piątek, 24 marca 2017

50. Nie widział ktoś mojego dziecka?

Kto mógł wygrać kwalifikacje w piątek trzynastego? No kto? Ja przesądna nie jestem, ale w tym wypadku naprawdę mogła być tylko jedna opcja. Kto natomiast mógł zająć odpowiednio przedostatnie i przed-przedostatnie miejsce, wyprzedzając taką gwiazdę skoków jak Witalij Kaliniczenko? Tutaj odpowiedź również nasuwa się sama, ale w tym przypadku akurat niezależnie od daty. Tak jest, Krzysztof Miętus i Klemens Murańka. Poziom umysłowy podobny, poziom skoków podobny. Jednym słowem dno.
Jesteś sobie w Polsce, skaczesz dwa kilometry od własnego domu rodzinnego, myślisz pokażę wreszcie rodzicom, że nie jestem aż takim nieudacznikiem, lecz niestety życie brutalnie weryfikuje twoje nadzieje. Okazuje się, że jednak jesteś aż takim nieudacznikiem. No offence, ale może to te inicjały mają wpisane w DNA jakieś upośledzenie. KM i KM. To nie może być przypadek. Cudowne Dziecię jeszcze jakimś cudem dorobiło się potomka (strach pomyśleć jak to się stało), ale Titus to już zupełnie nic w życiu nie osiągnął. Chociaż nie, wciąż przecież ma szanse zostać kolejnym wieszczem i pisać ku pokrzepieniu serc. Albo ku zbiorowemu facepalmowi społeczeństwa. Albo ku jakimś innym dziwnym reakcjom. Tak czy inaczej skoki niech raczej zostawi. Chociaż z drugiej strony między innymi dzięki takim elementom jak Titus mam jeszcze robotę. Kurde, to jest bardziej skomplikowane niż mogłoby się wydawać.
Tymczasem smaruję narty Piotrka, a Skroboty w kącie domku mocują się z wiązaniem Miszcza.
- Weź ty się ogarnij!
- Przecież dobrze robię, o co ci chodzi?
- Tak, a jak potem wyjebie na ryj przy lądowaniu, to czyja to będzie wina?
- Patrz tutaj...
- Kurwa!
- Ej, gdzie z tym? Przecież to trzeba tak... patrz...
- Gówno prawda!
Stroną bardziej ekspresyjną w tej rozmowie jest ewidentnie Kamil. Czy on ma jakiś kompleks czy co? Rzuca się jak dzika świnia. O ile zakład, że Kacperek dobrze mówi?
Wkraczam do akcji, bo tak być nie będzie.
- Panowie, czy ja mam wam pomóc?
- Marzena, wytłumacz mu, że jest debilem - emocjonuje się Kamil.
- A jest?
- Jest!
- Pojebało - burczy tylko Kacper i wyciąga Twixa. - Marzenka, chcesz jednego?
Pytasz dzika czy sra w lesie.
- A ile lat się znamy?
- No... będzie z piętnaście. Jak nie więcej.
- To co zadajesz takie idiotyczne pytania?
- Racja - przyznaje Kacper. - Masz.
- Dzięki.
- Halo! Możecie się później zająć rozdziałem pożywienia?!
Eee... nie?
- Co ty taki nerwowy, chłopie?
Odpowiedzi brak.
- Kosza dostał - śmieje się Kacper i rozsiada się na ławce między kombinezonami, torbami i całym tym majdanem.
- Takie zabawne?! Ty dostajesz codziennie od piętnastu lat!
Przepraszam, czy ja mam to odebrać jakoś personalnie?
Kacper aż odkłada batona. Nie to nie, będzie więcej dla mnie.
- Możesz nie łączyć swoich żenujących podrywów z...
- No z czym?! Jesteś zakopany po uszy we friendzonie!
Ej, dobra, bo ja się zaczynam dziwnie czuć.
- Co cię to, kurwa, obchodzi?! - warczy Kacper, kopie jakąś nartę i wychodzi, trzaskając drzwiami.
Chyba mi się odechciało jeść.
- Okej, wiesz już co z tym wiązaniem? Bo ja nie mam zamiaru ryzykować życia Mistrza Świata tylko dlatego, że wy mieliście kaprys się pokłócić.
Kamil bierze głęboki wdech i zaczyna mi tłumaczyć i pokazywać, co i jak.
