piątek, 18 października 2019

67. To na pewno PMS

Stefan Kraft się zakochał. Ewentualnie silnie go pojebało, choć nie mam pewności czy nie są to przypadkiem określenia jednoznaczne, bo patrząc na pewien element, z którym smaruję narty, można do takich wniosków dojść. W każdym razie wygrał dwa razy w Japonii, potem co prawda trochę se przysiadł na dupie, ale wciąż w granicach pierwszej dziesiątki, nawet z jakimś okazjonalnym drużynowym zwycięstwem Austrii w Lahti - także znów wynik powyżej normy. Natomiast Willingen Five to znów lekki spadek formy i zgodnie z moimi przewidywaniami rzeczywiście związany z kryzysem uczuciowym. Mianowicie najpiengna jakoś tak przestała odpisywać. Ciekawe czemu. Aha, najpiengna ma na imię Żaklina i myślałam, że jest to żart, ale jak się okazuje - nie jest. Chuj wie jak się to zdrabnia. Na szczęście imię to prawdopodobnie jej najsłabsza strona. Poza tym jest bardzo ładna i, według słów Stefana, zabawna i inteligentna. Natomiast nie wiem czy można ufać Skali Inteligencji Stefana Krafta. Choć to, że przestała mu odpisywać, jakoś tak świadczy na korzyść jej IQ. Tak czy inaczej mam nadzieję, że ten kryzys uczuciowy przeciągnie się do końca Mistrzostw Świata. Może i nie bolałby mnie jakoś bardzo widok Krafta na podium, ale zawsze to jednego rywala mniej. A po treningach i kwalifikacjach już wiadomo, że nie będzie ich brakować. Jasne, nie ma się na razie czym podniecać ani czym załamywać. Ot, skocznia poznana, kilku panów fika trochę bardziej niż powinno, ale ogólnie jest normalnie. Chłopcy skupieni, choć raczej wyluzowani. Ja też niby zachowuję się normalnie, z tym że oczywiście w środku jestem kulką stresu.
Jutro pierwszy konkurs indywidualny i zastanawiam się jak zająć sobie wieczór, żeby chociaż przez chwilę myśleć o czym innym.
Tak to jest, cholera jasna, jak się ma jakieś oczekiwania. Gdyby skakali jak ostatnie sieroty, prezentowalibyśmy po prostu totalne wyjebanie, a jako że coś z tego jutro może być, to po cichu każdy o tym myśli. Ale na głos nikt nic nie powie. Ugh.
Opuszczam mój pokój, bo przecież zamiast żeby stanowił dla mnie oazę spokoju, to stanowi centrum wkurwu. Dawid z Szybkim prowadzą przez skajpa rozmowę z Izabelą na temat odżywek do włosów. No to, kurwa, ja pierdolę. Szanujmy się, to nie jest miejsce dla mnie.
Wychodzę na korytarz i zastanawiam się, gdzie skierować swoje kroki. Poszłabym do Skrobota, ale istnieje prawdopodobieństwo, że będzie to klasyczne z deszczu pod rynnę. To znaczy zamiast Izunii trafi mi się Juleczka. Śniadanie mi się cofa na samą myśl o niej.
Ale gdzie indziej mam iść? Do Żyły czy Krafta? Co prawda ich forma wychudzenia przemawia do mnie jakoś bardziej niż w przypadku tamtych dwóch anorektyczek, ale wciąż nie tego potrzebuję. Stoję w miejscu i nie mogę się zdecydować. Gdybyśmy się cofnęli tak z pięć lat, to w analogicznej sytuacji zaraz wpadłabym na Morgensterna, gdyż on posiadał jakiś radar na mnie, który uaktywniał się w warunkach hotelowych. No cóż, na te mistrzostwa w celach turystycznych się nie pofatygował, więc przynajmniej w tym aspekcie jestem bezpieczna.
