piątek, 23 grudnia 2016

47. Wspaniałe osiągnięcie

Ochłonęłam. Naprawdę ochłonęłam.
No dobra, może nie do końca jednak. Ale to chyba nigdy się nie uda.
No bo trener z Austrii? Matko Bosko... Naprawdę poważnie rozważałam rzucenie tej roboty. Tylko do czego innego ja się nadaję? No... prawdopodobnie do niczego. Poza tym, czy gdziekolwiek indziej mogłabym obrażać moich współpracowników, a oni by się jeszcze cieszyli, że w ogóle zwracam na nich uwagę? No chyba tylko w wariatkowie, choć moje obecne towarzystwie wiele się od tego nie różni. Więc kwestia mojego potencjalnego przebranżowienia się rozwiązuje się sama. I pozostaje mi słuchać codziennie tego diabelskiego języka. Aczkolwiek przyznać muszę, że w wersji austriackiej i tak już brzmi trochę bardziej znośnie niż w niemieckiej. A może po prostu już się przyzwyczaiłam przez Krafta.
Poza tym współpraca układa się zadziwiająco pomyślnie. To znaczy między chłopakami a trenerem. Miszczu się nawet uśmiecha, Kot ma w kieszeni wygraną w Letniej Grand Prix, Piotrek zmienił tę swoją żenującą pozycję dojazdową i nawet mój brat, sierota jedna, skacze na w miarę cywilizowanym poziomie. Więc chłopcy są nowym trenerem zachwyceni. Ja się natomiast temu panu staram nie wchodzić w drogę. I niech on to uzna za objaw akceptacji.
Dzwonek do drzwi.
Już tyle razy w życiu słyszałam ten dźwięk, a jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby mnie ucieszył. Zazwyczaj zwiastuje głodnych darmozjadów. Cóż za pociągająca wizja. Odrywam się od mojego pasjonującego zajęcia i idę otworzyć.
Skrobot, no kto by się spodziewał.
- Boże, Mańka, co się stało?!
Kadrowa Matka Teresa jak zwykle na posterunku.
- Cebulę kroję, nie drzyj się tak - odpowiadam, ścierając rękawem strugi łez z twarzy.
- Aha... już myślałem, że coś się dzieje...
Zauważyłam.
- Dobra, po co żeś przylazł?
- Sprawę mam.
- Kurde, Skrobot, do rzeczy. Ja też mam dużo spraw na głowie.
- No dobra, a mogę chociaż wejść? - Kacper przestępuje z nogi na nogę.
- Jak musisz... - wzdycham i wpuszczam dziada. - Do kuchni chodź, bo tam mam robotę.
Biorę się z powrotem do krojenia cebuli, a Skrobot zasiada przy stole na przeciwko.
- Hmm... a co ty tu robisz?
No oczywiście, typowy facet. Żarcie zobaczył, to już inne sprawy ludzkości go nie interesują.
- Ruskie.
- Ooo... mmm...
- Dobra, dostaniesz. Tylko przestań mi tu mlaskać i się ślinić.
Skrobot jest szczerze oburzony, o ile dobrze widzę przez ten wodospad tryskający mi z oczu.
- Kurde, Mańka, serio? Ja się zastanawiam czy...
- Możesz przestać przynudzać?
Skrobot bębni palcami w stół
- A ty możesz trochę przyciszyć to radio?
Oho, dobry humorek.
- Co ci przeszkadza w Bruno Marsie?
- Nic mi nie przeszkadza, pod warunkiem, że się nie drze na cały regulator.
Wyłączam radio. Proszę bardzo, może się nie drzeć.
- Dzięki. Słuchaj... czy Horngacher z tobą ostatnio rozmawiał? W sensie tak o rodzinie, o życiu i w ogóle... Wiesz, tak jak jakiś psycholog.
- E, nie.
Nowy pan trener wprowadził zwyczaj spowiedzi z całego życia. Ogólnie chłopcy są zachwyceni, bo przecież oni uwielbiają się zwierzać, a jak jeszcze ktoś tego rzeczywiście słucha, to już w ogóle pełnia szczęścia. Mnie jeszcze ten zaszczyt nie kopnął, ale mogłabym się go zrzec. Nienawidzę się wyzewnętrzniać. Na mojej liście najmniej ulubionych rzeczy na tym świecie, opowiadanie o uczuciach wyprzedza nawet kraje braci niemieckiej.
A to o czymś świadczy.
- Aha... Szkoda.
No mnie tam niespecjalnie szkoda.
- Niby czemu?
- Bo hmm... byłem ciekawy, co ci powiedział.
- Tak? A tobie co powiedział?
- Mnie? - peszy się Skrobot. - No wiesz, takie tam pierdoły o współpracy i tak dalej...
Dlaczego to nie brzmi przekonująco?
- Coś kręcisz. Ale w sumie i tak mnie to nie interesuje, więc co za różnica.
Znów dzwonek do drzwi.
- Oho, znowu ktoś przylazł. Ja nie wiem, czy ludzie nie mają co robić? Weźże otwórz.
Skrobot polecenie wykonuje i za chwilę wprowadza do kuchni Maciejkę.
Jeśli będę mieć kiedyś kota, nazwę go Maciej.
- Cześć, Marzenka - wita się Kocię, wielce rozemocjonowane. - Coś wam powiem... - robi pauzę, dla wzbudzenia naszego zainteresowania, ale bez specjalnego efektu. - Kuba się żeni! Będzie ojcem!
- A Kasia? - pytam automatycznie i tylko z pozoru zupełnie od czapy.
- Co Kasia? - nie rozumie Maciek, więc chyba można ją wykreślić z listy potencjalnych podejrzanych. Niby nie wygląda na taką, ale cicha woda... Poza tym ostatecznie i to Kot, i to Kot.
- A nie, nic. Zastanawiam się tylko, czy Kasia nie pozazdrościła tej jego dziewczynie - w ogóle wtf jaką Kuba niby ma dziewczynę? - no wiesz, ślubu.
- Czemu miałaby zazdrościć Asi ślubu z Kubą?
- Nie wiem, tak tylko pytam. Zresztą nieważne. Czy przyszedłeś tu tylko w celu ogłoszenia nam tej radosnej nowiny?
- Nie. Kacper, do ciebie przyszedłem.
- Zaraz, zaraz... - przerywam na chwilę krojenie cebuli. - Przyszedłeś do mojego domu, żeby porozmawiać ze Skrobotem? A nie moglibyście sobie rozmawiać w jakimś innym domu? No nie wiem, na przykład twoim? Albo jego?
- Ale przecież on jest tutaj...
Upośledzenie intelektualne Macieja daje o sobie znać w najmniej oczekiwanych momentach.
- I co z tego? Zresztą zaraz go wykopię, to będzie na podwórku. A ty co na to? Może byś się odezwał? - zwracam się do samego zainteresowanego, bo siedzi tylko i oczami przewraca.
- Co ja się będę odzywać, skoro ty sama robisz zamieszania za trzy osoby?
No ja po prostu nie wierzę.
- Dobra, ustalmy coś. Skoro jestem taka wredna, paskudna, zła i chamska, to po jaką cholerę ciągle do mnie wszyscy przyłazicie? Nowego trenera macie, on lubi, żeby mu się żalić. Chętnie was wysłucha i nawet doradzi, w odróżnieniu ode mnie.
- Ja się uchylam od odpowiedzi. Już ci kiedyś mówiłem - stwierdza Skrobot. Ale chuj wi, o co mu chodzi.
- A ja cię lubię - szczerzy się Koteł.
Dzięki serdeczne.
Wciąż jakiś rwący potok mi wypływa z oczu, już całkiem nic nie widzę i...
- Aaaaa!!! Kurwa! Auaaaaa!!!

Nienawidzę zapachu szpitali. Przyprawia mnie o mdłości i od razu czuję się chora.
A na dodatek przed chwilą próbowali ze mnie zrobić kalekę. No wielkie mi rzeczy, przecież ostatecznie sobie nie odcięłam tego palca. Fakt, że tryskało krwią jak z zarzynanego świniaka i trzeba to było szyć, ale żyję, nie? I tak uważam, że Kot zniósł to dużo gorzej.
- Kacper, dzwoniłeś do mojej mamy?
- Tak, już wróciła do domu i, z tego co mówi, Maciek więcej nie mdlał.
O, a więc dorosły facet zemdlał na widok krwi tylko dwa razy, w odstępie pięciu minut. Nawet jakimś cudem pawia nie puścił. Wspaniałe osiągnięcie. Powinien to sobie wpisać w CV.
- To co, wracamy?
- Wracamy. Nie lubię szpitali.
Trochę mi teraz głupio. Nie, żeby jakoś bardzo, ale jednak trochę.
- Kacperku, przepraszam cię bardzo. I za to, że rano byłam taka wredna i za to, że musiałeś się tu ze mną tłuc. Pewnie się jeszcze okaże, że ci tapicerkę w samochodzie obrzygałam krwią.
A Skrobot się uśmiecha, idąc do wyjścia. Nie ogarniam tego człowieka.
- No i z czego się cieszysz?
- Dawno tego od ciebie nie słyszałem.
- Czego? Przeprosin?
- Też.
- Też?
- Też - przytakuje, ale wyjaśnić nie raczy. Nie to nie, mnie to do szczęścia niepotrzebne.
Przechodzimy między samochodami na parkingu i pakujemy się do Audi Skrobota.
Niezły wóz, choć mojemu Seicento też nic nie brakuje. Wyznaję oczywiście zasadę, że najważniejsze w samochodzie jest to, żeby jeździł, ale mam wrażenie, że jeśli kiedykolwiek jakiemuś facetowi uda się mnie wyrwać, to tylko i wyłącznie na BMW. Przy BMW wszystkie Audi świata mogą się schować.
- A jak tam twoja dziewczyna? - pytam kulturalnie, co by nie siedzieć cicho jak cieć ostatni.
- Słucham? - Skrobot jest wielce zdziwiony.
- No ta... co była w Planicy - przypominam sobie jedyny fakt, który mi się z nią kojarzy.
- Planica była prawie pół roku temu - stwierdza Kacper i odpala silnik.
- Yyy... i co z tego? Czekaj... ona jakoś miała na imię...
- No z pewnością jakoś miała. I przyjechała raczej w charakterze koleżanki Kasi od Kota, niż mojej dziewczyny. Nie wiem, co wyście, baby, znowu wymyśliły...
No proszę, rozmowę chciałam podtrzymać, a wyszłam na debila. Tak to jest, jak się próbuje zadawać z osobniczkami swojego gatunku i się wysłucha niestworzonych historii.
- Okej, nieważne - ucinam temat i włączam radio. - Lubisz Guns N' Roses, nie?
Skrobot wzdycha.
- No przecież wiesz.
No wiem. Ale jakoś tak mi dziwnie nic nie gadać. I dziwnie też gadać, bo same bezsensowne pierdoły opowiadam.
Życie takie skomplikowane, delta taka ujemna.
- Jak palec? - pyta Skrobot.
- Dobrze. Spoko, to tylko palec. Ręki mi nie urwało.
- Nieważne. I tak się przejmuję.
I właśnie taki już jest ten Kacper.

- Może ja jednak zostanę w Polsce, trenerze. To i tak ostatnie zawody w lecie. Ten jeden raz sobie beze mnie poradzicie.
-  Nie. Jedziesz z nami.
Aha. Od dziesięciu minut tłumaczę facetowi, że pewnie się do niczego nie przydam, bo mimo że to tylko palec lewej ręki, to jednak wskazujący i jednak, mimo wszystko, trochę mi te szwy i bandaże przeszkadzają. Ani nic dobrze nie posmaruję, ani sprzętu nie przygotuję, ani nic. Związek hajsy zapłaci za nocleg i żarcie, a ja tymczasem pojadę jak ostatni pasożyt, wrzód na dupie i hiena cmentarna. Nie, dzięki.
A może to bariera językowa i facet po prostu nie rozumie po angielsku?
- Dlaczego?
- Bo cię potrzebujemy. Dajesz chłopcom poczucie bezpieczeństwa, a i Kacper lepiej pracuje, kiedy jesteś obok.
Wielce interesująca teoria. Różowe jednorożce tańczą wokół tej wizji, puszczając tęczowe pawie.
Nie mogę się powstrzymać i parskam śmiechem. Tak jest, nawet Kruczkowi nigdy nie zaśmiałam się prosto w twarz, ale wystarczy, że pojawia się ktoś z nacji Krafta i takie rzeczy dzieją się same.
Trener wzdycha.
- Mania, jaką ty masz relację z Kacprem?
Oho, a więc zaczynamy tę słynną pogadankę psychologiczną na tematy osobiste. Cudownie. Już się nie mogłam doczekać.
- Dobrą.
- Nic byś w niej nie zmieniła?
Ja pierdolę.
- Nic.
- Mhm... -  Trener przegląda jakieś papiery. - A wiesz, co on mi odpowiedział na to pytanie?
- Nie.
...i gówno mnie to obchodzi.
- Powiedział, że to, co on chciałby zmienić, nie ma znaczenia, jeśli ty nie będziesz chciała.
Zaczynam się czuć tak, jakbym czytała jakiś Titusowy wiersz.
- Eeee... aha.
- Powiedział, że cię kocha.
No... tak. Fajnie. Co mam teraz powiedzieć? Że to zajebiście i w takim razie niech się szybko oświadcza i będziemy żyli długo i szczęśliwie?
- Wie pan co? Już to gdzieś słyszałam. Tylko nie bardzo wiem, co mam z tą informacją zrobić.
- Okej. W takim razie zadam ci inne pytanie. Czy wyobrażasz sobie, żeby w pewnym momencie w twoim życiu nie było Kacpra?
Co za idiotyczne pytanie. Oczywiście, że...
O matko.
Oczywiście, że nie.
Nie mam zamiaru nic mówić. Bez przesady. Moja sprawa. Skubię skórkę przy paznokciu i czekam, co będzie dalej.
- Dobrze. Zostawmy ten temat. Powiedz mi coś o swojej bratowej.
Nie sądziłam, że to kiedyś nastąpi, ale naprawdę wolę już rozmawiać o Izunii niż o Skrobocie. Ale wciąż czuję się dziwnie. Boże drogi, świat się kończy.
__________

