piątek, 19 lutego 2016

38. Żelisław

Dzwoni telefon.
Mama.
- Tak?
- Chłopak, Marzenka! Chłopak! Trzy kilo siedemdziesiąt, pięćdziesiąt centymetrów i dziesięć na dziesięć punktów!
- Nnno!
I mogę się rozłączyć. Izunia nie spartoliła sprawy, lekarz nie spartolił sprawy i tylko Dawidek spartolił sprawę. Ale to było już kilka lat temu, kiedy pierwszy raz przyprowadził do domu Izabelę. Wciąż się nie mogę przyzwyczaić do faktu, że już od roku to samo nazwisko nosimy. I że jeszcze z tej żałobnej okazji musiałam na siebie kieckę ubrać.
Mama oczywiście w euforii, bo pierwszy raz w życiu babcią została. No ja tam premierę w byciu ciotką aktualnie zaliczam, ale jakoś nie zamierzam mdleć z zachwytu. Wystarczy, że pewnie tam w szpitalu Dawidek z wrażenia zemdlał. To jak na parę bliźniąt to chyba wystarczy. Znaczy, że z naszej pary - mnie i jego - jedno omdlewające jest (od żony mu się pewnie udziela), bo przecież nie że im się dwójka urodziła. Nie. Bez przesady. Chłopak jest i już. Teraz jeszcze tylko dom zbudować, drzewo posadzić i już może Dawid umierać.
No dobra, trochę się może jednak przejęłam tym porodem. Trzy melisy dziś wypiłam, a mamy godzinę drugą po południu. Ale nie zamierzam się tym bynajmniej chwalić na prawo i lewo. Jeszcze by sobie Izabela nie wiadomo co pomyślała. Że się o nią martwię albo coś. A ja się tu po prostu stresuję przedłużeniem rodu Kubackich. No przyznaję, że w linii męskiej to mojemu tacie średnio wyszło, ale może to akurat taki wypadek przy pracy. A podobno się po dziadkach często więcej dziedziczy niż po rodzicach. Jest więc dla pana dzidziusia nadzieja.
Matko.
A jak oni mu dadzą na imię?
Błażej.
Żelisław.
Honoriusz.
Klemens (bez urazy dla cudownego dziecięcia polskich skoków, ale jednak...).
Brzetysław.
Radzimir
Lesław.
Amadeusz.
Bożydar.
Mścisław.
Brajan.
Ariel.
Walerian.
Kosma.
Gracjan.
Adolf.
Ildefons.
Bonawentura.
Natan.
Aureliusz.
Tak, mogę tak jeszcze długo.
Ale, rany boskie, to jest naprawdę przerażające. Ja nie wiem, ale niektórzy rodzice to chyba swoich dzieci nie kochają.
A jak Izunia przeforsuje coś artystycznego? Boże, biedne dziecko. Ale cóż, nie jego wina, że ma taką matkę.
No i ojca. Ojca też ma. I też takiego udanego jak matkę.
Momentami odnoszę wrażenie, że jestem straszną suką.
A nie. To z nadmiaru wolnego czasu mnie takie irracjonalne myśli nachodzą.
To ja sobie może poczytam.
Robię sobie herbatę, biorę gigantyczną Milkę (żeby mnie ktoś potem o kolaborację z Niemcami, broń Boże, nie posądził, bo przecież to dziecko Wellinger ciągle się wszędzie na fioletowo buja) i udaję się do pokoju.
I myślę znowu o tym biednym dziecku Dawida.
Nie sądziłam, że będę kiedykolwiek współczuć komuś tak blisko spokrewnionemu z Izunią.
Życie nas ciągle zaskakuje.
Ale co tam. Człowiek w dresie wszystko zniesie.
A właśnie. To jest chore. Bo przecież jak zwykle mam na sobie mój klasyczny zestaw. I przecież jak zwykle zawiera on jeden z podkoszulków Skrobota.
A kwestia Skrobota jest dość newralgiczna ostatnimi czasy.
Tylko że ja nie wiem, co bym miała z nimi zrobić? Oddać mu? Czy na szmaty do podłogi przerobić? Szkoda takiej dobrej bawełny...
A poza tym ja jestem do nich przywiązana emocjonalnie. O. Koniec dyskusji.