- Kacper ma rację. Zrób, tak jak on chciał - mówię tylko i wychodzę na zewnątrz, bo mam na razie serdecznie dość widoku wszystkich Skrobotów świata.
- Sześśś...
Serio? Życie mnie dziś nie kocha.
- Widziem dziś taka piengna dziewczyna!
Przynajmniej teraz mogę mieć pewność, że nie o mnie mowa.
- I co?
- Nic - Kraft wzrusza ramionami. - Chyba kocham... eee... jak to się mówi?
Zbliżają się ciężkie chwile.
- Zakochałeś się?
- Ja! Zakochałeś! Taka piengna... - mówi rozmarzony. Tak jest, mam właśnie przed oczami połączenie słów Kraft i rozmarzony. Naprawdę nikomu nie polecam.
- Rozmawiałeś z nią? - pytam, bo jeśli i tak musimy prowadzić tę żenującą rozmowę, to przynajmniej szybko i w miarę bezboleśnie.
- Nie - ze Stefana uchodzi powietrze. - Bałem... eee, nie... wstydziłem.
I bardzo słusznie. Każdy z czymś takim na głowie powinien się wstydzić. Choć i tak widzę, że przezornie ubrał czapkę, gdyby jednak miał zamiar ruszać na dalsze podrywy.
- I co teraz?
- Może wygram i wtedy będę odważny!
Ja rozumiem, że jemu się wydaje, że wykupił jakiś talon na pierwsze miejsca w Wiśle, ale bez przesady, dziś Kamil wygra. O ile oczywiście nikt mu nie rozwali tych cholernych wiązań.
- No. Z pewnością. A jak ci idzie jazda samochodem?
- Eeee... dobrze. Szuper. Ale idę już. Muszę szybko. Michi szczeka na mnie!
Mam nadzieję, że to tylko próbka doskonałych umiejętności Stefana w języku polskim, a nie faktyczne określenie aktualnego zajęcia Hayboecka. Ale w gruncie rzeczy - wszystko mi jedno. Niech na siebie szczekają, jak mają taki kaprys. Niech się nawet pozagryzają. Przynajmniej będzie święty spokój.

Śmieszne rzeczy się dzieją w tej Wiśle, ale jak długo Kamil wygrywa, tak długo prezydent może nas zapraszać na śniadania, narty Cene Prevca skakać bez właściciela, a Schlierenzauer się uśmiechać. Tak jest, wróciła gwiazda numer jeden i od piątku zdążyła rozesłać światu więcej uśmiechów niż przez całą dotychczasową karierę. Chyba go podmienili. No nie wiem, ale dziwnie się poczułam, kiedy przyszedł się ze mną przywitać między rozmową z Małyszem a Kasaim. Był... miły. I od razu miałam przed oczami scenę przenoszenia go w łóżku o drugiej w nocy. Wtedy też był miły. Bo spał. Nie wiem, czy uda mi się przywyknąć do takiej wersji. Dlaczego Austriacy są tacy trudni? Jak się do jakiegoś przyzwyczaisz, to się nagle zmienia. Tylko Kraft zawsze jednakowo upośledzony. A, no i jeszcze nasz trener. Też nie ma w zwyczaju zrzucać maski Grumpy Cata. Może on ma jakiś paraliż twarzy i nie może się uśmiechać?
O, tak jak teraz.
- Gdzie jest Kacper?
A skąd ja to mam wiedzieć? Co ja jestem? Jego prywatna niańka? Zawody się skończyły, sprzęt popakowany, może kulturalnie postanowił odwiedzić dom rodzinny? Albo na spacer poszedł? Albo leży najebany w rowie? Dorosły jest, nie trzeba go pilnować.
- Nie wiem.
- Coś się z nim dzieje niedobrego.
Tak, na mózg mu się rzuciło. Albo na serce. A może na oba. Ciężka choroba.
- Czy ja bym mogła już sobie pójść?
W tym momencie drzwi do domku otwierają się z hukiem i do środka wpada Mlemens Kurańka.
- Nie widział ktoś mojego dziecka?!
Zazwyczaj poszukiwał skarpetki, ale widzę, że wszedł na wyższy level niedojebania.
- Eee... nie.
- Bo Aga kazała mi przypilnować Klimka i ja się bardzo starałem, ale przyszedł Titus i zaczęliśmy gadać... no i dziecko nagle zniknęło.