Ostatecznie postanawiam zaryzykować i kieruję się do pokoju Skrobota i Gębali. Kulturalnie pukam do drzwi i po usłyszeniu zaproszenia wchodzę do środka z silnym postanowieniem, że jeśli Kacper gada z tą pindą, to odwracam się na pięcie i już mnie nie ma.
No cóż. Nie gada.
Leży sobie na łóżku i ogląda sufit. Można i tak.
- Co robisz, Kacperku? - pytam, siadając na krześle przy oknie.
- Nic - odpowiada, prawdopodobnie zgodnie z prawdą.
- To świetnie. Możemy się tym zająć razem?
- Możemy.
I przez kolejne pięć minut to właśnie robimy. On gapi się w sufit, a ja w okno. To już chyba ja mam zdecydowanie ciekawsze widoki. Góry i śnieg. Śnieg jest super.
- A właściwie gdzie jest Gębala?
- Nie wiem. Chyba siedzi z Sobczykiem.
- Mhm.
I cisza. Dobra, to jest trochę dziwne. Może i Juleczki na skajpie tu nie ma, ale odnoszę niejasne wrażenie, że jednak ma coś wspólnego z tą atmosferą. Może się pokłócili. Ups. Jak mi przykro.
- Stresujesz się jutrem?
- Co? A tak, trochę.
Hmm... zastanawiam się czy wypada zadać niedyskretne pytanie, ale przecież i tak je zadam. Nawet jeśli nie wypada.
- O czym ty tak myślisz, co?
Skrobot wreszcie podnosi się do pozycji siedzącej.
- Sorry. O życiu myślę.
- O cholera. Poważnie.
- No. I wiesz co? Nie polecam o tym myśleć. Serio.
- Cóż, od zawsze staram się tego unikać.
- I prawidłowo.
- Przesuń się - mówię i pakuję swoje dupsko obok niego. - Wiesz o co ostatnio zapytał mnie Stefan Kraft? - nie sądziłam, że cytat ze Szczurowiewiórki posłuży mi kiedyś jako punkt wyjściowy do dyskusji o życiu, ale jak wiemy ono nigdy nie przestaje zaskakiwać. 
- Nawet nie próbuję zgadywać.
- Cytuję: Mania, jak nie zakocham, to co robić?
Kacper się śmieje.
- No i co mu poradziłaś?
- Żeby se znalazł jakieś twórcze zajęcie. A on na to że już je ma. Skoki oczywiście.
- Mądra rada - kiwa głową Skrobot. - I zaskakująco mądra odpowiedź.
- Prawda? Też się tego po nim nie spodziewałam. Nie będę zgadywać, o czym dokładnie myślałeś... ale wiesz, co mi się wydaje? My chyba, cholera, za dużo oczekujemy od życia. Weźmy najprostszy przykład. Jutro jest konkurs i co? Żołądek mam poskręcany z nerwów w dwadzieścia supłów, bo przecież, uwaga, a nuż Dawid zostanie mistrzem świata. No chuja zostanie. Nie każdy może być Stochem. Powinnam się cieszyć, że w ogóle zaczął porządnie skakać i to nasze smarowanie nart wreszcie ma jakiś sens w jego przypadku. No i co tak nic nie mówisz? - pytam, bo Skrobot tylko się uśmiecha.
- Oj, Mańka, Mańka - obejmuje mnie ramieniem. - To jest chyba całkiem niegłupia filozofia życiowa. Ale cholernie trudna do zaakceptowania. Ktoś by ci mógł zarzucić, że to jest dążenie do braku ambicji i przeciętności. Z drugiej strony przecież chodzi o to, żeby doceniać małe sukcesy, bo inaczej frustracja nas zeżre.
- No i brawo, Kacperku. Mogę być brutalna?
- Jak musisz.
