ubierzesz? No dobra, ogarniam jeszcze akcję z Titusowym garniturem, bo świadkiem będzie, a przecież wiadomo, że jakby się sam miał wystroić, to równie dobrze mógłby wystąpić w podartych gaciach, co moja babcia jak idzie do kur to ubiera. Efekt by był podobny. Ale ja? I co to w ogóle ma znaczyć: nie ważne ile to będzie kosztować, ubierz ją, Kacperku, elegancko, żeby wstydu nie było. No to jak ja mojej własnej matce wstyd przynoszę, to mogę w ogóle nie iść. A co!
Zakładam nogę na nogę i wpatruję się w okno. No ładnie tu, ładnie. Góry się powoli kończą, ale i tak krajobraz w drodze między Zakopanem a Krakowem całkiem przyjemny. Droga by mogła lepsza być, nie ukrywam, ale tego to się raczej w tym życiu nie doczekam.
A w ogóle kto wymyślił, żeby aż do Krakowa jechać, to ja nie wiem. Paranoja po prostu.
- Manieczka, no daj spokój - zaczyna Skrobot tonem, który dobrze znam. Będzie mnie chciał uspokoić, zanim do Krakowa dojedziemy, żebym mu tam wiochy nie zrobiła przy ludziach. Kolejny, który się za mnie wstydzić musi. - Słuchaj, przecież wiesz, że na tym weselu się jacyś fotografowie pojawią, nie? A część zdjęć to nawet do gazet trafi, no nie ukrywajmy. Chcesz, żeby cię potem wszyscy jak jakąś ubogą krewną wśród tych wystrojonych paniusi oglądali?
- Co tydzień mnie oglądają - zauważam.
- Ale na zawodach - obrusza się Kacper. - A tam się nikt specjalnie nie stroi ani fryzur nie układa.
- Oprócz Kota.
- No tak. Oprócz Kota. Ale sama widzisz, że ślub to jest jednak wyjątkowa okazja. Jak cię postawią koło panny młodej, to przecież nie możesz gorzej wyglądać.
- Już ty ze mnie nie rób drugiej Izunii - mruczę. - To i tak niewykonalne. Musiałabym schudnąć jakieś sto kilo.
- Nie musiałabyś.
- Ty się lepiej patrz na drogę - każę Skrobotowi, bo się idiota na mnie gapi - bo jak nie, to skończymy na jakimś drzewie.

Kraków. Miasto bardzo ładne, lubię je zresztą nieprzeciętnie. Ale w normalnych sytuacjach, cholera jasna. A teraz, zamiast spacerować po Plantach, to w jakimś butiku siedzę i kiecki oglądam. Ja nie wiem, ale dla mnie to one wszystkie takie same.
- Mania, patrz. A ta? - Skrobot podtyka mi kolejny wieszak.
- A bo ja wiem - wzruszam ramionami. - Nie. Nie chcę.
- Czego państwo poszukują? - podchodzi do nas ekspedientka. Błyska białymi zębami i cała się wdzięczy. Ewidentnie do Skrobota.
- Sukienki - burczę.
- Mańka - Kacper wielce oburzony, bo przecież w tym sklepie same kiecki. - Ja przepraszam, ale my sami chyba nie wiemy, czego szukamy.
- Rozumiem. Może mogę jakoś pomóc, doradzić? - po raz kolejny się ta lala uśmiecha, co się Skrobotowi ewidentnie podoba, ale biedaczek nie ma czasu na flirty, bo musi ze mnie zrobić człowieka.
- Dziękujemy, na razie nie trzeba. W razie czego zapytamy o pomoc.
Ekspedientka odchodzi, stukając obcasami, a Skrobot odwraca się do mnie i mówi autorytarnie:
- Dobra, Mania, koniec tej zabawy. Mierzysz i wybierasz. Bez dyskusji.