Dlaczego mnie to nie dziwi?
Murańka zagląda pod ławkę, trener robi minę zdezorientowanego Grumpy Cata, więc uspokajam go, że nic się nie dzieje, ot, zwyczajna, codzienna paranoja, i że może już iść, a my sobie poradzimy. Bo przecież oczywistym jest, że Cudowne Dziecię tę swoją nowinę ogłosiło w języku polskim, mając w głębokim poważaniu trenera Austriaka. Zresztą Murańka i tak innych języków nie zna. Jak rozdawali mózg, on stał w kolejce po skarpetki.
- Tutaj go nie ma - stwierdza wreszcie. - Chyba muszę szukać dalej.
Nie no, po co? Niech nie szuka, może to dziecko jacyś dobrzy ludzie znajdą, przygarną i na coś porządnego wychowają. Jeszcze się okaże, że mu ojciec przysługę wyświadczył.
- Agnieszka też szuka?
- N-nieee... Nie powiedziałem jej jeszcze.
Aha.
- Nie powiedziałeś jej, że zgubiłeś dziecko?
- No nie... Jakoś tak wyszło... No bo ona się będzie na pewno złościć! - Klimek przestępuje z nogi na nogę.
Witki mi opadły.
- Czyli masz zamiar błądzić jak - nomen omen - dziecko we mgle, bo boisz się swojej żony?
- Eee... - Murańka robi jeszcze głupszą minę niż zazwyczaj. Zapewne nie zrozumiał mojej wypowiedzi.
- Dzwoń do Agnieszki.
- Ale Marzenka...
- Dzwoń!
- Ale...
- Dzwoń i powiedz co żeś nawywijał!
- No... dobra... - wyciąga telefon i z miną męczennika czeka na połączenie. - Aga? Wiem, że już jesteś w domu... i ja też niedługo przyjdę... tylko no... Klimek... ten... mi się zgubił... Co?! Jak to? Niemożliwe! Okej. Tak. Wracam. Tak. Ja ciebie też. - chowa telefon do kieszeni. - Marzenka, nie uwierzysz! Agnieszka zabrała Klimka do domu.
Uwierzę. Oczywiście, że uwierzę. Czy jest na tym świecie jakiś inny człowiek, który mógłby odwalić coś takiego? O ile zakład, że Aga go poinformowała o tym, że zabiera ich pierworodnego, a on po prostu tego faktu nie zarejestrował?
- Wiesz co, idź ty już do tego domu. I podziękuj żonie, że jeszcze się z tobą nie rozwiodła.

Niedzielny poranek w domu Kubackich. Dziwny, bo wszyscy są, choć to środek sezonu. Co prawda rodzinne śniadanie nie jest do końca rodzinne, bo Dawid z Izunią nie raczyli zejść na dół i do nas dołączyć, ale może to i lepiej. Przynajmniej nie zwrócę od razu wszystkiego, co zjadłam.
- Mania, am! - żąda Maniek, więc ładuję mu widelec do buzi. Jestem stęsknioną ciotką, proszę bardzo, mogę mu trochę matkę pozastępować. Ale musi się przypominać. Najlepiej werbalnie i wprost, bo ja w zgadywanie dobra nie jestem. Gdybym jakimś cudem miała kiedyś jakiekolwiek dzieci i pamiętała o ich karmieniu tak samo jak pamiętam o podlewaniu kwiatków, powinnam im raczej od razu pogrzeb organizować zamiast chrzcin. Aczkolwiek z Mańkiem zadziwiająco dobrze się dogaduję. Może dlatego, że oboje lubimy jeść.
- Lufka niam!
Tak jest, wszystko się zgadza. Cwany jest, bo kaszki nie chce, ale parówka to mniam.
Kroki na schodach. Oho, para królewska się obudziła.
- Dzień dobry - rozsyła promienne uśmiechy Izabela, stając w drzwiach kuchni, a za nią pojawia się rozczochrany łeb Dawida. Boże drogi, jak można tak wyglądać?
I właściwie z jakiej racji oni są tacy zadowoleni z samego rana? Ustalili kwestię zwiększenia ilości potomstwa? A może od razu przeszli do działania? Nie, dobra, nie chcę o tym myśleć.
- Dzień dobry, siadajcie. Zaraz wam wszystko przygotuję - włącza się oczywiście moja mama, bo ma naturę typowej babci i zaraz by wszystkich faszerowała żarciem. Akurat mnie to nie przeszkadza.