Zastanawiałam się, czy nie skasować tego rozdziału, ale wybiłyście mi to z głowy na Twitterze. I już sama nie wiem, czy dobrze zrobiłam. Cóż, potraktujcie to u góry jako prezent świąteczny ;)
Dziękuję Wam pięknie za wszystkie cudowne komentarze, muszę też powiedzieć, że dyskusja o potencjalnych wyborach miłosnych Marzenki, która pojawiła się pod ostatnim rozdziałem, była absolutnie pasjonująca :D
Zdrowych, spokojnych Świąt Wam życzę, kochane moje! 

piątek, 25 listopada 2016

46. Kiedy będą te kiełbaski?

Mam wrażenie, że przez ostatnie dwa tygodnie przejechaliśmy wzdłuż i wszerz (tu akurat za wiele do jeżdżenia nie ma) całą Norwegię, nasmarowałam trzy tysiące par nart, wypiłam cysternę kawy, nie rozstając się ani na krok z prognozą pogody, a chłopcy w międzyczasie oddali w cholerę skoków i zdobyli łącznie jakieś pięćdziesiąt punktów. Dzięki za owocną współpracę. Na dobicie przeciwnika Hofer zaraz po tym maratonie wysłał nas wszystkich na koło podbiegunowe. Do Finlandii, znaczy się. Zdążyliśmy wrócić do domu na całe półtora dnia, więc spędziłam ten czas na robieniu prania na kolejny wyjazd, zajmowaniu się wieczorem Mańkiem, żeby jego stęsknieni rodziciele mogli wybyć do jakiegoś kina czy gdzieś, i zaraz potem znów praniem, bo mój mały ziomek raczył ulać wprost na mój ulubiony Skrobotowy podkoszulek. A bez niego nie wyobrażam sobie wyjazdu do Finlandii i Kazachstanu. Bez podkoszulka, a nie małego ziomka. Ani tym bardziej Skrobota. No dobra, bez tamtego ostatniego też sobie nie wyobrażam. Sama nie jestem niestety w stanie ogarnąć sprzętu tych wszystkich debili, No. A potem przylazł jeszcze Titus, ale szybko go spławiłam, bo walizka się sama nie spakuje. I tyle. Moje pasjonujące życie obfituje w takie emocjonujące wydarzenia.
Finlandia. Lubię ją oczywiście. Ale raczej w wersji emmm.... płynnej. I tylko takiej. Nie no, jasne, dzięki za świętego Mikołaja, renifery i te inne pierdoły, ale, jak słowo daję, przebywanie w tym kraju powoduje w człowieku nastroje depresyjne. Choć i tak wolę Finlandię od tych wszystkich Szwabolandii.
A propos. Kraft zachowuje się jakby obchodził jakieś święto narodowe albo inne urodziny, a to tylko Hayboeck wygrał trzy z trzech indywidualnych konkursów w Finlandii. Szanuję. Rzecz jasna Hayboecka, nie Krafta. Z tego wszystkiego Szczurowiewiórka nawet nie przeżywa aż tak bardzo faktu, że Kot postanowił, dla zachowania życia i samochodu, jednak zrezygnować z fuchy pana instruktora. Całkiem niezłą tymczasową wymówką było niezałapanie się do składu na Finlandię. W ogóle mogłabym podejrzewać, że specjalnie jeszcze gorzej ostatnio skakał, żeby mieć większą pewność, że się na jednych zawodach z Kraftem nie znajdzie, ale z drugiej strony przyjaciel jego największy, Piotrek Żyła, do Finlandii poleciał (Pietrek i Finlandia - to zestawienie nie może być dziełem przypadku), a dla niego Maciejka jest gotowa na wiele poświęceń. Wnioski są więc proste - Kot jest w chujowej formie niezależnie od okoliczności. Ale najwyraźniej nie w aż tak chujowej, żeby wycieczki do Kazachstanu nie zaliczyć.
No i faktycznie. Jakimś cudem kwalifikacje ta sierota wygrywa. Nie wiem i nie pytam jak to się stało. Po prostu mu narty przed konkursem porządnie smaruję, żeby był trochę mniejszy blamaż, jak się po raz kolejny potwierdzi, że nasi w kwali to może umieją, ale w konkursy na pewno nie.
Do blaszaka wchodzą Wolny ze Stękałą i szczerze mówiąc, to mi jakoś dziwnie. Nie umiem się przyzwyczaić do tych nowych. Taki Titus na przykład, może i debil patentowany, ale jednak znany i oswojony w miarę. A z tymi młodymi to się w ogóle nie da gadać. Zaraz się okaże, że jednak wolę, jak mi ktoś dwadzieścia cztery na dobę brzęczy za uchem jakieś farmazony. Ja się chyba naprawdę starzeję. Na szczęście zaraz po nich wbija Piotrek, więc się od razu jakoś bardziej swojsko robi.
- Cześć, Marzenka, hehe. Maciek to se chyba normalnie dzisiaj konkursa wygra.
Chyba nie. Ale nie będę mu burzyć marzeń. Kot sobie sam z tym poradzi.
- Ale fajnie se tak z wami gdzieś pojechać - szczerzy się Piotrek i ładuje swą dupę szanowną na ławeczce koło mojego stanowiska pracy.
- Przestań siedzieć na nocniku w trakcie dojazdu do progu, to może częściej będziesz się do busa kadrowego ładował.
- Yyy... że co?
- A widziałeś kiedyś z boku swoją pozycję dojazdową?
- A pewnie, że widziałem. Co żem miał nie widzieć.
- No właśnie. I jak ona twoim zdaniem wygląda?
- Oryginalnie - stwierdza z dumą Piotrek. Cóż, nie sposób się z tym nie zgodzić.
- Ty nawet bez tego jesteś wystarczająco oryginalny, więc może zacząłbyś skakać jak człowiek?
- Ale mnie się tak podoba - wyskakuje ze swoją żelazną logiką Piotrek.
- A stan konta po zajęciu czterdziestego miejsca w Kontynentalu też ci się podoba?
- Pfff... Nie tylko pieniądze się w życiu liczą...
- Nie no, jasne. A jak...
- Cześć, wszystkim - do środka wbija Skrobot, pieprzony promyczek słońca na tej kazaskiej ziemi.
Z kąta mruczą coś w odpowiedzi Wolny ze Stękałą, nawet głów znad tych swoich srajfonów nie podnoszą. Za to na Piotrka jak zwykle można liczyć.
- Cześć, Kacper. Marzenka mnie znowu terroryzuje, hehe.
- No świetnie. Skrobot, może byś się nartami zajął, a nie włóczysz się nie wiadomo gdzie i po co.
- Oj, kobieto. To brzmi jak tekst żony, z czterdziestoletnim stażem, do męża, który wraca do domu o drugiej w nocy. Gdzie twoja patelnia? I kiedy zapytasz czy byłem w pośredniaku?
- Uhuhu, dowcip ci się wyostrzył. Nie martw się, nartą mogę ci zasunąć lepiej niż patelnią.
- Co żeś Mania taka brutalna dzisiaj? - dopytuje się Piotrek, a Skrobot oczywiście spieszy z odpowiedzią.
- Dawno cię nie było, to zapomniałeś, że ona zawsze taka jest. Nic nadzwyczajnego.
- Racja - przytakuję - jak się dalej będziecie tak starać, mogę wejść na zdecydowanie wyższy poziom wkurwu.
- A ja żem kiedyś myślał, że to moja żonka ma charakter wybuchowy. Dobrze, że męża nie masz, Marzenka, bo chyba by długo nie wytrzymał.
- Te, specjalista do spraw rodziny, mam ci przypomnieć, czyje dziecko kostkę do kibla zeżarło?
- E, nie musisz, bo ja pamiętam. Moja córka przecież. Głupie te dzieci.
- Tak, inteligencję chyba po tatusiu odziedziczyła.
- Marzenka! - a tak, to oczywiście Skrobot się znów uaktywnia. - Piotrek, idź ty się już rozgrzewać. Kuba, Andrzej, tak samo! Hej, głusi? Wypad na rozgrzewkę.
Ciołki z wielkim bólem rozstają się z telefonami i idą za Panem Siedzę-Na-Nocniku, a Skrobot zajmuje swoje stanowisko i bierze się do roboty.
- Marzenka, nie naskakuj tak na Piotrka - mówi wreszcie. - Ja z nim ostatnio rozmawiałem i on się naprawdę przejmuje swoimi wynikami.
- No fantastycznie, że się przejmuje - zgadzam się. - Tylko gówno z tego wynika. Jakby w końcu zrozumiał, że szuranie dupą po rozbiegu zmniejsza jego prędkość o trzy kilometry na godzinę, to może cała Polska by na tym skorzystała.
- Marzenka...
- Kurde, Kacper! Przecież on ma taki potencjał!
- No ja wiem, że ty byś chciała pomóc, wstrząsnąć nim czy coś. Tylko że jak ty nim zaczniesz wstrząsać, on się weźmie i w sobie zamknie.
- To ja muszę chyba zupełnie przestać z nim gadać. Bo inaczej mi się coś wielce niestosownego wymsknie. Tylko w takim razie to ja niedługo będę musiała sama ze sobą gadać, bo tego urażę, tamtego przerażę, a jeszcze kolejnego zjem żywcem. Tych nowych debili to ja nawet nie biorę pod uwagę, bo oni tylko ze swoimi telefonami gadają, ale...
- Marzenka...
- Nie no, naprawdę. Weź mi zorganizuj jakiegoś podręcznego idiotę, do którego już przez tyle lat jestem przyzwyczajona, jakiegoś Ziobro czy innego Titusa, oni się tak łatwo nie urażają, za głupi na to są, bo inaczej...
- Wredna babo.
- Słucham? Ty też jakimś magicznym sposobem poczułeś się urażony? Przecież jeszcze nawet nie...
- Okres ci się zbliża?
Zastanawiam się intensywnie.
- Ty, wiesz, że całkiem możliwe? Ale w ogóle mógłbyś nie zmieniać tematu? Ja się naprawdę poważnie martwię o ogólną formę naszej kadry, co prawda w tym sezonie i tak się nic nie zmieni, ale obawiam się, że po sezonie i tak jedyne, co się zmieni to trener. A wyniki pewnie....
- Nawet nie wiesz, jaką mam ochotę zamknąć ci usta.
- No jasne. Ja się mogę nie odzywać, ale czy naprawdę myślisz, że dzięki temu Piotrek albo Kamil, albo chociaż Murańka poczuje się nienękany psychicznie i będzie lepiej skakać? Bo mnie się wydaje...
- A mnie się wydaje, że potrzebujesz czekolady. Dużo czekolady i ewentualnie herbatę wiśniową. Ale co ja wiem o życiu.
- No... dobra. Możemy negocjować. Czekolada za milczenie. Powiedzmy pół godziny. Tylko jakąś dobrą masz załatwić. Ja jestem twarda zawodniczka. Byle Terravitą mnie nie spławisz.