Nie zdarzyło mi się chyba jeszcze widzieć Skrobota aż tak zdeterminowanego. Normalnie mnie wcięło. Stoję na środku sklepu między wieszakami, a on w skupieniu lawiruje między stojakami, wybierając kolejne kiecki. Chyba ich już z dziesięć ma. Boże drogi, kiedy ja to wszystko na siebie ubiorę?
- Okej. Mam nadzieję, że tyle wystarczy. Tu masz dwa-cztery-sześć-osiem-dziesięć... szesnaście sukienek. Ja biorę od pani bloczek do przymierzalni, a ty idziesz, ubierasz i w każdej kolejnej mi się pokazujesz. Jasne?
Zawsze mi się wydawało, że ta moja czterdziestka to jakiś co najmniej monstrualny rozmiar. A tu proszę, jakieś sprytne te sukienki robią, bo nawet nie wyglądam jak ostatni wieloryb. Czy tam słoń.
A to co, cholera? No nie. W głupszym miejscu to już się nie dało tego zamka umieścić? Czy ktoś ma, przepraszam, trzecią rękę na środku pleców, żeby tam sobie jeździć tym suwakiem góra-dół?
Dam sobie radę, wy gnidy jedne. Dam. Oj... No trochę do góry... No żeż... Nie dam rady.
Odsuwam trochę kotarę przymierzalni.
Skrobot oczywiście czatuje przed samym wejściem. Spokojnie. Nikt mnie nie porwie, nie ma obawy.
- Już?
Jaki pacan. Jakby było już, to bym chyba wyszła, nie?
- Nie. Zasuń mi, proszę, ten cholerny zamek.
- Gdzie?
- Na plecach.
- No to się odwróć.
Odwracam się.
- I weź te włosy.
Biorę.
Kacper zasuwa zamek.
- Możesz już wziąć te ręce - warczę, bo mu się jakoś przypadkiem na mnie zatrzymały. Jedna w okolicy łopatki, a druga na biodrze. - I krok do tyłu.
- A czego się tak boisz? - uśmiecha się w lustrze.
Ale ręce bierze.
- A bo ja wiem, co ty tymi łapami robisz? Potem sukienkę ubrudzisz i trzeba będzie płacić.
- Tak jest. Jak zawsze musisz mieć rację. Marzenkaaa...
- No?
- Weźmy tę sukienkę.
- Bo co? Bo mnie znowu będziesz musiał zapiąć?
- To też. Ale w ogóle jest ładna.
Niby tak. Obiektywnie ładna. Ale to, jak na mnie leży, to już inna sprawa.
- No nie wiem. Ja się w tym czuję jakaś goła.
- Nie, nie... - Kacper znowu podchodzi bliżej i spogląda ponad mną do lusterka. - Dekolt jest w sam raz.
Po czym przenosi wzrok gdzie indziej i dostaje łokciem pod żebra.
- Słuchaj - odwracam się do niego przodem. - Mógłbyś przestać się zachowywać jak typowy facet?
- A jak się mam zachowywać? Jak typowa baba? - uśmiecha się głupawo.
- Wystarczy, że będziesz się zachowywać normalnie.
- Teraz to naprawdę każdy mógłby się w tobie zakochać - mówi Kacper, kładąc mi rękę na policzku i znowu się uśmiecha.
- No nie - odsuwam się krok do tyłu. - Tyś się chyba czegoś naćpał. Ja się lepiej przebiorę w coś normalnego, bo widzę, że tobie od nadmiaru tych sukienek chyba już odbija.
- A rozepniesz się sama? - uśmiecha się cwanie.
Odwracam się więc, Skrobot czyni honory, po czym daje mi buziaka w policzek i wychodzi, zasuwając kotarę.
A ja stoję na środku przymierzalni i zupełnie nic z tego wszystkiego nie rozumiem.