- Kiedy zrozumiałeś, że jesteś chujowym skoczkiem, to se po prostu dałeś siana, zamiast to ciągnąć jak Titus, i podejrzewam, że w gruncie rzeczy to ty lepiej wyszedłeś na swojej decyzji. Chociaż ostatecznie Titus też znalazł swoją niszę. I z tego, co wiem, jest mocno zadowolony. Ale tak czy inaczej udało mu się to dopiero jak w końcu przestał brnąć w coś, co nie miało żadnego sensu. Krótko mówiąc czasem mam wrażenie, że nie ma się co za bardzo przejmować życiem, bo ostatecznie wszystko i tak się jakoś poukłada. Miej wyjebane, a będzie ci dane.
- Patrz, wszystko to można zawrzeć w jednym zdaniu, a ty się tak rozgadałaś. Co ci się stało, hmm?
- Faktycznie - stwierdzam ze sporym zdziwieniem. - To nie brzmi jak ja. Chyba się za bardzo przejęłam twoim emocjonalnym rozciamkaniem. Co, swoją drogą, też nie brzmi jak ja. Chyba się po prostu starzeję.
- Tak, to jedyne racjonalne wytłumaczenie. Ale tak czy inaczej dzięki.
- Ale... właściwie za co?
- Za wszystko.
I weź tu gadaj z facetami.

No i miałam rację. Trzeba się cieszyć z tego co jest, a nie liczyć na to, że będzie nie wiadomo jaki sukces. Chociaż może przykład Killiana Peiera średnio mi tę tezę potwierdza, bo ziomek brązowy medal zdobył. I to na dodatek zupełnie zasłużenie. Skoki schodzą na psy. Szkoda, że nie na Koty.
Trener zwołał nas do swojego pokoju, ciekawe czy chce analizować tę wczorajszą porażkę czy po prostu zbiorowo się upić. A nie, sorry, przecież tu sami profesjonaliści, a nie kadra Austrii.
Wbijamy wszyscy do tej dziupli, ledwo się mieścimy, bo przecież jest nas trochę w tym sztabie, ale nikt specjalnie nie zwraca na to uwagi. Zdaje się, że za chwilę usłyszymy to, czego spodziewamy się od początku sezonu. Już kilka razy takie sugestie padały między wierszami, ale nie wiem czy jest to odpowiedni moment na tego typu ogłoszenia.
Okej, wygląda na to, że nie mam gdzie siedzieć. O nie, nie. Na pewno się nikomu nie wpakuję na kolana, wypraszam sobie takie propozycje. Trudno, stanę sobie w kąciku. Może nie padnę z wrażenia.
- I co teraz? - Kuba pyta teatralnym szeptem Piotrka.
- A ja wiem? - wzrusza ramionami Żyła.
A ja chyba wiem.
Trener wodzi wzrokiem po zgromadzeniu.
- Wszyscy już są, prawda? No dobrze, nie będę robił długich wstępów. Widziałem jak byliście wczoraj zestresowani, jakby od tego jak wystąpicie miała zależeć cała przyszłość. Zresztą już o tym rozmawialiśmy. Chłopcy, ja odchodzę. To nie była łatwa decyzja, ale podjąłem ją jeszcze przed rozpoczęciem zimy.
I tak dalej bla, bla, bla... Wszyscy jeszcze jakby w szoku, ale umówmy się - i tak trener długo wytrzymał w tym naszym piekiełku. Wiem, że chłopakom się wydaje w tym momencie, że świat się wali, bo przecież wszyscy wpatrzeni w tego Horngachera jak w obrazek. Co do mnie... no to wiadomo. Pakt o nieagresji plus niepisana umowa o zniesionym obowiązku zwierzania się ze swoich przeżyć. Prawdopodobnie jako jedyna w tej drużynie dążyłam do zaniechania tego typu praktyk, reszta jak słyszała, że czas na spowiedź, to po prostu jak ćmy do ognia leciała. Cóż, jak im to pomagało, to czemu nie. Ale jak mnie ktoś każe opowiadać o swoich uczuciach, to następuje efekt odwrotny do zamierzonego. Nie i już. Dajcie mi wszyscy święty spokój. Ja mogę rozmawiać o uczuciach w sferze czysto hipotetycznej. Doradzić komuś mogę (jak już muszę), ale na pewno nie będę się radośnie dzielić tym, co mi siedzi na wątrobie. Tak, tak. Wiem, że to jest zaburzenie i że powinnam się puknąć w łeb. Nie mam zamiaru. Jakoś w ten sposób przeżyłam prawie dwadzieścia dziewięć lat i zamierzam przeżyć jeszcze trochę.