- A nie, dziękuję - Iza podchodzi do szafki z herbatą. - Ja na śniadanie nie lubię jeść mięsa, zrobię sobie sałatkę.
- Ale my jemy parówki - wyprowadzam ją z błędu. - Tam nie ma wcale mięsa. Same zmielone ścięgna i kości. Może się jednak skusisz?
- Eee... - Izunia robi głupią minę. - Wybacz, Marzena, ale ja chyba nie do końca rozumiem twoje poczucie humoru.
I na tym polega twój problem, bejbe.
- To nic. Ja na przykład nie rozumiem twoich nawyków żywieniowych.
- Ale to nie jest nic trudnego! - rozpromienia się królowa. - Mogę ci...
- Nie trzeba - uciszam ją stanowczo, bo nie mam zamiaru psuć sobie apetytu z samego rana.
Iza wydaje się być nieco rozczarowana, ale szybko pociesza się herbatą z rumianku czy czegoś takiego i zaczyna przegryzać ten napar bogów jakąś sałatą. Dawid opada na krzesło z westchnieniem człowieka ciężko doświadczonego przez życie i sięga po bułki.
- Am! - zaznacza swoją obecność przy stole Maniek.
- O, właśnie - przypomina mi się. - Może byście się zajęli swoim dzieckiem?
- Marzenka - wzdycha mama. - Dawid wrócił na chwilę do domu, dałabyś im się sobą nacieszyć.
Cóż, ja też wróciłam na chwilę do domu, to taki drobny szczegół, a jakoś potrafię wstać o normalnej porze i zauważam obecność Mańka. A jestem tylko jego ciotką. Czy ten mój brat jest pewny, że chciałby kolejne dziecko? Może by się najpierw obsługi pierwszego nauczyli.
- Pojedziemy dziś na skocznię, kibicować tatusiowi - rozpromienia się Izunia, całując Mańka w głowę. Jak ja się cieszę, że nie będę mogła koło niej stać. Nawet wizja totalnego zapierdolu jest bardziej kusząca.
W uroczej, rodzinnej atmosferze kontynuujemy śniadanie, choć w momencie, kiedy Izabela zasiada na kolanach Dawida i zaczyna go faszerować sałatą, kończy się moja cierpliwość i tolerancja. Zjedzony posiłek niebezpiecznie cofa mi się w stronę przełyku, decyduję się więc udać do swojego pokoju. I tak długo wytrzymałam i wykazałam się zadziwiającą kulturą osobistą. Wyrobiłam limit bycia miłą dla Izunii na najbliższe trzy lata.
W połowie schodów zatrzymuje mnie dzwonek do drzwi. Nie powiem, żebym specjalnie marzyła o wizycie jakiegoś osobnika o IQ mniejszym od Mańka (bez urazy dla Mańka), ale na to się zanosi. Wracam się na dół i nawet za bardzo nie wyklinam całego świata. Ty też bądź bohaterem w swoim domu. Otwieram drzwi i moim oczom okazuje się Krzysiu Biegun. A zaraz potem podstawione mi niemal przed twarz pudełko ciastek. Widzę, że ktoś tu się uczy podstawowych zasad obsługi mnie.
- Cześć, Marzenka. Proszę. To dla ciebie.
- Dzięki - przejmuję pudełko jednym wprawnym ruchem. - Co chcesz?
- A skąd wiesz, że...
- Dobra, dobra. Właź. Kto ci podsunął pomysł z ciastkami?
- Bo mama zawsze mówi, że to nieładnie tak iść w gości bez zapowiedzi i nic ze sobą nie wziąć. Bo gospodarz może być nieprzygotowany - tłumaczy Krzyś, wchodząc za mną po schodach. - Więc pomyślałem sobie, że wezmę ci ciastka. Bo muszę z tobą porozmawiać.
Chwila, czy ja właśnie zostałam nazwana gospodarzem? Tego jeszcze nie było. Chyba pasowałoby to określenie umieścić gdzieś między wredną babą a słoniem. Bo niby jeszcze człowiek, ale już rodzaj męski.
- A o czym musisz ze mną porozmawiać? - pytam, zasiadając na łóżku i kopiąc krzesło obrotowe w stronę Krzysia.