Trzy dni ledwo mijają, a do domu wraca Izabela. Z jeszcze jednym małym kolesiem.
Mały koleś jest dość pomarszczony i widać mu połowę żył przez skórę, a tak poza tym jest spoko.
Do czasu aż nie zaczyna demonstrować siły swoich również niby małych płuc. A może on tam ma w środku jakiś głośnik zamontowany? To by nawet tłumaczyło, dlaczego to darcie jest tak głośne. Mogliby dołączyć instrukcję, gdzie się to wyłącza. Albo chociaż ścisza.
Dobra, bez głupich żartów. Ten koleś już chyba z piętnaście minut się drze. Bez przerwy. Chcieli dziecko, to mają.
- Marzenka, posiedziałabyś chwilę przy Maciusiu? - pyta mnie mama, wchodząc do salonu, gdzie usiłuję oglądać telewizję.
MACIUSIU?!
- Że jak on ma na imię?
- Maciuś. Prawda, że ładnie?
- Tak jak Kot? - dopytuję dla pewności.
- Eee... A tak, tak. To jak - posiedzisz? Bo Iza zmęczona usnęła, a Dawid jeszcze nie wrócił z treningu, a ja muszę iść do sklepu.
- A taty nie ma? - pytam rozpaczliwie, bo czuję, że zaraz mnie zostawią samą z tym trzydniowym kolesiem... znaczy Maciusiem i śpiącą Izunią.
Boże, jak można dać dziecku imię po Kocie.
- Tata w pracy.
- To może ja pójdę zamiast ciebie do tego sklepu, co?
- Marzenka, nie bądź dziecko.
Aha, fajnie. Dziecko to akurat ryczy w pokoju nad nami.
- Idę do sklepu - stwierdzam i koniec. - Do której jest otwarty?
- Jeszcze dwie godziny.
No to z palcem w tyłku.
- Zrób mi listę zakupów i pójdę.
Mama wychodzi z salonu, a chwilę później słyszę warkot silnika na podwórku.
No nie. Wydymała mnie własna matka.
Ona jest chyba szurnięta. Zostawiła własnego wnuka na pastwę własnej córki.
Wchodzę na górę, do pokoju gołąbeczków i co widzę? Izunia śpi jak zabita na łóżku, z watą w uszach, choć to i tak tylko częściowo tłumaczy, w jaki sposób się jej udało usnąć w tym wrzasku; a mała Maciejka drze się w swoim łóżeczku, aż cała czerwona się zrobiła. Znaczy się zrobił.
Szkoda mi go strasznie, chociaż nie wiem za cholerę, o co mu chodzi. Może się już zdążył zorientować, jaki ten świat jest zjebany i chce, żeby go stąd z powrotem zabrać. Jak tak, to popieram. Popieram w stu procentach.
Ale tymczasem moje poparcie chyba na niewiele się zda.
A może by tak obudzić tę jego rodzicielkę?
Hmm, zdaje się, że ona, za przeproszeniem, padła na pysk ze zmęczenia. Bo nie wygląda niestety tak powabnie jak zazwyczaj.
To może by jej jednak dać się trochę przespać?
Nie no, co się ze mną dzieje. Od kiedy ja się Izunią przejmuję?
- Ej, wstawaj! - szarpię ją za ramię.- On cały czas płacze.
Izabela wraca powoli do rzeczywistości. Siada na łóżku, spogląda w stronę dziecka i sama zaczyna ryczeć.
No fajnie. Teraz to już sobie tym bardziej poradzę.
- Co jest?
Izunia jeszcze chwilę sobie popłakuje, a w końcu informuje mnie spazmatycznie:
- Ma-ma-rzena ja nie wiem co mam ro-robić. Ja sobie z wła-snym dzieckiem nie ra-radzę.
Świetnie.
- Dobra, dobra. Weź coś zrób, bo ryczy.
- No prze-cie-ee-eż mó-mó-mó-wię że nie umie-em - zakrywa twarz dłońmi i rozkleja się do reszty jak Dawidowe uszka w Wigilię.
No dobra, jak zwykle wszystko na mojej głowie.
Podchodzę do łóżeczka i łaskoczę tego małego gostka po brzuchu.
Kopie prawą nóżką. Hmm. Powinnam wyciągnąć z tego jakieś wnioski?
Zastanawiam się intensywnie, co opowiadała Angelika o Wiwiance. I wychodzi mi na to, że jeśli dziecko jest nażarte i ma zmienioną pieluchę, a dalej się drze jak stare gacie, to pewnie ma kolkę. Czy coś takiego. I że trzeba go masować po brzuszku. I nóżkami mu ruszać czy coś.