Dlatego sorry, ale chyba za trenerem płakać nie będę. Natomiast raczej powstrzymam się przed ogłoszeniem tego publicznie, bo prawdopodobnie jestem w tej opinii odosobniona. Tak, jak patrzę po chłopakach, to faktycznie tak to wygląda. Oj, chyba będziemy musieli dokupić zapas chusteczek higienicznych. Podobno pierwsze dni po zerwaniu są najtrudniejsze.

Deszcz, śnieg i tańce z belkami. Stoję sobie pod skocznią z kapturem naciągniętym prawie na same oczy, bo tak zacina. A jak tak patrzę na to, co się tu dzieje, mam ochotę zaciągnąć ten kaptur do samego nosa. Skrobot stoi obok i męczy się razem ze mną.
Gratulacje, panie trenerze. Najpierw chujowy konkurs indywidualny, potem zrzucenie bomby na tych nadwrażliwych ciołków, a następnie chujowy konkurs drużynowy. Po czym chujowy konkurs indywidualny na normalnej skoczni. Zaraz, zaraz, czy nie pominęłam przypadkiem jakiegoś chujowego konkursu?
Co prawda na razie jesteśmy w połowie ostatniego z tych chujowych konkursów, ale niczego ten fakt nie zmienia. Tak, wiem, że to nie wina trenera, że pada śnieg. No i co z tego. Na kogoś trzeba zrzucić odpowiedzialność.
- Ja pierdolę, kurwa, mogę w ogóle w tej jebanej drugiej serii nie skakać, na jedno wyjdzie - warczy Dawid, odpinając kask i rękawiczki. Pierdolnął nartami po przejściu przez bramkę, ale właśnie zorientował się, że nie ma czasu na takie fanaberie, gdyż w pierwszej serii skakał jako jeden z ostatnich, a w drugiej będzie skakać jako jeden z pierwszych. I że trzeba po prostu w podskokach zapierdalać z powrotem na górę. Ale zanim to nastąpi, patrzy jeszcze z nami na skocznię. O, zajebiście. Już po Piotrku. Dziękuję, udział w konkursie zakończony na pierwszej serii. Bo raczej nie sądzę, żeby nikt po nim nie zdołał zająć miejsca wyższego niż trzydzieste pierwsze. Mhm, świetnie. Teraz Szczurowiewiórka, no niech już spojrzę. Tak jest, wyjebał Piotrka z trzydziestki. Dalej też zajebiście. Nie no, Kamil awansował, ohoho, siedemnaste miejsce. Rewelacja. Przechodzi koło nas wkurwiony, nawet się nie odzywa. Dawid idzie jego śladem, najwyraźniej jednak decyduje, że skoczy w tej jebanej drugiej serii.
A Ryoyu oczywiście pierwszy. Weźcie stąd tego chińczyka, niech mnie nie wkurwia.
- Zobaczycie, oni jeszcze będą na podium - śmieje się Piotrek, powoli zbierając swoje rzeczy, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że nie jest on w pełni sprawny umysłowo.
- Mhm. Tak. I z czego ty się tak cieszysz, co? Uch... Mam ochotę komuś wpieprzyć - burczę, zakładając ręce na piersi. - Czemu ten sport jest taki niesprawiedliwy?
- Jakby był sprawiedliwy, to by był nudny - filozofuje Żyła i nagle moja niesprecyzowana chęć wpieprzenia komuś jakoś tak bardziej odnajduje konkretny cel.