Zawody w Polsce są o tyle pozytywnym zjawiskiem, że odbywają się w Polsce. Więc częściej słyszę język polski niż niemiecki, śpię w domu, a nie w hotelu i mogę być dobrą ciotką dla Mańka. Tyle z pozytywów. Z negatywnych spraw: trzy razy więcej nart do smarowania, trzy razy więcej debili, którzy szukają skarpetek albo potrzebują darmowej porady sercowej i trzy razy więcej żenujących dziennikarzy, którzy spodziewają się, że wyciągną ze mnie Bóg wie jakie newsy.  Skoczkowie tacy interesujący. Wow. Uszanowanko. Naprawdę nie sądzę, żeby czyjeś życie mogła ubogacić informacja, że żona zawsze pakuje Murańce na zawody Smectę. Zresztą jak się patrzy na jego minę przed skokiem, to w sumie nic dziwnego. Ale żeby to miała to być sprawa wagi państwowej to nie powiem.
Aha, z negatywów jeszcze. Jakoś tak zawody w Polsce mijają pięć razy szybciej od tych w Szwabolandii. I na dodatek zaraz po nich znowu do tejże Szwabolandii jedziemy. Ale jak już te frajerskie zawody odhaczamy - zostaje tylko Planica.
Tu jest cudownie. Wszyscy wszystko mają w dupie, świeci słońce i można się nażreć. Czy ja jestem w raju?
- Kiedy będą te kiełbaski? - nudzi Piotrek i jak urzeczony wlepia gały w grill. Bezpieczniej by chyba dla niego było, gdyby czasem takim wzrokiem swoją małżonkę obdarzał. Ale nie, tylko żarcie widzi, a Justyna stoi obok, kiełbasy odwraca i śliwowicę do kieliszków rozlewa.
- Jak się zrobią, to będą. Laski, chodźcie tu. Nam też się coś od życia należy.
Ja tam specjalnie nie oponuję, jak mi ktoś proponuję alkoholizację, ale widzę, że nie wszystkie na tyle zorientowane są. Kocia laska wykazuje w tym momencie poziom ogarnięcia Murańki.
- Ej, Kasia, chodź no tu!
- Co? - płoszy się dziewczę. - E, nie. Ja dziękuję.
- Marzenka, czy ona na pewno jest pełnoletnia? - pyta na boku Justyna.
- No chyba. Dwadzieścia lat ma. Czy tam dwadzieścia dwa. Nie pamiętam dokładnie, ale dwójka z przodu.
- To co ona taka dziwna?
- Oj, już jej daj spokój. Pijemy wreszcie?
Ale Justynie znowu się coś przypomina.
- A co z tą dziewczyną Skrobota?
To jest dopiero dobre pytanie.
- Co, co, co? - do akcji wkracza Ewa Kamila i ciągnie ze sobą Stefankową Marcysię. - Jaka dziewczyna Skrobota?
- A ja wiem? - wzruszam ramionami. - Przywiózł jakąś lasię ze sobą. Znaczy zdaje się, że ona razem z Kasią przyjechała.
- I już biedne dziewczę na swoją stronę przeciągnęła? A to cwaniara - Ewa robi zaciętą minę.
- Znaczy... jaką swoją stronę?
Dlatego właśnie zazwyczaj otaczam się facetami. No dobra, taką mam pracę, ale gdyby nie to, i tak wolałabym przebywać w męskim towarzystwie. Ich przynajmniej czasem rozumiem. A laski rzucają jakieś aluzje, ja nie czaję, rozmawiają o lakierach do paznokci, mnie to gówno obchodzi i umawiają się na wspólnego fryzjera, a ja sama podcinam moje kudły. Jak mi się przypomni. A czasem tępymi nożyczkami, jeśli innych nie znajdę. Nie nadaję się na kobietę i już.
- No, Marzenka... - mówi poufale Marcysia. - No przecież jeśli ta dziewczyna bierze się za praktycznie zajętego faceta, to co ona sobą reprezentuje?
Ja to chyba jestem sto lat za murzynami.
- To Skrobot był zajęty?
Po twarzach dziewczyn przemykają uśmieszki.
- Eee... coś w tym rodzaju - mówi wreszcie Justyna. - Jakby ci to powiedzieć...
- Ja wiem, jak to powiedzieć - przerywa jej Marcysia. - Marzena, on by dla ciebie na głowie stanął, gdybyś tylko kiwnęła palcem.
A. Aha. Dziękuję za informację, co mam z nią zrobić?
Znaczy nie no, dobra, ja wiem, że on miał wobec mnie jakieś dziwne zapędy, ale chyba mu już przeszło, nie? Zresztą skoro jakąś laskę sobie wziął do Planicy, to chyba nie ma już o czym mówić, prawda?
- Yyy... to może pijmy.
- Pijmy - zgadza się Justyna. - Za baby. Zwłaszcza te totalnie niedomyślne.

Koniec sezonu. Nie będzie za czym tęsknić, szczerze mówiąc. Poza trenerem, dla ścisłości. No bo przecież nie wiadomo, kogo Apollo sobie teraz wymyśli, czy nie uzna na przykład, że potrzeba nam świeżej myśli szkoleniowej z Rumunii. Albo innego Kazachstanu. No nie wiadomo. Po Apolloniuszu można się wszystkiego spodziewać, zwłaszcza od czasu, kiedy postanowił zrobić z siebie pajaca drugiego Ibisza, bo poleciał na laskę, która mogłaby być jego córką.
To wszystko nie zmienia jednak faktu, że nie jest mi niemiła wizja kilku miesięcy bez latania jak kot z pęcherzem po krajach okupowanych przez brać niemiecką. Jak człowiek musi znosić Krafta praktycznie non-stop przez cztery miesiące, potem docenia takie drobne uroki życia poza sezonem.
No dobra, tym razem jakimś cudem udało mi się dopiąć torbę. Muszę to zaznaczyć na czerwono w kalendarzu. Albo nauczyłam się wreszcie składać ubrania, albo Skrobot zajebał mi kilka podkoszulków. Nie jestem jeszcze pewna, która opcja jest bardziej prawdopodobna. Zarzucam torbę na ramię i wychodzę z pokoju.
I równocześnie prawie rozdeptuję Kasię, która siedzi u mnie na wycieraczce. Czy jej się udzieliło jakieś upośledzenie umysłowe od Kota?
- Co ty robisz, dziewczyno?
- Martwię się - pada zwięzła odpowiedź.
- Świetnie, a czy musisz to robić pod moimi drzwiami?
- Nie... - Kasia podnosi się z podłogi - ale zastanawiam się, czy mogłybyśmy porozmawiać.
Nie dostrzegam tu żadnej logiki i nawet nie próbuję jej szukać.
- Mogłybyśmy. Tylko że jakby w przeciągu najbliższych pięciu minut powinnam stać przed hotelem.
- Ach, no dobrze... No bo... hmm...
- Mówisz czy nie? - ja przepraszam bardzo, ale ja mam już przed oczami tylko i wyłącznie wizję powrotu do domu i wakacji. A Kasia stoi i stęka, zamiast przejść do rzeczy.
- Bo wiesz, przytyłam ostatnio... Nigdy nie byłam może jakaś najpiękniejsza i...
- Weź ty Boga nie obrażaj, dziewczyno.
- Co? Aha, no dobrze. No i wiesz... - Kasia ścisza głos - spóźnia mi się okres. Co prawda czasem mam nieregularnie, ale jeśli już, to zawsze szybciej. A teraz jest już kilka dni po terminie i... nic.
Czemu mnie to śmieszy?
Może sam fakt, że Kot mógłby spłodzić potomka wydaje się wysoce niestosowny. Chociaż skoro nawet Murańka jest ojcem...
- Robiłaś test?
- Yyy... proszę?
Mam ochotę strzelić fejspalma.
- Ciążowy!
- A! Aha. Nie... Boję się.
Słodki jeżu na bananie.
- Czyli masz zamiar czekać aż brzuch ci urośnie do wielkości arbuza, żeby się upewnić?
- Nie no, ale... Marzena - Kasia podnosi na mnie załzawione oczy. - Przecież my się nie nadajemy na rodziców.
Przez grzeczność nie zaprzeczę.
- Murańka też się nie nadaje. A jest. I żyje. I, co dziwniejsze, jego dziecko też jeszcze żyje. Może to dlatego, że głównie Agnieszka się nim zajmuje.
Podziwiam tę dziewczynę. Mieć w domu dwóch Klemensów i nie zwariować? Przecież to brzmi prawie jak wizja Apokalipsy.
- Co mnie obchodzi Klimek... kiedy mam Maćka - Kasia macha zrezygnowana ręką. - On jest niestabilny emocjonalnie. Wystarczy, że fryzura nie chce mu się ułożyć, a on już wpada w otchłań rozpaczy. Wystarczy, że ktoś skrytykuje jego zdjęcie, a on ogłasza, że to koniec jego kariery, bo nie będzie się mógł już więcej pokazać publicznie. Wystarczy, że...
- Wystarczy. Słuchaj, nie mam czasu na gadanie o pierdołach...
- To nie są pierdoły! - oburza się Kasia.
- Owszem, dziewięćdziesiąt procent problemów Kota to są pierdoły. Nie on pierwszy i nie ostatni, który się na ojca nie nadaje.
- To nie tylko on. Ja też...
- Tak, wiem. Ty też się na matkę nie nadajesz. Ale jeśli się okaże, że zrobiliście sobie małego kiciusia, to mleko się już i tak rozlało, że tak sobie pozostanę przy tej uroczej przenośni, i trzeba będzie je jakoś posprzątać. A koty mleko lubią, więc Maciek ci pomoże.
Kasia patrzy na mnie jak na nienormalną i ja się jej wcale nie dziwię. Chyba się za dużo Titusa nasłuchałam. Jeszcze sama zaraz zacznę poezję tworzyć, nie daj Boże.
- Dobra, koniec tego, bo zaczyna mi na mózg padać. A poza tym mam zamiar dziś wrócić do domu busem, z całą kadrą, a nie na nogach, więc z łaski swojej zejdź mi z drogi, kobito. I do apteki idź. I test kup, potem go zrób, a potem podziel się z Kotem dobrą nowiną. Albo i nie. Zależy, co ci wyjdzie. I już nie jojcz, że ty na bycie matką nie jesteś gotowa. Maryja też nie była, a popatrz jak sobie poradziła. Nie zawsze z tego musi wyjść totalna katastrofa.
Chociaż z Kotem w roli ojca prawdopodobieństwo katastrofy jest jednak dość wysokie.
__________

Wracam po ponad miesiącu, wolę nawet nie sprawdzać, ile dokładnie czasu minęło. I wcale się nie zdziwię, jeśli zniknęli mi wszyscy czytelnicy. Bo to, co się ostatnio działo z moim pisaniem to jest jakaś kpina. W tym tygodniu udało mi się skończyć ten rozdział, nie wiem właściwie jakim cudem, ale jest. Co prawda dziś zaczął się nowy sezon, a ja Wam prezentuję zakończenie poprzedniego, ale obstawiam, że jeszcze ze dwa rozdziały i przejdę do aktualnego. Choć nie wiem, czy wen będzie miał akurat ochotę ze mną współpracować czy też nie. Marudny jak baba w ciąży. Albo z okresem. Dajcie znać czy ktokolwiek jeszcze tu zagląda. Buziaki! :*

piątek, 14 października 2016

45. Przecież ty lubisz adrenalinę

Maciej Kot żyje. Wnioskuję tak po tym, że poleciał z nami do Sapporo. Bo jednak po rewelacjach Krafta o ich nauce jazdy, wcale nie byłam tego taka pewna. Za to sam potencjalny przyszły władca szos Japonii swoją obecnością nie raczył zaszczycić. Nie przeszkadza mi to specjalnie. Błogosławię każde pięć minut, kiedy moje biedne uszy nie muszą słyszeć tego pseudopolskiego szprechania.
Ja tam nie mam nic przeciw obcym kulturom, do czasu, kiedy nie naruszają mi mojej własnej. Na przykład tutaj. Rozumiem, że ktoś może smakować w surowych rybach, ludzie mają różne upośledzenia, ale czemu od razu ja też mam to jeść? Jak sobie Japońce zapraszają europejczyków, to mogliby przy okazji zaprosić ziemniaki i kotlety z kurczaka. Ale nie. Siedzimy przy stole z tymi idiotycznymi pałeczkami i ogólnie mamy mały problem. Znaczy tak: Kamil, Stefek, Maciek i sztab szkoleniowy są już przyzwyczajeni. Co roku te same problemy, a jak widać niektórzy potrafią się adaptować do trudnych warunków pracy. Nawet mój brat idiota daje radę. Ale, jakby nie było, tę drużynę stanowi również Cudowne Dziecię Polskich Skoków, Stękający Andrzej oraz ja.
Andrzejas grzebie bez przekonania w talerzu, bo nawet sobie coś na niego nałożył, ale mimo wszystko wygląda na ciężko pokrzywdzonego. Natomiast Klimek... czasem jak na niego patrzę, mam ochotę uczcić jego inteligencję minutą ciszy. Murańka usiłuje zjeść ziarenko ryżu jedną pałeczką. Nie mam zielonego pojęcia, jak ma zamiar tego dokonać, ale jedno nie ulega wątpliwości - na pewno po tym posiłku nie przytyje. A czyż to nie najważniejsze w przypadku skoczka narciarskiego? Inteligencja, dla odmiany, nie jest wymagana.
- Ja to bym chyba wolał kromkę z dżemem... - mówi niepewnie Andrzej.
Ja to szanuję.
Ale tego specjału raczej tu nie uświadczymy.
- Jakby co - mówię litościwie - ja zaraz idę na miasto w poszukiwaniu jakiegoś maka albo czegoś w tym rodzaju, więc... teraz niech trener zatka uszy... możesz iść ze mną.
Andrzejas intensywnie się zastanawia.
- Zero surowych ryb?
- Zero.
- Ach... mhm... no to - stęka sobie Andrzej - to może... to ja z tobą pójdę... jeśli można.
- Można - zezwalam miłosiernie.
- Aha. To dziękuję.
Jest za co.

Niech nikt sobie nie myśli, że Andrzej Stękała jest jakiś wychowany czy coś. Nie. Zdaje się, że pierwszym kryterium przyjęcia do kadry A jest brak podstawowych umiejętności funkcjonowania w społeczeństwie (może poza Miszczem, ale on tu akurat jest za zasługi). Jądruś się mnie po prostu boi. Wiem o tym już od dłuższego czasu, ale wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla jego wytrwałości. Mnie by się tam nie chciało bać jakiejś grubej baby, z którą na dodatek musi współpracować dzień w dzień przez dobrych kilka miesięcy. Ale proszę bardzo. Droga wolna. Skrobot go nastraszył, idiota jeden, a ja teraz się czuję jak żywa legenda, lepsza od Smoka Wawelskiego albo innej Godzilli. A na pewno groźniejsza.