Tylko że jak ja mu zacznę nóżkami ruszać, to mu je pewnie odkręcę.
Matko Bosko, czy to wszystko musi być takie mikroskopijne?
Ja to się nawet tej Izunii nie dziwię, że sobie nie radzi. Jak człowiek przyzwyczajony do łażenia po wybiegu, a nie do normalnego życia, to potem ma jeszcze większy problem.
Okej. Masuję. Całymi trzema palcami. Więcej się nie bardzo mieści.
Coś jakby mniej ryczy. Trochę. Nie żeby całkiem przestał.
No dobra, to teraz te nogi nieszczęsne. Może być rowerek. Rany, mnie by się w dłoni cała garść takich nóżek zmieściła, takie to to małe.
Ej, kurde, działa nawet. Łapy mi się trzęsą, ale jakoś daję radę. O matko.
O ja pierniczę. Przestał ryczeć. Jestem genialna. Powieszę sobie na drzwiach tabliczkę Marzena Kubacka Cudotwórca.
A Maciek sobie zasypia. Całkiem sympatyczny człowieczek.
Chociaż nie. Nie Maciek.
Maniek.
Jak się mamy dogadywać, to będzie Mańkiem.
Maniek i Mania. I tak wszyscy do mnie tak mówią, to niech będzie. A nuż się jeszcze zakumplujemy?
Podchodzi do mnie Izunia.
- Jak ty to zrobiłaś?
No to jej mówię, co i jak, a ta znów w płacz.
- Co ci znowu?
- To ja powi-innam takie rze-czy wie-e-dzieć.
- Przecież ci mówię, że Angelika mi to powiedziała.
- I co? Jestem bez-na-aa-dziej-ną-ąąą mat-ką-ą...
- Przestań się mazać, okej?
W sumie to mi jej nawet trochę szkoda.
Tak, szkoda mi Izunii. Można sobie tę datę zakreślić na czerwono w kalendarzu. Pozwalam. I obchodzić rocznice też można.
- O-ookej - mówi i maże się dalej.
- Słuchaj, zadzwonię do Angeliki, żeby przyszła jutro czy tam pojutrze. To sobie pogadacie, może być?
- A-ale Ma-rzena prze-cież ona mnie wy-wy-śmie-je-eee...
- Jak nawet ja cię nie wyśmiałam, to ona tym bardziej nie. Poza tym wychowuje dziecko i męża, więc ma spore doświadczenie.
- Do-ooo-brze. Dzię-kuję.
Okazuje się, że jestem dobrym człowiekiem. Ale dziwnie.
- To idź spać. Maniek też śpi, to sobie śpijcie razem.
- Ma-aa-niek?
- No twoje dziecko, nie?
- A tak. Tak. Maniek. Może być. Marze-na... bo Dawid chciał, że-eee-byś zosta-ła chrze-e-estną Maciu-usia. A-ale ja nie chcia-ałam. Ale tera-az bym chcia-ała. Ba-aaa-rdzo.
O kurde. To mnie trochę teraz przytkało.
Bardziej niż trochę. Całkiem właściwie. Wychodzi na to, że Izunia właśnie mnie prosi, żebym trzymała jej własne dziecko do chrztu. Może jakaś chora jest?
Nie no, poza tym, że jej oczy całkiem zapuchły od tego płaczu, nos się jej błyszczy i nie potrafi zbudować zdania nieprzerwanego spazmatycznymi wstawkami to wszystko jest okej.
Znaczy w sumie nie jest. Bo nagle wygląda strasznie ludzko. I taką jej wersję chyba pierwszy raz w życiu widzę. Może jakby tak częściej ryczała, to bym ją zaakceptowała.
- Okej. Może być - zgadzam się, bo co mi tam szkodzi. - A chrzestnym kto będzie?
- Dawid chciał Ti-i-tusa. Jeszcze nie pyta-liśmy.
- Ooo, jak ty go poprosisz, to się na pewno zgodzi.
- Bo?
Boże, jacy ci ludzie są głupi. Co ona myśli, że nie opada mu szczena na jej widok? Każdy facet reaguje na nią tak samo. To przecież każdy by się zgodził. Obojętnie na co.
- Bo go znam.
- A-aha.
Do pokoju wchodzi Dawid.
Patrzy na Izunię. Patrzy na mnie. Patrzy na dziecko. Jeszcze raz na nas. Drapie się po głowie.
- A co tu się właściwie dzieje?
__________