- Co tam słychać u twojej Mariolki? - pytam, nastawiając radio na RMF.
- Jakiej znowu Mariolki? - Kacper zerka przelotnie w moją stronę, po czym znów spogląda na drogę i zmienia bieg na piątkę.
- Jak to - jakiej? Tej z telefonu. Upierdliwej.
- O Boże! Tej! Nie mam pojęcia, dzięki Bogu. 
- Nie?
- No nie. Zmieniłem przecież numer, nie pamiętasz? Bo mnie raz z zaskoczenia wzięła i zadzwoniła z innego telefonu. I cholera odebrałem. Co za baba! 
- Fanka Kota, to co się dziwisz.
- No w sumie - uśmiecha się kpiąco Skrobot.
Ładne ma te kości policzkowe w zasadzie.
- A tak w ogóle to ona myślała, że ja jestem skoczkiem. No to cholera kawał fanki.
- Oj, przecież byłeś.
- Taa... Tylko takim trochę pseudo.
- Titus też jest trochę pseudo, a fanki ma. Więc to chyba bez większego znaczenia.
- Dzięki.
- Co?
- Że mnie z Titusem porównujesz. I zdaje się, że na dodatek jeszcze gorzej od niego wypadam.
- No tylko się nie rozpłacz.
- Słuchaj - Kacper nagle zmienia temat. - Myślisz, że twoja mama mnie nie zabije?
- A bo ja wiem. Moja mama może i jest dziwną kobietą, ale chyba nie na tyle, żeby mordować biednych szarych ludzi bez powodu.
- Kurde, Mańka! Za to, że butów nie kupiliśmy.
- A. Za to. No tak. 
- Właśnie.
- Dobra, dobra. Bez przesady. Przecież mam baleriny. Kiecka jest długa, się przyrzuci i nie będzie nic widać. A w szpilkach bym się jeszcze, nie daj Boże, zabiła albo zęby gdzieś na schodach, albo nierównym chodniku zostawiła. I co? Lepiej by było? Nie, nie, nie. Jest sukienka, jest torebka. TO-RE-BKA! Przecież ja chyba w życiu żadnej nie miałam. Boże drogi, ja po prostu nie wierzę, że takiego klauna z siebie robię. 
- Chciałbym ci delikatnie przypomnieć, że chyba nie ostatni raz.
- Już ty mnie nawet nie denerwuj. W dupie to mam. Nie wybieram się nigdzie więcej i już. Czy to jest jakaś ślubna epidemia, do cholery? Najpierw się pieprzą jak popadnie, a potem się trzeba szybko żenić, bo dziecko na świecie. No błagam. Aż tak drastycznie przyrost naturalny nam nie spada, żeby go trzeba było na gwałt ratować.
Skrobot się zaczyna śmiać, a ja jak zwykle nie wiem, o co mu znów chodzi. Irytujące to jest w najwyższym stopniu. 
- No i z czego ty znów lejesz, co?
- Z ciebie - przyznaje się bezczelnie.
- Ty masz szczęście, że prowadzisz, wiesz?
- Bo?
- Bo bym ci ręcznie przetłumaczyła, że ze mnie się nie śmieje.
- Oj tam - Kacper wzrusza ramionami. - I tak wiem, że mi jeszcze nie raz przetłumaczysz.
__________
Jako że ten rozdział taki w znacznym stopniu zmotoryzowany, to się pochwalę, że zdałam prawko :)
A ten dziwny system, co go dziś w Wiśle zastosowali zupełnie mi się nie podoba. Może przy lotach... Ale nie sądzę.

piątek, 11 lipca 2014

19. Przyszli się wszyscy nażreć na krzywy ryj

- Nie! Nie i już. Czy to do cholery tak trudno zrozumieć?