- Fajnie tu - mówi Andrzej, kiedy wchodzimy do lokalu i zasiadamy przy stoliku koło okna.
Nie żeby coś, ale każdy McDonald's wygląda mniej więcej identycznie, więc nie wiem, z czego się tu cieszyć. No chyba, że się jest w nim pierwszy raz w życiu. Może po prostu Andrzejas jest porządnym skoczkiem narciarskim i z zasady nie odwiedza takich przybytków.
- No. Super. Ketchup masz do tych frytek?
- Tak.
Cisza. Andrzejas w skupieniu odpisuje na smsa.
- Jak kocha to poczeka... a żarcie niekoniecznie - uprzedzam lojalnie, bo co się ma zmarnować, ja w razie czego zjem, jakby mu miłość apetyt odebrała.
- Co?... A nie, to nie dziewczyna...
- To tym bardziej nie stawiałabym telefonu ponad jedzeniem.
I może dlatego wyglądam jak samica słonia.
- Pewnie masz rację - zgadza się Jądruś i sięga po hamburgera.
Będą z niego jeszcze ludzie.
- A ty, syneczku, to ile masz lat? - pytam po chwili, usiłując podtrzymać namiastki tej przywiędłej konwersacji.
- Dwadzieścia - mówi, gryząc frytkę. - I siedem miesięcy - dodaje po namyśle. Widać nie obca mu wyższa matematyka.
- Mhm. A maturę chociaż zdałeś?
- Zdałem - pręży dumnie pierś.
- To powinieneś być mądrzejszy.
Andrzej wpatruje się we mnie tępym wzrokiem, jakby na potwierdzenie tezy o jego domniemanym debilizmie.
- To znaczy...
Kiedy już mam zamiar zacząć mu tłumaczyć, że wybranie sobie na mentora Klemensa Murańki może nie być najlepszą decyzją życiową, tenże Klemens pojawia się w drzwiach McDonald'sa. A za nim stoją jeszcze Koteł, Stefek, Miszczu i mój brat idiota. Wkraczają do środka i kierują się w naszą stronę. Postronny obserwator mógłby stwierdzić, że grupą dowodzi Cudowne Dziecię, ale ja znam tych ciołków na tyle, żeby wiedzieć, że któryś go tam z tyłu popycha w okolicy krzyża, żeby tę sierotę, jako teoretycznie najbardziej niedojebaną z nich wszystkich, wystawić na pierwszy ogień.
Nie najgorsza taktyka.
- Cześć - mówi Klimek, kiedy wreszcie docierają do naszego stolika. - Przyszliśmy z wami zjeść - szczerzy się w uśmiechu, zapewne przekonany o tym, że jest to niezwykle radosna wieść dla całej zgromadzonej w tym lokalu społeczności.
Chwila... Jedna osoba na pewno jest zadowolona.
- Tak? A Andrzej wysłał ci sms-a?
- Tak! - odpowiada Dziecię, zanim Jądruś zdąży dać mu jakieś sygnały dymne ostrzegawcze.
- Taaa... Głodni jesteście?
- Trochę - odpowiada Maciek i przysuwa sobie krzesło od innego stolika.
- Przed chwilą był obiad. Będziecie grubi jak świnie jak tak będziecie co chwilę jeść. I będziecie klepać bulę jeszcze bardziej niż do tej pory.
- Ale chcieliśmy sobie trochę pozwiedzać Sapporo i po drodze znów zgłodnieliśmy - zapewnia solennie Miszcz, a ja po raz kolejny w życiu zastanawiam się czy on jednak na pewno jest tak inteligentny na jakiego wygląda.
- I przypadkiem was tu zawiało... Nie wiem, czy wiecie, ale maka możecie sobie też zwiedzić w Polsce.
- Może i tak. Ale popatrz na ten lokalny folklor! Same skośne twarze... i w ogóle... - Kota wyraźnie ponosi melanż.
- Dobra, co wam zamówić? - wchodzi mu niemalże w słowo Stefek, być może tylko i wyłącznie po to, żeby oszczędzić mu dalszej kompromitacji.
Zaczyna się klasyczna rozkmina nad ofertą McDonald'sa (nazwałabym to nawet burzą mózgów, ale oni nie mają mózgów), pełna emocji, zmian zdania, a nawet okrzyków (Weź mi jednak duże frytki!), jednak ogólnie rzecz biorąc nie jest to nic, do czego nie byłabym już przyzwyczajona. Spożywam więc sobie moje jedzonko ze stoickim spokojem i nie zwracam specjalnej uwagi na te sieroty, które sprawnie przeszły z tematów gastronomicznych do życiowych. Bo hamburgery są smaczne, a Agnieszka chrapie. Nie wiem, co ma piernik do wiatraka, ale najwyraźniej Klemens Murańka dostrzega w tym jakiś związek czy też może jakąś zależność. Ale jeśli chodzi o niego, to naprawdę niewiele może mnie jeszcze zdziwić. Zbyt dużo razy miałam okazję podziwiać jego wyczyny. A doprawdy jest co podziwiać. Jest to bowiem człowiek o niewyczerpanym potencjale, jeśli chodzi o debilizm i nieogarnięcie.
- Wiesz, że ty też chrapiesz? - wtrąca Jądruś.
- Jak to? - odpowiada mu wielce zdziwiony Klimek. - Nigdy nie słyszałem.
- Może dlatego, że wtedy śpisz -  Miszczu delikatnie naprowadza go na wytłumaczenie tej, jakże nieprawdopodobnej, sytuacji.
- Aha... i nie mogę słyszeć, że sam chrapię?
- Niestety - odpowiada Kamil.
- Chyba raczej na szczęście - wtrącam, sięgając po frytkę.
- Nie sądziłem, że kiedyś do tego dojdzie, ale muszę się zgodzić z moją siostrą - stwierdza Dawid. - Klimek chrapie jak dzika świnia.
Zazwyczaj te ciołki preferują indywidualne sesje pseudoterapeutyczne, ale najwyraźniej zbiorowo też potrafią się wywnętrzać. I chyba lubią nawet.
- Racja. Nie ma czego żałować - przyznaje Stoch po zastanowieniu. -  I wiem, co mówię. Bo kiedyś spałem z nim w jednym pokoju.
- A co ja mam powiedzieć? - żali się Jądruś. - Ja mam z nim pokój w każdy weekend.
- A ile ty jesteś w kadrze A? Miesiąc? Poza tym jak ci tak źle, to możesz się wrócić do kontynentala - podpowiadam uczynnie.
- Nie no... bardzo mi tu dobrze... Tylko... tylko... - stęka Andrzej.
- Tylko co?
- Marzenka, daj chłopakowi spokój - Stefek jak zwykle robi za gołąbka pokoju. Ja tam nie wiem, ale mnie by się taka rola średnio podobała. Gołębie tylko srają i w żaden inny sposób nie zaznaczają swojej egzystencji. Ale co kto lubi.
- Kocie, co ty tak siedzisz i nic nie mówisz? - stosuję się do zaleceń Stefana i znajduję sobie inny obiekt do wyżycia się.
- Myślę.
A to interesujące. I niespotykane. I mało prawdopodobne.
- A o czym?
- O moim samochodzie.
W głowie zapala mi się czerwona lampka.
- I może jeszcze o Krafcie?
- Skąd wiesz?! - Maciek wydaje się być szczerze zaskoczony.
- Potrafię dodać dwa do dwóch, Kocie.
- Czyli... że co?
- Że jajco. Czy Kraft rozwalił ci już samochód, czy jeszcze nie zdążył?
- Je... znaczy się nie. Ale martwię się, że jest do tego zdolny.
Oczywiście, że tak. Kraft jest zdolny do wszystkiego.
- Czyli co - rezygnujesz z nauki?
- Eeee... nie chciałbym być niemiły... ale to było straszne.
- Szczegóły - zarządzam, opychając się frytkami. Chyba mnie to bawi.
- Dwadzieścia jeden razy... - zaczyna opowiadać Kot - dosłownie, bo liczyłem... dwadzieścia jeden razy nie udało mu się ruszyć z miejsca. Gasł mu silnik po prostu. A jak mu się w końcu udało, to tak szarpnęło samochodem, że myślałem, że sobie kark zwichnąłem.
- Pff... mogło być gorzej.
- Było gorzej! Później. Przy pięćdziesięciu na godzinę wciąż jechał na dwójce. A biegi zmieniał tak, jakby chciał wyrwać lewarek. I równocześnie się na niego patrzył. Więc wtedy nie patrzył na drogę. I nie panował nad kierownicą. Na szczęście to była zupełnie polna droga, wiesz, ta niedaleko mojego domu... ale jedną kurę i tak rozjechał.
Stefan Kraft - specjalista do spraw rosołu.
- Powinieneś mu podziękować. Obiad ci zasponsorował.
- Marzenka! Ja nie potrzebuję! Ja bym chciał żyć! A jak tak dalej pójdzie - to różnie z tym może być.
- Oj, Kocie, Kocie... przecież ty lubisz adrenalinę.
- Adrenalinę - prycha Maciek. - Skoki razem z rajdami nie wyzwalają takiej adrenaliny jak piętnaście minut obok Krafta za kierownicą!
__________

Nie ma się czym chwalić, ale jednak napisałam. A na dole nowa ankietka. Proszę głosować! ;)

piątek, 9 września 2016

44. Biuro Informacji Turystycznej

Nic nie robię, tylko siedzę w tych Szwabolandiach. No ile można. Jakby to chociaż jakieś wymierne efekty przynosiło. Ale nie. Klepiemy bulę aż miło. Zdaje się, że przed chwilą zakończyły się jakieś Mistrzostwa Świata w lotach czy coś... Cóż, przestało być zabawnie, jak nasz Mistrz Olimpijski odpadł w kwalifikacjach.
Nic to. Wsiadamy w busa, zostawiamy tych wszystkich Morgensternów, Kraftów i całą resztę ichniejszego bydła i w towarzystwie naszego bydła wracamy do Polski. Jedyny zadowolony z siebie, jakby mu się cokolwiek w życiu udało, jest mój psychiczny brat. A przecież nic mu się nie udało. Z wyjątkiem syna może. Koniec sukcesów. Najwyraźniej wyznaje jakąś minimalistyczną filozofię życiową.
Ale nawet jemu mina rzednie, kiedy trener ogłasza wielką nowinę. Cztery słowa. A wywołują lepszy efekt niż jego płomienne sylwestrowe przemowy przy kieliszku szampana.
- Odchodzę po tym sezonie.
Wróć. Wywołałyby lepszy efekt, gdyby siedział w tym busie ktoś o ekspresji Macieja Kota. Na przykład Maciej Kot. A nie siedzi. Bo był za cienki, żeby sobie polatać w Kulm (reszta, jak się okazało, też była za cienka, ale kogoś wybrać trzeba było). Siedzi natomiast taki Stefek Hula, którego wzburzenie możemy obserwować po oznakach typu lekki wytrzeszcz czy opad szczeny. Aha. Cała reszta ciołków reaguje zresztą podobnie.
A ja sobie patrzę po sztabie szkoleniowym i odnoszę wrażenie, że nikt nie jest specjalnie zdziwiony. Cóż, shit happens, a potem zmienia się trenerów. A że u nas shit happens od dwóch sezonów, to wszyscy się tego po cichu spodziewali.
- A co to znaczy? - odzywa się nagle w te słowa Cudowne Dziecię Klemens. Lepiej by już cicho siedział. No ale któż inny mógł zadać takie pytanie?
- To znaczy - odpowiada Kruczek, wzdychając cicho - że od przyszłego sezonu będziecie mieć innego trenera.
Zawsze podziwiałam tego człowieka za to, że z takim spokojem przyjmuje wszystkie żałosne wystąpienia tych ćwoków. Nie tylko na skoczni. Żenujące wypowiedzi, wsiowe wystąpienia w programach śniadaniowych i zadawanie debilnych pytań. Są w tym całkiem nieźli. A trener to jakimś cudem znosi. A właściwie znosił. Czas zacząć używać czasu przeszłego.
- Aha - odpowiada tylko Murańka i, jak mniemam, wciąż nic nie rozumie.
Trener zaczyna tymczasem standardową gadkę o motywacji, o wypaleniu się jakiegoś układu, o tym, że to nie wina zawodników, że mają ogromne możliwości... bla, bla, bla... To ja się tymczasem prześpię. Bo i tak wiem, co jeszcze powie, a Skrobot jest wygodny. A poza tym druga zasada mojego życia brzmi: śpij, kiedy jakimś cudem masz na to szansę. Pierwsza to: jedz czekoladę i pij herbatę. Amen.