- Nie. Jakby był sprawiedliwy, to by był sprawiedliwy. I tyle. Ja się chyba muszę gdzieś przejść przez te dziesięć minut, bo mnie rozsadzi.
- Chodźmy po herbatę - przyłącza się Skrobot. - Bo kawy na podniesienie ciśnienia już raczej nie potrzebujemy. 
Chwilę później odnajdujemy jakiś automat, ładujemy w niego grube hajsy i dostajemy w zamian wątpliwej ilości i jakości żółtawy wrzątek. Wolałabym coś lepszego niż takie siki, ale nie mam specjalnie wyboru. Dosyć szybko wracamy na nasze miejsca, bo przecież ups! - jak się spóźnimy na początek drugiej serii, to żadnego z naszych zawodników nie zobaczymy w akcji.
No i proszę Stefanek skacze naprawdę bardzo dobrze. A Dawid... Dawid skacze super duper hiper zajebiście i wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że atak z pozycji numer dwadzieścia siedem ma raczej niewielkie szanse powodzenia - jeśli oczywiście powodzeniem nazwiemy podium, a nie miejsce w pierwszej piętnastce.
Chłopcy przychodzą do nas, zbijają żółwie, Stefek siada na ławce i powoli się przebiera, a Dawid zabiera plecak i ustawia się na miejscu dla lidera. Jakby mu chociaż dali jakiś parasol... Ale nieee, po co, przecież w Austrii jesteśmy, nikt na takie nowatorskie rozwiązanie nie wpadnie.
Skaczą kolejni zawodnicy, w sumie niektórzy całkiem nieźle, ale bez szału. Nudy po prostu. Nudy do tego stopnia, że jakby mnie Skrobot nie szturchnął, nie zauważyłabym, że już Kamil siedzi na belce. I na dodatek skacze bardzo dobrze. Ale Dawida nie wyprzedza. Hehe. Drugi jest. No dobrze, to możemy już kończyć ten śmieszny konkurs. Tych pozostałych siedemnastu zawodników jakoś anulujmy czy zdyskwalifikujmy, czy coś. Hofer miał już kilka chorych pomysłów, może i to by przeszło.
- Kacperku?
- No?
- Jakbyś mógł wymyślić w jaki sposób chciałbyś torturować Hofera, to co byś wybrał?
- Pewnie powieszenie za jaja - mówi Skrobot bez większych emocji.
- No tak. Brzmi sensownie. Piotrek, a ty?
- A nie wiem. Może bym go związał, a potem miodem posmarował. Żeby go pszczoły oblazły, hehe.
- Podoba mi się ta innowacyjność w podejściu do tematu. Kamil, a ty?
- Marzenka, patrz - zamiast odpowiedzi na moje pytanie mówi Stoch. - Już tylko dziesiątka została. Twój kumpel teraz.
Ohoho, śmieszne.
- Twój też. Nie wiem czy wiesz, ale on cię bardzo lubi. I podziwia. I...
- Kocha, lubi, szanuje! - Piotrek dostaje napadu śmiechu, a tymczasem Kraft oddaje dobry skok. I zajmuje trzecie miejsce.
- Stop, Dawid dalej prowadzi? - upewniam się, bo myślenie nad torturami dla Hofera jakoś tak zajęło mnie bardziej niż ten konkurs.
- Tak.
- A ty dalej jesteś drugi? 
- Tak - potwierdza Kamil.
- Okej, to chyba jednak czas się w końcu zainteresować tym, co tu się dzieje.
- No ja myślę. Będziecie na podium, ja wam to mówię! - snuje swoje przepowiednie Żyła. Wciąż brzmi to niepoważnie, ale mimo wszystko odrobinę mniej niż piętnaście skoków temu.