Bo to już naprawdę jest przesada. Ja bym może nawet jakąś kieckę ubrała. No naprawdę. Byleby nie była za krótka, bez przesadnego dekoltu, odkrytych ramion i tysiąca innych mankamentów. Ja naprawdę nie mam wielkich wymagań. Nie lubię tylko debila z siebie robić. Ja rozumiem, że to jest jakaś, pożal się Boże, uroczystość, że się cała rodzina zjedzie i połowa znajomych, że nie bardzo pasuje w dresie, że Dawid by może chciał mieć ładnie gości ubranych...
Ale do jasnej cholery!
Ja nie cierpię tego babsztyla.
I co więcej - z wzajemnością chyba.
Z tym, że ja mam do tego powody.
Na przykład dziś wracam sobie do domu  z kolejnego durnego szkolenia, które nam związek funduje chyba tylko po to, żebyśmy przypadkiem nie mieli czasu wolnego, głodna, wściekła i zmęczona jestem. I kogo w drzwiach spotykam? Izunię naszą przepiękną, za rękę ciągnie Dawida i coś tam szczebiocze, że lecą ustalać szczegóły menu i że mam obiad w kuchni. Nie zdążyłam zapytać, kto robił, ale mam jak najgorsze przeczucia. I co? No oczywiście. Podnoszę jedną pokrywkę - jakieś brokuły w wodzie pływają, co w świecie modelek chyba nazywa się zupą, podnoszę drugą - o wielkie nieba! Mięso! Kurczak chyba. No tak. Ugotowany. Bo kto by robił kotlety, skoro można go ugotować. Do tego w misce jakaś sałata z ogórkiem. Boże drogi, ja sfiksuję. Jak tak będzie wyglądać to ich całe menu weselne, to ja już na pewno żadnej kiecki nie ubiorę. Ja się jeszcze raz poważnie zastanowię, czy w ogóle iść. Bo jak do tej pory jedynym, co mnie do tego skłaniało, była możliwość nażarcia się za free.
Dzwonek do drzwi. Ja błagam. Niech to będzie listonosz, a nie żadna znajoma osoba, która by jeszcze zobaczyła te herezje w garnkach.
Kurde. Titus.
- Cześć.
- Cześć, Marzenka. Mam sprawę. Bardzo poważną.
Już się boję tej jego sprawy. Może jemu też się zachciało ojcostwa?
Do kuchni go wprowadzam i herbatę robię, a w międzyczasie Krzysiu bawi mnie konwersacją. Jest równie interesująco, co na tym dzisiejszym szkoleniu.
- Mania, a masz może coś do jedzenia? Bo od tego gadania to ja się zawsze bardzo głodny robię.
O Boże.
- Delicje czy pierniczki?
- A ten... Obiad jakiś masz?
O Boże po raz drugi.
- Nie radzę. Izunia gotowała.
- A to źle?
- A chcesz zobaczyć?
- Chcę.
- To patrz - mówię i podnoszę pokrywkę znad tej pseudozupy.
- O kurczę! Brokułowa! Moja ulubiona - uśmiecha się szeroko Titus, a ja mam ochotę walnąć go w łeb trzymaną pokrywką.
- To smacznego. Możesz sobie to coś całe zjeść - informuję go. - Ja sobie już lepiej zrobię jajecznicę.
Krzyś nalewa sobie talerz i zaczyna opowiadać mi o swoim jakże ważnym problemie.
- Bo wiesz, ja ostatnio zacząłem czytać poezję...
O matko. Dobrze, że nic teraz nie piję, bo by się to chyba na jego twarzy znalazło.
- Tak?
- Tak. Ale to jest trudne. I ja potrzebuję twojej pomocy.
Ja się chyba zastrzelę. 
- Krzysiu, ja się znam na smarowaniu nart, a nie na poezji.
- Ale czekaj. Ja ci przeczytam.
I Titus wyciąga z kieszeni jakiś mały tomik, otwiera w zaznaczonym miejscu i zaczyna mi czytać. Nad tą zupą brokułową.