Konkursy w Polsce mają tę jedną uroczą cechę, która zawsze w magiczny sposób czyni mój powrót do domu mniej przyjemnym. Mianowicie zazwyczaj muszę wysłuchiwać zwierzeń pięciu - sześciu ciołków. A w Polsce tak liczba jest mniej więcej dwa razy większa. No bo na przykład taki Titus, który o występach na jakimkolwiek szczeblu międzynarodowym przestał już chyba nawet marzyć, tutaj nagle dostaje szansę na przystąpienie do kwalifikacji. W których raczy zająć zaszczytne miejsce czterdzieste szóste. Ostatnio widziałam go przy okazji chrzcin Mańka i nie tęsknię specjalnie, tak szczerze mówiąc. Ale tak czy inaczej mam teraz szansę nacieszyć oczy jego widokiem. Ponieważ Krzysztof Miętus kręci się jak smród po gaciach wokół naszego domku już od dobrych piętnastu minut. I wprost nie mogę się doczekać, kiedy zacznie opowiadać mi historię swojego życia. Bo do tego, że coś w tym stylu nastąpi, nie mam żadnych wątpliwości.
Tymczasem podchodzi do mnie Kamil Skrobot, chwilę przygląda się Titusowi i w końcu siada koło mnie na ławce.
- A temu co znowu odjebało?
Wzruszam ramionami, bo i co mam odpowiedzieć. Zachowanie Miętusa nie odbiega w zasadzie od normy. Bardzo specyficznej, charakterystycznej tylko dla niego, ale jednak normy.
- A Kacper gdzie jest?
A ja co jestem? Biuro Informacji Turystycznej?
- Skąd niby mam wiedzieć?
- No nie wiem. Jakbym jego o ciebie zapytał, to by wiedział.
Aha.
- I co z tego?
- Nic. Tak sobie tylko sprawdzam, czy się nic nie zmieniło.
Zagadkami będzie gadał, no ja kiedyś oszaleję.
- A co się miało zmienić?
- Nie, nic.
Ta rozmowa stacza się do poziomu Murańki.
- Tak sobie tylko myślałem - kontynuuje po chwili Kamil - że byłabyś spoko bratową. No ale nie to nie.
Kamil Skrobot po raz kolejny usiłuje mnie zeswatać z własnym bratem. Boże drogi.
- Próbujesz sobie mnie zwerbować, bo boisz się, że ci się taka Izunia trafi?
- Eee... ty chyba masz z nią jakiś problem.
- Ty się popatrz na Miętusa. Ten to dopiero ma jakieś problem. Z samym sobą.
- No w to nie wątpię.
Cóż, przynajmniej w kwestiach zasadniczych się zgadzamy.
Tymczasem konkurs dobiega końca i wygrywa go... nie no, serio? Kraft przed Hayboeckiem? Zdaje się, że Kraft do tej pory gustował w Wiśle, ale najwyraźniej ma już tyle Gustawów, że przerzucił się na Zakopane. A może postanowił po prostu zostać Panem i Władcą Polski. Nie, dzięki. Sytuacja, gdy Austriak zdobywa Polskę, jakoś nie budzi najlepszych skojarzeń.
- Patrz tam - Kamil kiwa głową w stronę przejścia dla skoczków, gdzie jakieś laski wprost usiłują rozerwać barierki i rzucić się na Krafta.
Dla tych to już chyba nie ma nadziei.
- Słodki Jezu...
- Właśnie.
A tymczasem Kraft, zupełnie nieświadomy tego, jaką sensację wzbudza, maszeruje sobie prosto do nas. Jak mnie te laski pokrzywdzą później z tego powodu, to wisi mi odszkodowanie.
- Widziaś, Mania? Zuper, nie? Ja pierwsze, Michi drugie!
- Tak. Super.
- Wszystko zuper! I wczoraj też. Wiesz, że jadę auto wczoraj? Z Maciek.
O Boże. A więc to się jednak wydarzyło. Ale żyją, to najważniejsze. Chociaż... Kota w sumie nie widziałam, więc...
- I jak ci poszło?
- Dobre byłem. Tak Maciek mówi. Ale nie wiem.
Aha. To rzeczywiście wyczerpująca informacja jest.
- Wczoraj jeździliście pierwszy raz?
- Eee... pierwszy. Tak.
Dałabym sobie rękę uciąć, że mieli zacząć jeszcze w Bischofshofen, ale albo Kot się przeraził, albo postanowił od razu zdewastować swoje piękne Subaru, a nie zaczynać od jakiegoś podrzędnego Audi, czy co oni tam Kraftowi dali za Turniej Czterech Skoczni.
- Dobrze mówisz po polsku - wtrąca się Kamil. No serio? Serio? Czy on ma zamiar cisnąć sobie z Krafta, zamiast po prostu pozwolić mu odejść w pokoju i zostawić mnie w spokoju?
- Dobrze! - Stefan wypina dumnie pierś. - Ja dużo mówię z Mania i ćwiczę i dlatemu umim.
- Lubisz Manię?
- Tag! - Kraft prezentuje pełne uzębienie, szczerząc się w uśmiechu.
- A ona ciebie? - ledwo zdąży to powiedzieć, a dostaje ode mnie pod żebra. Cóż, nie jest pierwszym Skrobotem, wobec którego stosuję przemoc fizyczną.
Tak czy inaczej Kraft na to pytanie nie zwraca już większej uwagi, bo przychodzi jakaś dziunia i ciągnie go na dekorację.
Mam ochotę nauczyć życia tego jakże zabawnego gościa, który siedzi obok, ale zanim zdążę otworzyć usta, wreszcie na odwagę zbiera się Titus.
- Eee... cześć.
Błyskotliwy to on był od zawsze.
- Cześć. Co jest?
Miętoli w rękach jakąś kartkę, przestępuje z nogi na nogę i w końcu mówi:
- Napisałem wiersz.
- Fajnie. A może byś się, tak dla odmiany, skakaniem zajął?
Kamil zaczyna podejrzanie kaszleć.
- No... skaczę przecież.
- Tak. A efekty tego widzieliśmy w kwalifikacjach.
- Ale... Marzenka - Titus układa usta w podkówkę - ja się przecież staram.
- To też racja. Nie każdemu Bóg udzielił talentu.
Kamil zaczyna się dusić.
- Czy ty... chciałaś  mnie obrazić?
Ależ jego wcale nie trzeba obrażać. On się sam obraża każdym kolejnym skokiem.
- Nie. Bynajmniej.
- To dobrze - Titusowi ewidentnie spada kamień z serca. - Bo wiesz, ja napisałem ten wiersz... i chciałbym, żebyś go przeczytała - w tym momencie wypowiedzi przed moją twarz podsunięta zostaje ta wymiętolona kartka, którą Krzysztof dzierżył w dłoniach od dobrych kilkudziesięciu minut. - I chciałbym też, żebyś powiedziała, co o nim myślisz.
Odsuwam ten świstek stanowczym ruchem prawicy.
- Nie, dzięki.
- Marzenka...
- Ja chętnie przeczytam - szczerzy się Kamil, któremu najwyraźniej już przeszły problemy z oddychaniem.
- No nie wiem... - Titus tuli do łona swoje dzieło. - To jest jednak poezja. Nie każdy to zrozumie.
- Dawaj, zaryzykuję - nie poddaje się Skrobot.
- Hmm... no... być może...
- Czy ty już deklamujesz ten swój poemat? - upewniam się.
- Co? Nie, nie. No co ty, Marzenka...
No takie mam pojęcie o sztuce, cóż poradzić. Zresztą u nas to rodzinne. Kiedyś jakaś znajoma artystka podarowała mojej mamie swój obraz. Nawet chcieliśmy go powiesić gdzieś w korytarzu, za paprotką. Tylko jakoś nie potrafiliśmy podjąć decyzji, gdzie jest góra, a gdzie dół. No niestety. Nie dla nas sztuka wyższa. Choć śmiem przypuszczać, że ta Titusowa jest raczej niższa...
- To jak? Mogę? - upiera się Kamil.
- No... no dobra - decyduje się wreszcie Miętus i podaje mu kartkę. Choć wciąż nie wygląda na w pełni przekonanego.
A Kamil Skrobot czyta:
- Lubię maliny i jagody, bardziej lubię czekoladę i lody, jeszcze bardziej lubię siebie, a najbardziej lubię ciebie.
Rymy częstochowskie pierwszorzędne.
- No fenomenalne. Sam to napisałeś? - pytam się, choć właściwie poziom nie pozostawia wątpliwości.
- Tak! Zastosowałem tutaj taką figurę stylistyczną, gradacja się nazywa. W baroku jej używali. Ja o niej dużo czytałem i jak ona jest rosnąca, tak jak tutaj, to to jest klimax - tłumaczy nam Krzysztof Encyklopedia Miętus - co z języka angielskiego oznacza szczytowanie...
- Szczytowanie? - nagłe zainteresowanie dla tematu przejawia Kamil.
- Tak... No, a jakby była malejąca to by był antyklimax...
- A na czym to szczytowanie polega? - dopytuje ten erotoman, co koło mnie siedzi.
- No że napisałem rzeczy, które lubię coraz bardziej. I na końcu jest to, co lubię najbardziej.
- A co lubisz najbardziej?
- No... dziewczynę - czerwieni się Titus.
- O, dziewczynę. I to o niej jest to szczytowanie? A którą, że się tak zapytam?
Boże drogi.
- Eee... no...
Od odpowiedzi ratuje Miętusa Kacperek, który podchodzi do nas, mówi cześć, chwilę się przygląda i w końcu pyta:
- A temu co tak wesoło?
- Nie, nic - odpowiadam. - Twój brat szczytuje. Tak poza tym wszystko w porządku.
__________

Och, Boże. Co za wiocha. Jako taki flow złapałam dopiero przy części z Titusem, ten człowiek ma jakieś magiczne właściwości. Tak czy inaczej jest mi trochę wstyd za to u góry. Mam nadzieję, że może moje pisanie jakoś ruszyło. Albo ruszy w najbliższej przyszłości. Bo jeśli nie... to trzeba się poważnie zastanowić nad tym, czy to jeszcze ma sens.