Teraz Leyhe. Ok, do odhaczenia. Markeng to samo. Stjernen też. Ten Pepiczek to już całkiem śmiech na sali. Kto to jest tak właściwie? Zresztą nieważne. Potem się będę nad tym zastanawiać - albo i nie. Prevc też słabo, ja nie wierzę. 
- Skrobot, trzymaj mnie, bo mi się zaczyna słabo robić...
- Będą medale, zobaczycie! - ze swoim refrenem znów wyjeżdża Piotrek.
- Przestań, bo zapeszysz!
- On już i tak do tej pory zdążył zapeszyć ze dwadzieścia razy.
- Ale teraz zapeszy bardziej.
- Bardziej już nie można.
- Zawsze można.
- Kacper Skrobot, Jakub Wolny, zamknąć mordy!
- Sorry, Marzenka...
Peier słabo, matko kochana, ciśnienie mam milion na milion. Trzech ich tylko zostało.
Jelar też do dupy. To się nie dzieje. Chłopaki biegną do Dawida, a ja stoję jak wmurowana i piszczę jak piętnastoletnia hotka. Geiger też tragicznie. Kamil na podium! Jezus Maria! Został już tylko ten irytująco, niemożliwie, wkurwiająco... Ryoyu, dziecko kochane! Jeśli miał w tym sezonie zjebać tylko jeden skok, to wybrał sobie na to idealny moment!
Ryczę. Stoję i ryczę. Kamil ze Stefkiem podnieśli Dawida i robią rundkę honorową, a ja wycieram rękawiczkami łzy z policzków i dalej stoję w miejscu. To jest największy szok mojego życia.
Dawid Kubacki mistrzem świata. Ja wysiadam.
- Mania!!! Pacz, jak szuper!
O tak, właśnie ten element mojego życia wprowadzi tu odrobinę normalności. To znaczy czegoś, do czego jestem przyzwyczajona. Akurat normalność to nie jest w tym przypadku najwłaściwsze określenie.
Zanim zdołam wykonać jakiś ruch, Stefan ściska mnie z całych sił tych swoich wiewiórczych bicepsów i wrzeszczy do ucha:
- Dawid i Kamil, a ja czeci! 
Właśnie doznałam trwałego uszczerbku na słuchu. Oraz rozbeczałam się jeszcze bardziej. To na pewno PMS.
- Czemu płakasz?
Bo to jest po prostu jedyne odpowiednie dopełnienie tego pojebanego konkursu.
- Bo się cieszę. Idź już, bo Hayboeck będzie zazdrosny.
- Mania, ja nie rozumim.
- Idź się cieszyć!
- A! Czeszę! - uśmiecha się od ucha do ucha i biegnie uściskać Dawida i Kamila. Mam nadzieję, że o Hayboecku nie zapomniał, tylko po prostu od niego zaczął - jeszcze przede mną - bo to może być koniec tej pięknej przyjaźni.
A ja sobie dalej stoję i ryczę. I nagle znowu mnie ktoś przytula. Dużo mocniej niż Stefan.
- Marzenka, nie wierzę.
A ja też go przytulam, tego mojego brata wyrodnego, bo przecież mam więcej siły od niego i mówię po prostu:
- Jestem z ciebie taka dumna.
I niech to sobie dobrze zapamięta, bo drugi raz tego szybko nie usłyszy.
__________

Im mniej wolnego czasu, tym więcej weny. A że ostatnio mam totalny zapieprz, to jego efekty widzicie powyżej. Mimo że ogólnie mam raczej kryzys pisarski. Poplątane to okropnie i sama tego nie rozumiem.
Powiem szczerze, że coraz mocniej zastanawiam się nad sensem publikowania nowych opowiadań. Skończyłam ostatnio futbolową historię i zainteresowanie było niewielkie. Mam teraz kilka rozdziałów siatkarskiej historii i łudzę się, że ktoś chciałby to czytać. Co do Mańki - też nie jestem zachwycona statystykami. Pytam Was szczerze - czy jest sens? Czy lepiej zostawiać te moje wypociny w szufladzie?