- Noooo... - Biegun robi się cały czerwony i w końcu zaczyna przypominać kwintesencję samego siebie. Bo jakoś do tej pory był zadziwiająco wygadany. - O Carinie.
Ach tak. Pora na kolejne wyznania z cyklu Trudne życie u boku mistrzyni olimpijskiej.
- Słucham - mówię tylko, bo aktualnie moją uwagę absorbuje w dziewięćdziesięciu procentach otwieranie pudełka.
- Bo wiesz... Ona jest taka ładna... i mądra... i zdolna... i w ogóle... No i dlatego ja muszę z nią zerwać.
Aż przerywam moje działania. Chyba czegoś nie rozumiem. Albo ja tu jestem debilem, albo on.
A ja się bynajmniej osobą bezmózgą nie czuję.
- Rozwiń to, bardzo cię proszę.
- Marzenka... przecież wiesz... - Krzyś przybiera poufały ton. - Zdobyła mistrzostwo olimpijskie i...
- Ale co w tym złego?!
- Nic, to jest super! - zapewnia mnie solennie Biegun. - Tylko, że ja mistrzostwa olimpijskiego nie mam...
No nie da się ukryć.
- ...i dlatego nigdy nie będziemy do siebie pasować!
Chwila... łączę wątki.
- Czyli twoim zdaniem mistrzyni olimpijska może być w związku tylko z mistrzem olimpijskim, tak?
- Nie no... niekoniecznie z mistrzem olimpijskim. Ale wiesz... z kimś, kto coś w życiu osiągnął.
I tym sposobem Krzyś elegancko sam sobie pocisnął. A niby taki nieudacznik.
- Czujesz się przy niej głupi?
- Eee... właściwie nie. Tylko ja sobie myślę... - Krzyś otwiera szeroko oczy - ale nie śmiej się ze mnie... że ona zasługuje na kogoś lepszego.
Ludzie, kurwa, co z wami jest nie tak? Skoro jesteście ze sobą szczęśliwi to po cholerę na siłę szukać problemów?
Raz-dwa-trzy-cztery-pięć-sześć-siedem-osiem-dziewięć-dziesięć.
I jeszcze głęboki wdech. Tak dla pewności, że mu zaraz nie przyłożę krzesłem.
- Krzysiu, odpowiedz mi na jedno pytanie.
- Dobrze - kiwa głową to dziecko do życia nieprzystosowane.
- Gdybyś był mistrzem olimpijskim, a Carina by nie była, to zostawiłbyś ją?
- Oczywiście, że nie! - krzyczy Krzyś oburzony.
- No właśnie - mówię tylko i zabieram się za jedzenie ciastek. - Chcesz?
- Nie, dzięki... - odpowiada, zamyślony.
Nie to nie. Ja sobie jem, a Krzyś siedzi i dokonuje chyba jakiejś aktywności umysłowej. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo wyczytuję z jego twarzy spory wysiłek.
- Czyli uważasz - mówi wreszcie - że nieważne, że nic w życiu nie osiągnąłem?
Mniej więcej.
- Przecież nie kocha się kogoś dlatego, że ma dobry czas na setkę albo zna się na fizyce kwantowej, nie?
- No właściwie... Jejku, Marzenka, to wspaniałe! - rozpromienia się Krzyś. - Dziękuję!
Ależ doprawdy nie ma za co. Za ciastka mogę nawet czasem udzielić jakiejś życiowej porady. Nawet w tematyce zupełnie mi obcej.
- To ja już pójdę. I zadzwonię do Cariny. Powiem jej, że ją kocham.
I po bólu. Niech sobie żyją długo i szczęśliwie. A ja sobie zjem jeszcze kilka ciastek.
__________

Pięćdziesiątka stuknęła. Jejku. Nawet mi przez myśl nie przemknęło, że tyle to może trwać, kiedy zaczynałam. Czy to już ten moment, kiedy powinnam zacząć Was zapewniać, że nie przekroczę setki? XD
Wiem, że ten rozdział jest słaby i że na miano pięknej okrągłej pięćdziesiątki nie zasługuje. Ale lepszy już nie będzie. Przepraszam. I przy okazji dziękuję. Dziękuję, że jesteście, że czytacie, że komentujecie, że się upominacie o nowe rozdziały, a nawet mnie w tej kwestii szantażujecie :D To dla mnie naprawdę bardzo dużo znaczy.
I na sam koniec zapraszam Was do ankietki na dole ;)