piątek, 5 sierpnia 2016

43. Czy ty masz jakiś kompleks?

Blamażu polskiej kadry ciąg dalszy. Jeśli najlepsze miejsce z naszych zajmuje Stefek Hula (dwudzieste czwarte, dla ścisłości), to wiedz, że coś się dzieje. Nie zamierzam naturalnie robić z tego tragedii narodowej, bo chyba przez ostatnie dwa miesiące wszyscy zdążyli się do tego przyzwyczaić, ale tak czy inaczej ja pierdolę.
Mam do tego więcej powodów. Na przykład taki, że znowu muszę spać w pokoju z moim bratem. A on wciąż rozważa wysłanie nas do Familiady. To, że on na mózg upadł, to ja wiedziałam już dawno, nie zdawałam sobie tylko sprawy z tego, że ta choroba się pogłębia.
Na dodatek dupę zawraca mi Kot, rozsiadł się na podłodze w naszym pokoju (nie od dziś go ciągnie do poziomu dna) i wzdycha, że nie umie skakać, że nic mu w życiu nie wychodzi i że Kasia to go w końcu zostawi. Dzień jak co dzień, można powiedzieć.
- Skoro jakimś cudem cię do tej pory nie zostawiła, to chyba cię już nie zostawi - mówię, wymachując słonym paluszkiem i uzupełniam krzyżówkę.
- Nigdy nie wiadomo... A jak się oświadczę, a ona się nie zgodzi, bo nie potrafię utrzymać rodziny? - Kot urywa i patrzy na mnie przestraszony. - No co?
Nie wiem, jaką mam minę. Ale czuję, że bynajmniej nie inteligentną.
- Co wy macie wszyscy z tym utrzymywaniem rodziny?
Z drugiego łóżka włącza się Dawid:
- Wiesz, Marzena, niektórzy tu poważnie myślą o życiu, nie to co ty.
O proszę, znalazł się pierwszy poważny człowiek, co to postanowił zapłodnić Izabelę. Gratuluję.
- Masz coś jeszcze do dodania czy osiągnąłeś już szczyt swojej głupoty?
- Tyle mam do dodania, że spoko, Maciek, ja też nie bardzo zarabiam, a Iza jednak się zgodziła za mnie wyjść.
- Hmm... No ale wiesz, Iza... a Kasia to jest jednak różnica.
Kocie, wybaczam ci wysmarowanie nutellą kombinezonów.
- Co masz na myśli? - pyta Dawid, najwyraźniej zaciekawiony. Cóż, ja na jego miejscu chyba nie chciałabym znać odpowiedzi. Po Kocie spodziewam się wszystkiego.
- No na przykład to, że ty masz łatwiej. Nie musisz jej na urodziny kupować czekoladek, bo i tak nie zje. Wiesz ile oszczędzasz na słodyczach?
Kot ma jakąś obsesję na punkcie czekolady, potwierdzone info.
- Ale muszę jej kupować biżuterię.
- Ja też! A na to nigdy nie ma promocji. Ciekawe czemu.
Boże. Zbieram swoje szanowne cztery litery, biorę krzyżówkę, długopis i wychodzę. Postanawiam, dla zachowania higieny intelektualnej, po prostu tego nie słuchać.
Schodzę na dół, zasiadam na kanapie w holu i kontynuuję wpisywanie haseł. A także zaczynam coraz bardziej żałować, że nie zabrałam ze sobą paluszków. Jestem oczywiście zbyt leniwa, żeby się po nie wracać, więc tym bardziej się irytuję. Aczkolwiek, jak się okazuje, może być jeszcze gorzej.
- Mania?! Co tu robisz?!
Żyję, pracuję, użeram się z upierdliwymi Austriakami.
- Raczej co ty tu robisz? Ja, dla przypomnienia, pracuję z kadrą Polski i gdzieś muszę spać.
- Nigdy się nie zmienisz - stwierdza Morgenstern i, nie pytając o pozwolenie, sadza tyłek na kanapie obok mnie.
Jasne, bez krępacji.
- No i dobrze. Jeszcze by tego brakowało. No więc co tu robisz?
- Odwiedzam kolegów.
- Fajnie.
- Tak. Ktoś ich musi odpowiednio nastawić do walki.
- I tym kimś musisz być ty.
- Oczywiście.
Kiedy ten człowiek się zrobił taki nudny? No serio. Zaraz mi zacznie o dziecku opowiadać. Albo o innych helikopterach. Czy naprawdę każdy, kto wypada ze skocznego obiegu, zaczyna się zachowywać tak, jakby zupełnie nie wiedział, o co w tym chodzi? Czy Hayboeck serio potrzebuje uświadomienia, że jak jutro spierdoli chociaż jeden skok, może się pożegnać z podium Czterech Skoczni? No cóż, całkiem prawdopodobne, że w austriackich mózgach system motywacyjny może być rzeczywiście jakiś zniekształcony. Ale oni go i tak nie potrzebują. A przynajmniej złote dzieci Pointnera nie potrzebowały. Wystarczyły im motorki w tyłkach i sprężyny w kolanach. Chociaż nie ukrywam, że jak się patrzy na te różne osobniki typu Poppingera, można przyznać, że po epoce umiejących skakać Austriaków nie ma już śladu.
- Coś wam słabo idzie w tym sezonie... - Morgi wyraźnie usiłuje podtrzymać namiastkę tej konwersacji, jaka się wytworzyła.
- Czy ty masz jakiś kompleks?
- Słucham?
- No nie wiem, austriackie morale chcesz podnieść? Ja wiem, że każdy ma taką Murańkę, na jaką sobie zasłużył, ale wasz Poppinger wcale od niego nie odstaje poziomem.
- Nie no... zastanawiam się po prostu czemu po takim dobrym lecie macie taką słabą zimę.
- Uwierz mi, nasz trener od dwóch miesięcy robi dokładnie to samo. Więc może zostaw mu pole do popisu w tej kwestii, a zajmij się swoimi helikopterami.
- Mania, o co ci chodzi?
Mam okres, boli mnie brzuch, chcę czekoladę, chipsy i wiśniową herbatkę. I chcę mówić po polsku, a nie słuchać angielskiego ze szwabskim akcentem.
- Sześśś Mania i Morgi!
No to mam ten swój wymarzony polski.
Kraft jest jedyny w takich sytuacjach. Ma takie ciekawe wyczucie czasu, że zawsze się pojawi, kiedy jest dziwnie. A wtedy robi się jeszcze dziwniej.
- Mania, twój Kacper mówi mi przepraszam wcześniej. I ja się czeszę. On jest fajny jak nie krzyka.
Z tej wypowiedzi wynika, że Skrobotowi zostało wybaczone. Miło ze strony Krafta, że wyznaje filozofię życiową pierdolnięty zawsze uśmiechnięty. Zresztą bezpieczniej dla niego. Ja tam czuję, że gdyby Kraft kiedyś zaczął płakać, niechybnie zadławiłby się glutami. Taki typ człowieka.
- Ale mówi, że nie będzie mnie umić jechać auto. To kto mi naumi?
Sorry, może znam kilku desperatów, ale na pewno nie aż takich.
- Może ty się po prostu zapisz na kurs.
- Na co? - Kraft wytrzeszcza ślepia.
- Do takiej szkoły, w której uczą jeździć samochodem.
- Tag, ale muszę mieć próba wcześnie. Bo nie umim.
- Oni cię nauczą!
Stefan ewidentnie nie czuje się przekonany tym argumentem.
- Ja muszę umić trochę.
- To poproś Hayboecka.
Kraft kręci głową.
- Nie. Michi nie może pomóc mi. Musi naumić ktoś inny. To... yyy... jak się mówi, że dla jemu nie wiadomo, ale potem wiadomo?
Boże drogi. Ja się naprawdę staram, ale jego się nie da zrozumieć.
- Tajemnica? Albo niespodzianka?
- Abodzianka. Może być.
To się rymuje z jagodzianka. A to mi przypomniało, że jestem głodna. Czy ja zawsze muszę myśleć o jedzeniu?
- To się sam ucz.
-Nie. Mania, ucz mi. Proszę.
Ja nie wytrzymię. Naprawdę. Przy tym człowieku idzie skisnąć całkowicie w pięć sekund.
- Eee... przepraszam - wtrąca się Morgi po angielsku. - Ale ja nic nie rozumiem. Czy moglibyście przestać mówić po polsku?
Że co, że jak mnie wywieźli do Szwabolandii, to od razu mam po niemiecku szwargotać? Niech on się puknie w łeb. Nie wiem, naprawdę nie wiem, kiedy on mnie zaczął denerwować w aż takim stopniu. Ogólnie cały skoczny świat (i nie tylko) mnie irytuje na taką skalę, ale Morgenstern, jakby to ująć, miał jakąś dziwną taryfę ulgową. Chwała Bogu, chyba mi już przeszło. Jakoś mi lepiej z tym faktem.
- Kiedy rozmawiam z Manią, muszę mówić po polsku, żeby ćwiczyć - tłumaczy mu Kraft jak idiocie, aczkolwiek po angielsku.
- Tak, ale ja nie rozumiem.
- To też się zacznij uczyć polskiego - stwierdza Stefan, a ja pierwszy raz w życiu mam ochotę podarować mu pudełko Mannerów. On chyba spędza ze mną za dużo czasu, skoro zaczyna cisnąć ludziom. Nieświadomie. Co daje jeszcze lepszy efekt. Boże, świat się kończy.
Ale, żeby nie było, nie sprawiło to bynajmniej, że mam zamiar uczyć Krafta jeździć samochodem, czy coś. Mam mózg.
W tym momencie do akcji wkracza Kot. Zbiega po schodach do holu i informuje mnie radośnie:
- Mania, podobno chcesz, żebym nauczył Stefana jeździć samochodem!
Czy ja kiedykolwiek wyraziłam taką chęć? Czy ja w jakikolwiek podświadomy sposób podsunęłam Kotu taki pomysł? Boże broń. Nie wiem, który by prędzej którego zabił. To jest jakaś totalna abstrakcja, na dodatek niebezpieczna dla otoczenia.
- Ty umisz mi jechać auto? - do rozmowy włącza się Kraft i wygląda, jakby go ktoś nagle w trybie przyspieszonym całej gramatyki języka polskiego nauczył. Szczęście to mu się oczami wylewa.
- No tak - potwierdza Kot, też cały w skowronkach. - Ja bardzo lubię jeździć samochodem, ja cię chętnie nauczę.
Zabiją się. Zabiją się obaj.
- Maciek - wtrącam się. - Przepraszam, że ci przerywam tę chwilę uniesienia, ale kto ci niby powiedział, że ja bym chciała, żebyś ty uczył Stefana prowadzić samochód?
- No Kacper.
No Kacper. No tak. A więc sumienie go ruszyło, ale nie na tyle, żeby samemu wziąć się za edukację Krafta. Jako że łatwiej wysłużyć się jakimś debilem, to wybrał sobie Kota. Ja to rozumiem. Ja to nawet szanuję. Ale ja nie odpowiadam za uszczerbki na zdrowiu (tym razem nie tylko psychicznym) całego społeczeństwa.
- I jak ty to sobie wyobrażasz? Wsiadasz to tego twojego Subaru w fotelu pasażera, Kraft siada za kierownicą i jedziecie?
- Mniej więcej.
Boże drogi.
- Ty się lepiej dobrze ubezpiecz, zanim zaczniecie.
- Czemu?
- Nie zadawaj głupich pytań, tylko wykonuj polecenia.
- Mania - włącza się Kraft. - Bo trochu szybko mówisz ty i Maciek. Ja nie rozumi...miem wszystko. Ale dobre wszystko?
- Tak, wszystko super - potwierdza Kot. - Jutro zaczynamy.
Kraft wydaje z siebie jakiś kwik radości, ja strzelam z plaskiem fejspalma, a Kot, jak to Kot, mruczy z zadowoleniem. I w tę piękną harmonię dźwięków włącza się Morgenstern. Dobrze chociaż, że po angielsku, a nie po niemiecku.
- Ja przepraszam, ale ja nic nie rozumiem.
- Nie szkodzi.
- Mania, nie bądź taka - Kot mnie przywołuje do porządku, no widział ktoś coś takiego?
- Jaka?
- Wredna.
- Nie umiem inaczej.
- Na pewno umiesz!
- Nie! Nie denerwuj mnie, Kocie, bo ci wpieprzę!
- No dobra, sorry...
Tak, to mi się podoba już bardziej. Kiedy ten Kot się tak wyemancypował?
- Jak masz zamiar dalej tak pyskować, to ci dobrze radzę, kup sobie ochraniacz na zęby.
- Okeeej, nooo... Ale mogłabyś mu po prostu odpowiedzieć, nie?
Chwila zastanowienia...
- Nie.
- Mhm. To ja nie rozumiem.
- Nie szkodzi.
Kot rozdziawia pysk, słów mu brakło, Kraft wciąż się szczerzy, a Morgenstern dalej nic nie rozumie. I to by było na tyle. Ja mam dość. Ja się idę położyć. Powinnam jeszcze w międzyczasie wpieprzyć Skrobotowi za to, że jedną głupią wypowiedzią naraził na śmiertelne niebezpieczeństwo kilka milionów ludzi. Ale nie. Bo to już i tak nic nie zmieni. Wbrew pozorom, potrafię się przystosować do nowych sytuacji. Muszę sobie tylko trochę ulżyć i powyklinać cały świat. Ale tym razem to już naprawdę nic nie pomoże.
__________

Wybaczcie, że to wygląda, jak wygląda. Większość miałam przygotowaną już jakiś czas temu, ale kończyłam wczoraj. A jako że mniej więcej od startu ŚDM-u, czyli od jakiegoś półtora tygodnia, zapodziałam gdzieś mózg, to efekty mamy takie, jak widać. Mam wrażenie, że nie jestem teraz w stanie pisać niczego. Także nie bijcie.
Życzę Wam cudownych Igrzysk! 

piątek, 1 lipca 2016

42. Przemoc w rodzinie

Ja naprawdę nie wiem, jakim cudem przesiedziałam z tym moim niewydarzonym bratem bliźniakiem dziewięć miesięcy w takiej ograniczonej przestrzeni i się nie pozabijaliśmy. No przecież nikt mi na tym świecie tak nie działa na nerwy jak on.
Chociaż nie. Jednak jego szacowna małżonka bardziej. Ale to było w czasach, kiedy jeszcze jej nie znałam, więc się nie liczy.
- Marzena, chodźmy do Familiady.
Ja naprawdę byłam pewna, że on sobie robi jaja. Ale potem zaczął mi tłumaczyć, jak źle (czy też raczej w ogóle)  zarabia na tych swoich czterdziestych miejscach i zrozumiałam, że jest do bólu poważny. Święty jeżu na bananie.
- Chciałbym, żeby Kamil z nami poszedł, bo jest mądry, ale on jest mistrzem olimpijskim, więc to jakoś nie wypada... - rozważa głośno Dawid, a ja coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że cały mózg przeznaczony dla naszej dwójki dostał się mnie.
- Co ty ćpiesz?
- Marzena, ja muszę jakoś zarobić na utrzymanie mojej rodziny!
Aha. Nie no, to zmienia postać rzeczy.
- Sprzedaj nerkę.
- Marzena, przestań, to jest poważna sprawa. Weźmiemy Izę i może jeszcze Skrobotów. Chociaż ja wiem... No bo Kacper to spoko, ale Kamil to w sumie trochę idiota... ale może tylko tak udaje.
Ciekawa teoria.
- A tam przypadkiem nie mogą iść tylko rodziny?
- Chyba już nie. A z resztą nawet jeśli, to co za problem? Ochajtasz się z Kacprem i już - wzrusza ramionami Dawid.
Hehe. Kiedyś go poważnie uszkodzę.
Rzucam w niego poduszką.
- Jesteś pojebany.
- Nie pojebany, tylko przedsiębiorczy,
- Wciskając mi teorię, że powinnam się ożenić ze Skrobotem?
- Wyjść za mąż.
- Jeden pies.
- Masz nawet wybór - jest ich dwóch. Ale, jak już mówiłem, polecałbym Kacpra.
- Jak go tak polecasz, to się sam z nim ożeń. Albo się zajmij zawodowo angażowaniem małżeństw. Będą na niego jakieś chętne.
- Żebyś wiedziała. Potem będziesz żałować.
- Wy jesteście wszyscy nienormalni - burczę i odwracam się do ściany. - Oddaj mi, do cholery, moją poduszkę!
- Przecież sama nią we mnie rzuciłaś!
- Bo nie miałam nic cięższego pod ręką!
- Boże, przemoc w rodzinie...
- Dawid, kurwa, ja ci dam przemoc, jak mi nie oddasz tej jebanej poduszki...
- Dobra, dobra, masz... - poddaje się. - Jak już wspominałem...
- Zamknij ryj!
- Ale ja ci chcę...
- Słuchaj, chciałeś na rodzinę zarabiać, tak? To proszę bardzo, jutro się masz okazję wykazać, bo jakimś cudem się zakwalifikowałeś do konkursu. A teraz dobranoc!
- Ale...
- Dobranoc, kurwa!