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska 
Miłość
Nie widziałam cię już od miesiąca. 
I nic. Jestem może bledsza, 
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, 
lecz widać można żyć bez powietrza!


Aha. Bardzo fajnie. I co?
- Mania, słuchaj, bo ja tej końcówki nie rozumiem.
- Przykro mi. Uważaj, bo sobie tę książeczkę utopisz w brokułach.
- Marzenka!
- Co? Czekaj, otworzę - bo dzwonek do drzwi się rozlega i zdaje się, że zaraz nam się kółko literackie powiększy. No chyba, że to listonosz.
- Cześć - w progu zastaję uśmiechniętego Skrobota. No tak. No przecież. Miał przyjść, mieliśmy te smary obgadać i oczywiście zapomniałam. Jak zwykle ktoś mnie musi odwiedzić właśnie wtedy, gdy mam najwięcej możliwości do kompletnego zbłaźnienia. Od zupy zaczynając, na wierszu kończąc. A może na odwrót.
- Chodź tutaj, mam akurat Titusa na stanie, może ty mu pomożesz.
- Stało się coś?
- Nie. Tylko popadł w jakąś paranoję i zaczął wiersze czytać.
Krzysiu oczywiście raduje się możliwością posiadania większego audytorium i odczytuje wiersz jeszcze raz, znów prawie mocząc go w zupie, o czym nie omieszka poinformować go Kacper.
- Mania - zaczyna z wahaniem - a to ty to gotowałaś?
- No chyba na mózg upadłeś! Najnowsze dzieło Izunii. Chcesz może chochelkę?
- Emm... Nie, dzięki. A tu co masz? O, jajeczniczka. Tym to bym nie pogardził.
Oczywiście. Przyszli się wszyscy nażreć na krzywy ryj. Czego ja się mogłam spodziewać.
- Dobra, masz pół, ale pod warunkiem, że Titusowi wytłumaczysz ten durny wiersz. Bo ja mam na poezję uczulenie.
- Może być. A herbatki mi zrobisz?
- A strzelić cię w łeb?
Ale jednak mu robię tę herbatę. Niech już ma.
Tymczasem Titus po raz trzeci czyta ten swój wiersz, a Kacper trawi go po cichu wraz z jajecznicą.
- No i co tu jest trudnego? - mówi wreszcie. - Ona go kocha, on sobie poszedł.
- Dzięki - burczy Krzyś. - Tyle to sam zrozumiałem.
- Ja też - dołączam się. - Może byś się wysilił, skoro mi już wyżerasz obiad.
- No ja tam nie jestem jakimś ekspertem - zastrzega Skrobot - ale mnie się wydaje, że ona myślała, że bez niego nie może żyć. A jednak może. Chociaż jest jej bez niego źle.
A jednak może. Chociaż jest jej bez niego źle.
- I co - to wszystko? - pyta zawiedziony Krzyś.
- No nie wiem, przecież mówiłem, że się za bardzo na tym nie znam - irytuje się Skrobot.
- To okej. Niech będzie. Ty to jednak mądry jesteś.
- Taa... Wszyscy tacy sami mądrzy jesteście.
- Co cię, Mania, ugryzło? - pyta Krzysiu.
- Titus, coś ty. Ona się przecież normalnie zachowuje - uśmiecha się zgryźliwie Skrobot.
- Spierdalaj.
- I na dodatek widzisz, jak się wulgarnie wyraża.
- Ja ci się wyrażę...
- O, dzwonek. Może ja otworzę? - oferuje swoje usługi Miętus.
- A róbcie, co chcecie. Już żeście się i tak prawie wprowadzili.
Zadowolony Krzysztof wprowadza mi do kuchni Izunię i Dawida.
- Cześć - uśmiecha się słodko panna Kasprzycka.
Skrobot już wyszczerz na twarz przybiera, już się chce podnosić, ale takim wzrokiem go piorunuję, że jednak siada z powrotem. Bo bez przesady. Co ona - królowa angielska jest?
- Kluczy nie łaska używać? - pytam grzecznie.
- Zapomnieliśmy wziąć.
- Aha. Super. A jakbym sobie poszła w pizdu, to byście pod drzwiami siedzieli?
- Nie. Wtedy byśmy pojechali do mnie - odpowiada Izunia.
- To szkoda, że nie poszłam.
- Marzena! - krzyczy Dawid, a Skrobot krztusi się herbatą.
- Tak?
- Ty już lepiej nic nie mów.
- Jasne. To lepiej wy powiedzcie, co załatwiliście. Będziemy sałatę i brokuły całe wesele wpieprzać? Co ci, Kacperku? Dusisz się?
- Ekhem - jęczy Skrobot i wychodzi do przedpokoju. I tak widzę, że się pajac ze śmiechu dusi.
- Brokuły są dobre - informuje nas Titus. - Ja tam je lubię.
- Będzie normalne jedzenie - zdradza się ten mój brat idiota.
- Czyli to, co ci narzeczona gotuje, nie jest normalne? Kacperku, nie wracaj ty tu jeszcze, bo nie daj Boże kogoś oplujesz herbatą.
- Dawidowi chodziło o to, że nie będzie dietetyczne - stwierdza Izunia, siadając mu na kolanach. -
Postanowiliśmy pójść ci na rękę.
- Aha. Mnie. Skrobot!
- Tak? - słyszę z przedpokoju.
- Chodź tu. Co wolisz: dietetycznego kurczaka czy schabowe jak Bóg przykazał?
- Schabowe.
- Dobra odpowiedź. Tak więc co mówiliście, że komu idziecie na rękę?
- Wszystkim - poddaje się Dawid.
- Kochanie! - Izunia jest wyraźnie oburzona, ale cóż ona może. Ten mój bliźniak niewydarzony przynajmniej raz w życiu świętą prawdę powiedział.
- No co?
- Ach... Nic. A właśnie - Izabela nagle zmienia front - Marzena, jak tam ci idzie wybór sukienki? Będzie dresowa?
Co za wredna... Co za... Zresztą dobra, bez wyrażeń.
- Nie. Mam w dupie sukienki. A twoja jaka? Z białej kapusty? 
- Zabawne. Nie. Z jedwabiu ekologicznego.
- Uff... Czyli jednak cię nie podmienili.
- Dziewczyny, dajcie już spokój.
Mediator się znalazł od siedmiu boleści. Czy jemu się wydaje, że jego siostra i jego narzeczona będą żyć w jakiejś cholernej symbiozie? Niech się cieszy, że z teściową się jej stosunki układają. 
- Dawidku, może wytłumacz swojej siostrze, że na nasz ślub powinna się ubrać elegancko.
- To prawda - wtrąca się Titus. - Ja sobie na przykład już kupiłem bardzo elegancki garnitur.
- Też mam sobie ubrać bardzo elegancki garnitur?
- Nie. Wystarczy, że na jeden dzień zrezygnujesz z tego cholernego dresu!
- Proszę bardzo. Ale nie ma opcji sukienki. Nie i już. Pierwszą i ostatnią w życiu miałam na sobie przy Pierwszej Komunii. Chyba wystarczy, nie?
Izunia jęczy, jakby ją ktoś bardzo w tym momencie skrzywdził, Dawid robi klasycznego face-palma, Titus, jak gdyby nigdy nic, kończy zupkę Izabeli, a Skrobot długo walczył ze śmiechem, ale chyba już przegrał. Bo się popłakał.
__________

Ciężka przeprawa z tą kiecką.