Nie lubię Austrii. No nie lubię i już. Jestem uprzedzonym ćwokiem, zdaję sobie z tego sprawę i dobrze mi z tym. Nic i nikt tego nigdy nie zmieni. Nawet Turniej Czterech Skoczni.
Ze śmiesznych informacji: właśnie spiker powitał przez głośniki Thomasa Morgensterna, który towarzyszy nam w śledzeniu przebiegu tego emocjonującego konkursu. Większe emocje są na grzybach, bo zawsze jest szansa, że ktoś może zebrać jakieś muchomory, a tu szansy na pokonanie Prevca nie ma.
Aha, widzę go. Spasł się. To są dopiero jaja. A teraz przychodzi czas na żenującą część programu. Będę się tu kręcić, zajmować się tym, co zwykle, ale przy okazji udawać ślepą i głuchą. Co za wiocha. Gardzę sobą.
Gdzieś mi tu przemyka ten nowy i wygląda na ciężko pokrzywdzonego. No cóż, nie ma tu Murańki, ale jego przyjaciel godnie go reprezentuje, wszakże nie zakwalifikował się do konkursu. Jak widzę takich dziwnych człowieków, to naprawdę momentami zaczynam tęsknić za Biegunem.
Dobra, niech stracę, bo się jeszcze zgubi i potem go będziemy po nocy po całym mieście szukać.
- Ej, ty! Jędrzej, Andrzej czy jak ci tam!
Odwraca się i patrzy na mnie dziwnie.
- Ja?
Zaczynam żałować.
- Jak myślisz, czy dużo osób tu rozumie po polsku?
- Dużo - przytakuje i wskazuje wymownie na sektor zawalony polskimi flagami. No dobra, może ma rację.
- Ty nie bądź taki cwany.
Wyrywa mu się chichocik satysfakcji. O, chłopcze, tak to my nie będziemy rozmawiać.
- Które miejsce zająłeś, żeś taki zadowolony?
Mina mu rzednie. Bardzo poprawnie. Najpierw się dziecko naucz skakać, a dopiero potem ze starszymi i mądrzejszymi dyskutuj.
- Właściwie to... nie zakwalifikowałem się do konkursu.
- Właściwie to wiem.
- A-aha.
Wygląda, jakby chciał stąd spierdalać, wcale nie w podskokach.
- To może ja już... żeby ci nie przeszkadzać... - mruczy pod nosem i robi półobrót, coby chyba zniknąć jak najszybciej, ale łapię go za rękaw kurtki.
- Stop. Czy ty się mnie boisz?
- No... - męczy się wyraźnie. - Nie wiem jeszcze...
- A to dość ciekawe.
- No bo... - Andrzejas wygląda jakby szykował się do skoku na głęboką wodę. - Klemens powiedział, że jesteś w porządku i dużo mu pomagasz, zawsze go słuchasz i w ogóle... a wtedy Kacper stwierdził Ona jest nienormalna. To jest najbardziej nienormalna baba, jaką znam. I jakoś tak to wypadło bardziej przekonująco. Ja oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że to Kacper ma rację, ale... no on jest jakiś taki... wiarygodny.
Skrobot jest wiarygodny. Oto czego się doczekałam po tylu latach wysłuchiwania wynurzeń tych osłów.
- Aha. To dobrze. Tylko pamiętaj, żebyś się zwierzał Skrobotowi, jak będziesz mieć problem z dziewczyną, skarpetką, prawem jazdy czy czym tam jeszcze.
- Eee...
- Cieszę się, że się rozumiemy.
No żeż, do ciężkiej cholery, co tu się wyrabia. Jeden znika, to drugi się na jego miejsce wpieprza. Natura nie znosi próżni. A ja przez to mam naprawdę przechlapane. Proszę przybrać uśmiech numer pięć. Okej, bez głupich żartów, w życiu jeszcze się nie uśmiechnęłam na zawołanie. Na każdym zdjęciu klasowym z podstawówki mam spojrzenie cichego mordercy.
- Cześć, Morgi, co ty tu robisz? - powinnam dostać jakąś nagrodę za najbardziej błyskotliwe powitanie w historii ludzkości.
- Przyjechałem sobie zobaczyć jak Prevc wygrywa Turniej Czterech Skoczni - ciekawe, że ten nie ma problemów ze szczerzeniem wszystkich zębów. Może to jakaś taka austriacka przypadłość? Kraft też przecież ciągle prezentuje uzębienie.
- To chyba dopiero za trzy dni, nie?
- No tak, w Bischofshofen też będę.
Nieokrzesana radość mnie doprawdy ogarnęła.
- Fajnie.
- Też tak myślę. Człowiek sobie nagle zaczyna zdawać sprawę, że tęskni za tym wszystkim.
To brzmi podejrzanie.
- Znaczy, że co? Masz zamiar wrócić do skakania?
- A broń Boże! - śmieje się Morgi. - Po prostu jak się czymś zajmujesz przez całe życie, to potem bez tego jakoś pusto, nie?
Jest takie prawdopodobieństwo.
- Więc sobie przyjechałem - kontynuuje, nie wiadomo po co udzielając mi tej informacji, jakbym co najmniej nie zauważyła jego obecności.
- No... tak.
Kurwa, jaka ja jestem ostatnio elokwentna.
- Aha, coś mi się przypomniało - przypomina się Morgensternowi.
- No?
- Znaczy to dość głupie... ale nie daje mi spokoju. Bo wiesz, co jakiś czas uzupełniają mi się jakieś przypadkowe luki w pamięci i... to trochę dziwne...
Czy on dąży do tego, co ja myślę?
- ... pewnie będziesz się śmiała... ale czy my przypadkiem kiedyś... nie kręciliśmy ze sobą?
No rzeczywiście, wewnętrznie zwijam się ze śmiechu.
Mrugam dwa razy. Albo trzy.
- Zdajesz sobie oczywiście sprawę z tego, że to niemożliwe?
- No tak, ale... teoretycznie nie ma rzeczy niemożliwych.
Czy on właśnie zaprzecza sam sobie, czy mi się wydaje?
- To akurat jest absolutnie niemożliwe. Coś ci się uroiło.
- Jesteś pewna?
- Jestem całkowicie pewna.
- A to nawet lepiej - stwierdza Morgi. - Dziwnie bym się z tym czuł.
- No właśnie.
Teraz to ja zaczynam się czuć dziwnie, bo chyba właśnie skończyły nam się pasjonujące tematy do rozmowy. Ale nagle dzieją się ciekawe rzeczy. Kraft wypada z naszego polskiego domku (w taki sposób, jakby go ktoś wykopał) i z hukiem zatrzaskują się za nim drzwi.
- Stefan! - wołam go, bo wolałabym wiedzieć na co się porywam w przypadku, gdybym zechciała wejść do naszej budy.
- Sześśś, Mania... o i Morgi - podchodzi do nas i naciąga sobie czapkę na uszy. I uwaga - NIE uśmiecha się. Czyli wydarzyło się coś traumatycznego.
- Kto cię wyrzucił z naszego domku? - pytam po prostu, a Kraft układa usta w podkówkę, jak małe dziecko.
- Twój Kacper. Był bardzo zły, kiedy go zapytałem, czy mnie nauczy jeździć samochodem. Właściwie - dodaje po namyśle - to zły był dopiero jak mu powiedziałem, że to ty mnie do niego wysłałaś.
Pragnę nadmienić, że wypowiedź Krafta odbyła się w języku angielskim. Dlatego dało się ją zrozumieć.
I pragnę też dodać, że mnie Skrobot wkurzył już drugi raz dzisiejszego dnia, a wcale z nim nie gadałam. To jest dopiero umiejętność. Po Stefanie mogę jeździć tylko i wyłącznie ja. Koniec kropka. To jest dziecko o podwyższonej wrażliwości i jak jeszcze ktoś zacznie się nad nim znęcać, to on się w końcu weźmie i powiesi.
- Już ja sobie z nim pogadam.
- No... pogadaj. Tylko, Mania... nie zrób mu krzywdy.
Widzę, że Kraft ma o mnie naprawdę dobre zdanie, nie ma co.
Zostawiam austriackie towarzystwo i wkraczam do tego niedoszłego miejsca kaźni.
Skrobot siedzi w kącie, ze słuchawkami w uszach. I tak ci każę, ćwoku, ze mną gadać, nie wywiniesz się.
Kopię go w buta. Wyciąga jedną słuchawkę.
- Co?
- Jajco. Czemu się znęcasz nad Kraftem?
- Ja się znęcam?! To ty się nade mną znęcasz! Przysyłasz mi tego idiotę, a sama... - urywa i widzę, jak przygryza wargę.
- A sama co? - no chętnie się dowiem, naprawdę.
Widzę, jak się w nim gotuje i widzę, jak się powstrzymuje, żeby nie powiedzieć za dużo. Dyplomata pieprzony.
- Nic. Wszystko w porządku. Wszystko w jak najlepszym porządku.
Boże, jakie z niego ciepłe kluchy.
- Do cholery, Skrobot, ulżyj sobie. Tylko wara od Krafta. Jego trzeba traktować jak dziecko z opóźnionym rozwojem i zdaje się, że to ty mi zawsze o tym przypominałeś.
- No ja wiem, że ty się troszczysz o tych swoich austriackich przyjaciół.
- Pojebało cię.
- Dziękuję.
- Proszę.
Nie chciałabym oczywiście wyjść na próżną idiotkę, ale wydaje mi się, że on jest zazdrosny. Nie do końca wiem, o co. Boże, czy jakikolwiek normalny człowiek na tym świecie może być zazdrosny o Krafta? W głowie mi się to nie mieści.
- Więc może mi w końcu wytłumaczysz, czemu zjechałeś Krafta tak, że się prawie poryczał?
- Dajże mi spokój.
- Nie. Czemu?
Skrobot przewraca oczami i w końcu mówi:
- Bo mnie wkurzył, pasuje?
- Nie bardzo. Skoro nawet mnie jeszcze nigdy w życiu nie wkurzył do tego stopnia, to co dopiero ciebie, chodzący worek miłosierdzia dla bliźnich.
- Worek miłosierdzia? Boże, Mańka, skąd ty bierzesz te teksty?
- Jesteście dla mnie źródłem nieustającego natchnienia - burczę, siadając na drugim końcu ławki, najdalej od Skrobota, jak to tylko możliwe.
- Dobra - poddaje się Kacper. - Niech ci będzie, przeproszę tego całego Krafta. Ale niech nawet nie liczy na to, że wsiądę do auta, kiedy on będzie za kierownicą.
- A może się okaże nieodkrytym talentem w dziedzinie prowadzenia samochodów? - rzucam w przestrzeń, chociaż sama w to nie wierzę, bądźmy realistami.
- To go sama ucz.
- Nie, dzięki.
- No widzisz.
- Widzę. Widzę też, że mnie strasznie wkurzasz. Nawet się nie da z tobą porządnie pokłócić.
A Skrobot reaguje jak klasyczny Skrobot. Najpierw się śmieje, a potem podchodzi do mnie i... odsuwam się jakoś tak na wszelki wypadek.
- W czoło, dziecko, w czoło... - wzdycha. A potem wykonuje to, co powiedział i wychodzi z domku.
A podobno to babę trudno zrozumieć.
__________

Miałam rację. To się zdecydowanie nie nadaje do publikacji XD

piątek, 10 czerwca 2016

41. Mdleć nie będę

Od tygodnia przebywa z nami niejaki Andrzej Stękała (wybitnie żenujące nazwisko) i usilnie próbuję sobie wyrobić na jego temat jakieś zdanie. Ale na razie to do najprostszych zadań nie należy, bo się dziecko ciągle gdzieś po kątach przede mną chowa, za Murańką zazwyczaj. Jak sobie takiego mentora znalazł, to naprawdę powodzenia.
Czasem jest tak, że poznaję jakiegoś nowego zawodnika i myślę sobie: No ujdzie. Spoko. Może jest nawet w miarę normalny. A potem nadchodzi bolesne rozczarowanie. Z Ziobrą tak na przykład miałam, choć w sumie wstyd się przyznawać. No ale niektórzy jeszcze na początku stwarzają jakieś pozory. A jak na Cudowne Dziecię Klemensa człowiek popatrzy, to od razu wie, że coś jest nie tak. Mocno nie tak. Dlatego chyba moje zdanie o Panu Stękającym krystalizuje się samo, bez mojej specjalnej złej woli.
Turniej Czterech Skoczni to jest mocna rzecz. Wiem, wiem. Szwabska. Trudno. Nawet im się czasem uda coś pożytecznego zrobić. I proszę mi nie wmawiać, że Austria to co innego. Nie. Wystarczy spojrzeć na Krafta, on jest z Austrii. Czy wygląda na normalnego człowieka? Otóż nie. Nie wygląda. A niby nie jest z Niemiec. Szach mat. Austria i Niemcy to ten sam beznadziejny naród.
Chociaż i Kraft się raz na coś przydał, przynajmniej skarpetki ciepłe robi. Dzisiaj mam na sobie Skoki som fajne i muszę przyznać, że to jest całkiem spoko rzecz, choć niestety kojarzy mi się nierozerwalnie z urodzinami, co już jest mniej spoko.
Nic to. Nie czas żałować róż, kiedy płoną lasy, a raczej nasza kadra, jak to powiedział ktoś tam kiedyś tam.
Tak więc smaruję sobie narty, ignoruję obecność Skrobota i martwię się wynikami naszych młodych, perspektywicznych zawodników. Zanim na dobre pogrążę się w przekonaniu, że w Pucharze Narodów wyprzedzimy w tym sezonie tylko Koreańczyków, do domku wbija Koteł z okrzykiem:
- Marzenka, ale jaja! Nie ma prądu!
Podjarany, jakby mu kto wręczył koronę mistera Podhala, rękami macha i fryzurę poprawia.
- No to z czego się tak cieszysz? - w zadaniu tego pytania wyręcza mnie Skrobot.
- Bo takiego czegoś to jeszcze nie było. W całym mieście brakuje prądu i nie wiadomo, co się dzieje i w ogóle takiej atmosfery do skakania jak w horrorze to do tej pory nikt nie wymyślił.
Mam ochotę mu przywalić w ten głupi łeb. Człowiek się dziwi, że wyników nie ma w kadrze. A jak mają być, skoro przeciętny zawodnik w Polsce prezentuje mniej więcej taki poziom umysłowy?
- Jak ty chcesz skakać, ćwoku, jak na skoczni też jest ciemno jak w dupie?
- No, Marzenka, wiesz... To się na pewno jakoś da zorganizować. Hofer zawsze coś wymyśli.
W to akurat nie wątpię. 
- Ty się lepiej zastanów jak sobie poradzisz, jak ci telefon padnie - zostawiam Maćka z tą przerażającą wizją i wychodzę na zewnątrz, w przekonaniu, że nic gorszego od Kota i jego rewelacji mnie w tym momencie spotkać nie może, ale oczywiście, jak to bywa w takich sytuacjach, z błędu wyprowadza mnie Kraft. Dzięki.
- Sześśś, Mania. Nie ma yyy... lampa.
Lampa to akurat jest, i to niejedna.
- Nie ma prądu.
- Co to prontu?
Używam magicznego słówka electricity, żeby sobie zaoszczędzić na bezowocnych tłumaczeniach.
- Aha! Ale fajne! Prontu! Ja pamiętam to będę - zapewnia mnie i dodaje - Mania, dobrze, że widać cię. Szukam Kacper.
- Jest w domku - mówię, ale kusi mnie i pytam - co chcesz od niego?
- Chcę umić jechać auto. Mówisz ty, że on umi, pamiętasz?
O tak, teraz pamiętam. Zdaje się, że jednak go nieźle wrobiłam.

Tyle się Kot najojojczył, naemocjonował i co? Prąd włączyli, światło włączyli, normalnie się kwalifikacje odbyły, a nawet i konkurs. A Maciejka tymczasem nawet do drugiej serii nie awansowała.
Nie powiem, żeby mnie to specjalnie zdziwiło.
Pozałamywał się tak z pół godziny i mu przeszło.
A to już mnie akurat dziwi. Cóż, nie mam zamiaru się zastanawiać czemu, a tym bardziej nie mam zamiaru się dopytywać. Uznajmy, że mu się pożycie układa i nie ma powodu martwić się przejebaniem Czterech Skoczni już w pierwszym skoku.
Albo coś w tym rodzaju.
Kwalifikacje mu dzisiaj wyszły, niech mu będzie. Pewnie w konkursie i tak przewali. Zwłaszcza jeśli się dziś wieczorem nawali z tej wzniosłej okazji, że zaczynamy kolejny rok, który jak zwykle przyniesie coś w rodzaju jednego wielkiego rozczarowania. W wielu dziedzinach życia, na przemian lub równocześnie.
I w tym momencie zaczynam rozumieć, dlaczego się ludzie upijają w Sylwestra.
Chociaż może Kot jednak pójdzie grzecznie do łóżeczka o jedenastej, skoro Pieter w efekcie swoich doskonałych wyników sportowych dostał wolne na Ga-Pa i będzie chlać w swoim własnym domu.
Cóż, tak czy inaczej wiem, że ja północy na pewno doczekam, bo co roku siedzę co najmniej do pierwszej w papierach i ogarniam trenerowi jakieś bzdety. To znaczy zazwyczaj siedzimy i ogarniamy razem ze Skrobotem, ale jak w tamtym roku raczyłam mu usnąć na klacie po pewnej ilości wódki i potem budził nas Murańka, szukający skarpetki, to ja chyba wolę tym razem samotnie i na trzeźwo.
No dobra, nie oszukujmy się, z kilku innych względów też.
Która już jest? Aha, zajebiście, właśnie się spóźniłam na szampan do trenera. Co roku to samo. Mój wewnętrzny zegar chyba podświadomie się buntuje przeciw temu żenującemu precedensowi.
Wbijam do pokoju trenera bez pukania.
Proszę mnie uczcić minutą ciszy.
Właśnie zrobiłam to, o co zawsze się rzucam do tych jełopów i czego próbuję próbowałam ich oduczyć przez... no długo. Ale się już poddałam.
Ja pierniczę. To środowisko robi ze mnie totalnego debila.
Kurwa.
Od jutra przestaję nosić podkoszulki Skrobota. Postanowienie noworoczne. Chociaż powtarzam to sobie od marca. Nieistotne, że to są moje jedyne ulubione ciuchy. Dziwnie się czuję, jak się ten ćwok na mnie patrzy z doskonale widocznym przekonaniem, że jest mi właściwie niezbędny do życia. Nie, nie jest. Mogę sobie kupić własne i będę sobie w nich chodzić.
Chociaż nie. Stop. Zmieniam zdanie. Skoro te podkoszulki już od dobrych... ja wiem... dwóch lat pewnie są moje, to... są moje. I będę sobie w nich chodzić. I żodyn Skrobot mnie nie wyprowadzi z równowagi. Żodyn.
Szybko mi przechodzą postanowienia noworoczne.
- O Marzenka, jesteś. Już miałem po ciebie Kacpra wysyłać - mówi tymczasem trener, a mnie ręce opadają.
Co to ma być? Tuzin chłopa w pokoju, ale nikt inny by mnie nie mógł przyprowadzić. Nie wspominając już o czymś takim jak telefon. Albo, o zgrozo, sms.
- Dzięki, ale potrafię jeszcze chodzić, czytać numery na drzwiach i....
- A z zegarka też umiesz korzystać? - wtrąca niewinnie Skrobot, a mój brat idiota zaczyna się dusić ze śmiechu.
- Ktoś tu musi pracować, a nie z zegarkiem w ręku odliczać do dziewiątej w oczekiwaniu na jak zwykle porywające życzenia trenera - rzucam na odlew i dopiero po chwili orientuję się, że chłopaki duszą się ze śmiechu, a Łukasz robi się na twarzy dobrze buraczkowy. - O pardon. Może już pijmy tego szampana.
Stefek czyni honory, a kiedy już wszyscy dzierżą kieliszki, trener zaczyna się produkować:
- Życzę wam, żeby ten nowy rok był dobry... pełen sukcesów... prywatnych też oczywiście i hmm... chyba mnie już Marzenka całkiem zestresowała swoim wzrokiem... więc może po prostu: szczęśliwego nowego roku!
Dzięki. Skoro jestem takim stresogennym czynnikiem, to czy mogę już stąd iść?
Owszem, mogę. Po jakichś pięciu minutach, tak jak i wszyscy.
I idę. I siadam do papierów. I tak sobie spędzam czas aż do pierwszej dwadzieścia, uparcie ignorując telefony i sms-y Krafta. Niech se pije ten swój soczek pomarańczowy z Hayboeckiem.

Rano budzę się z dziwnym przeczuciem zbliżającej się katastrofy, co jest tym bardziej przerażające, że jestem, jak wiadomo, absolutnie pozbawiona tego mitycznego czegoś, co nazywają w kulturalnych kręgach kobiecą intuicją.
Otwieram oczy i chcę przewrócić się na drugi bok, żeby walnąć w telefon w celu wyłączenia budzika.
I już wiem, czego to przeczucie katastrofy dotyczyło.
Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa.
No cóż, siedzę w kałuży krwi.
W hotelowym łóżku i hotelowej pościeli.
Witaj Nowy Roku.
Czy ja mam omamy słuchowe, czy w tym momencie naprawdę ktoś puka do drzwi? O wpół do ósmej rano, w Nowy Rok. I w takich jakby średnich okolicznościach.
To się nie dzieje.
Udaję, że mnie nie ma.
- Mańka, przecież wiem, że nie śpisz! - krzyczy zza drzwi Skrobot, a mnie słów po prostu brakuje. Co on jest? Dobra wróżka? Skąd niby wie, że nie śpię? - Marzenka, słyszałem budzik!
On mi zaczyna coraz bardziej działać na nerwy. Czy on ma na myśli, że czatuje pod moimi drzwiami od nie wiadomo której, czekając na dźwięk budzika, żeby mieć pewność, że już wstałam?
I przede wszystkim - czego on ode mnie chce o tej porze?
- Śpię! - krzyczę i zaczynam się intensywnie zastanawiać, co mam zrobić, żeby nikt tu nie wszedł i nie zobaczył tego armagedonu, który przecież muszę jakoś ogarnąć, a pojęcia nie mam jak się do tego w ogóle zabrać.
Widzę, że Skrobot naciska klamkę z drugiej strony i... o cholera, znowu nie zamknęłam pokoju na noc!
Niektórzy, kiedy śpią, wyglądają uroczo. Ja nie. Ja wyglądam jak gówno. A wiem o tym, bo Dawid kiedyś raczył mi zrobić zdjęcie w takiej sytuacji życiowej i ustawić jako zdjęcie kontaktu. I kiedy do niego dzwonię, wyświetla się mu mój ryj. Właściwie nawet w takim przypadku wciąż nie jest gorszy od jego.
Tak czy inaczej współczuję każdemu, kto musi mnie oglądać z rana. Patrzą na własne ryzyko. Chociaż zdaje się, że Skrobota to jakoś nie rusza, bo wbija i od razu zaczyna przemowę.
- Marzenka, ja cię bardzo przepraszam, że cię tak nachodzę od samego rana, ale mam tu taki... - i w tym momencie przerywa, bo zbliża się do mnie na tyle, że... no wiadomo. - O cholera - wyrywa mu się.
- Mówiłam, że śpię, to po chuj wchodziłeś?
- Eee... pomóc ci jakoś? - drapie się po brodzie i ewidentnie nie wie czy uciekać wzrokiem, czy może samemu uciekać. - Może...
- No co - może? Pralnię ręczną mi tu zorganizujesz?
- Te... tabletki ci kupię może.
Cóż, bez tego zapewne nie zbiorę się dziś w ogóle do życia, więc po namyśle odpowiadam:
- Może być.
- Coś jeszcze?
Uwaga, oto nadchodzi najbardziej żenująca chwila mojego życia.
- Podpaski?
Skrobot blednie, słabo przytakuje i znika za drzwiami z prędkością światła. A ja zabieram się za przepierkę. Nie ma to jak dla zdrowia, w noworoczny poranek, szorować białe prześcieradło z czerwonych plam. Byłoby jednak trochę łatwiej, jakby mi się co chwilę nie robiło czarno przed oczami. Nigdy tego nie ogarnę, nie ma opcji. A o wpół do dziewiątej jest śniadanie.
Nie wiem, ile czasu mija, ale w końcu wraca Skrobot. I, do jasnej cholery, nie chcę na niego patrzeć jak na wybawienie. Ale muszę. Bo taka jest prawda w tym momencie.
Wręcza mi uroczyście siateczkę z wiadomą zawartością i przysiada na krześle, wciąż tak blady, jakby to on dostał okres. Ja natomiast znikam w łazience i spędzam tam kolejne dziesięć minut.
No tak. Nie mam pojęcia jak ratować resztki godności.
Wychodzę. Kacper patrzy się na mnie tak czujnie, jakby zaraz miał się zrywać z krzesła i ratować mnie przed pierdolnięciem głową o kant stołu w razie mojego ewentualnego omdlenia.
- I jak? - pyta.
- Znaczy co ci mam opowiedzieć? Jak poszło? - burczę, chociaż najchętniej zapadłabym się w tym momencie pod ziemię.
- Nie... ten... jak się czujesz czy coś?
- Mdleć nie będę - uspokajam go, siadając na łóżku, pozbawionym już jakiś czas temu prześcieradła i pościeli.
- To dobrze - i kurde, wygląda, jakby mu naprawdę ulżyło.
- No i w ogóle dzięki. Za to wszystko.
- E tam.
Skrobot, do jasnej cholery, nie baw się w Matkę Teresę, tylko się uciesz, że ci ktoś dziękuje.
- Te jebane zmiany klimatu - wyrywa mi się. No bo taka jest prawda, że nie powinnam dostać okresu wcześniej niż za pięć - sześć dni.
- To nic - wzrusza ramionami Kacper.
- Oczywiście, że to nic. A ja za te prześcieradła wybulę więcej niż za moje seicento.
I nagle Skrobot zaczyna się śmiać. Najpierw nerwowo, a potem już całkiem szaleńczo.
Widzę, że komuś zafundowałam ciężkie przeżycia w noworoczny poranek i naprawdę musi odreagować.
No dobra, to jest może trochę śmieszne.
Ale nie bardzo.
Jeszcze mniej śmieszne jest to, że Skrobot naprawdę jest moim osobistym Supermanem.
Kiedyś się powieszę.
__________

Wracam po dwóch miesiącach. Uwierzcie mi, że bardzo się już stęskniłam za Mańką, a miałam taki okropny zastój, że nie byłam w stanie napisać dosłownie nic. Teraz coś ruszyło, zobaczymy czy to tylko chwilowy przebłysk weny, czy będzie coraz lepiej.
Z tego miejsca pragnę przypomnieć, że ta historia nie jest komedią, jest po prostu opisem świata z perspektywy Marzenki.
Na niedorosłych też pojawił się nowy rozdział - https://nie-dorosli.blogspot.com/ - takie combo dzisiaj.
Przypominam też o ankiecie na dole.
I proszę o komentarze. Uwierzcie, że jak nie idzie, to właśnie one w znacznym stopniu powstrzymują przed pieprznięciem blogosferą w kąt.