Także no, jest potomek, ród nie zaginie, to najważniejsze.
Z mniej ważnych rzeczy zapraszam tutaj --> Niedorośli. Głupki się nie chcą dać napisać, ale walczę. Niedługo powinnam ruszyć.

piątek, 5 lutego 2016

37. Nie skomentujesz tego?

Sytuacja staje się dramatyczna.
Bardzo nawet.
Ja wiem, że ludziom w potrzebie trzeba pomagać, ale chyba mnie jednak Bóg opuścił, kiedy piętnaście minut temu dzwonił Ziobro i ja się zgodziłam, żeby mi dziecko podesłał.
Może faktycznie pogrzeb jakiejś tam stryjecznej ciotki brata ojca Angeliki to jest poważna sprawa i dziecko nie bardzo pasuje brać, żeby tam ryczało razem z Anielskim Orszakiem, ale zdaje się, że istnieją inni ludzie, którym można to dziecko podesłać, a które z dziećmi miały kiedykolwiek do czynienia.
W odróżnieniu ode mnie.
Bo wszystkie ciotki z rodziny na mój widok dzieci odsuwają jak najdalej. Tak na wszelki wypadek chyba. Więc za wiele doświadczenia nie mam.
Co tylko jest kolejnym argumentem dowodzącym temu, że Jan Ziobro jest debilem.
Ale ja chyba też, bo nie wyśmiałam go, tylko się zgodziłam. I tylko troszeczkę zwyzywałam.
Co jednoznacznie wskazuje na to, że jestem dobrym człowiekiem. Albo że mnie Bóg opuścił na chwilę bądź dwie.
No w każdym razie któreś z tych.
I za jakieś pięć minut wpadnie tu Ziobro. I będzie zaaferowany. I będzie tłumaczył mi mnóstwo rzeczy dotyczących opieki nad dzieckiem, których sam nie rozumie. I nie stosuje. I bę...
Dzwonek.
Drugi.
I trzy kolejne.
Zanim zdążę przejść z kuchni do drzwi wejściowych, wybrzmiewa chyba z dziesięć razy. Dobrze się zaczyna.
Otwieram.
No Ziobro oczywiście. I trzyma dziecko. Które momentalnie wciska w moje ręce.
Muszę tutaj zauważyć, że Wiwiana to ma chyba mocne parcie na prawidłowy rozwój. Takie urocze dziecko przy takim niedojebanym ojcu...
- Cześć, Mania. Tu masz pampersy, kaszkę, smoczek, śpioszki na przebranie i... kurde nie wiem, co tu jeszcze jest - produkuje się Jasiek, wciskając mi jeszcze dodatkowo jakąś gigantyczną torbę. - Angelika by wiedziała. Ale ona już czeka w samochodzie. Powiedziała mi, że mam się pospieszyć, a ty sobie na pewno poradzisz, a ona poprowadzi, bo ja to...
- Jasiek! - przerywam mu brutalnie. - Podobno się spieszysz.
- A no tak. Spieszę się. To cześć! - wybiega, nawet nie zamykając za sobą drzwi.
Dobra. To będzie trudne.
Rozkładam się powoli z tym całym majdanem i co chwilę oczy mi wychodzą coraz bardziej z wrażenia. Bo jak to jest, że taki mały człowiek tylu rzeczy potrzebuje. Na pół dnia na dodatek.
Chyba że mają zamiar wrócić za tydzień, a nie raczyli mnie o tym powiadomić. Po luźnym Jaśku można się spodziewać wszystkiego.
Mija kilka minut, kilkanaście, a nawet coś koło godziny. Jest względnie spokojnie. Cudowne dziecko, grzechotką macha, książeczki ogląda i zasadniczo to ma mnie w dupie. Doskonale się dogadujemy. Siedzimy sobie we dwie, bo rodzice w pracy, a Dawid z Izunią w szpitalu, spodziewając się narodzin potomka w każdej chwili.
Czy kiedykolwiek komukolwiek wspominałam, że jestem aspołeczna? Właściwie to nawet nie muszę tego mówić, wystarczy ze mną porozmawiać na dowolny temat, o pogodzie na przykład. Ludzie mają zazwyczaj dość po pięciu minutach.
Więc chyba nie jest dziwne, że kiedy nagle dzwoni dzwonek do drzwi mam ochotę wpieprzyć temu, kto stoi po drugiej stronie. Niezależnie, kim by nie był.
Może ewentualnie w przypadku papieża bym się zastanowiła.
Otwieram i upewniam się w moim przekonaniu.
- Cześć - uśmiecha się półgębkiem Titus. - Mam sprawę.
O tym właśnie marzyłam w tym momencie.
- Fantastycznie. I, jak się domyślam, tylko ja ci mogę w niej pomóc?
- Nie jestem pewny... Ale tak sobie jakoś o tobie pomyślałem.
Jasne. Standard. Klasyg.
- Właź. Tylko się nie przestrasz, bo mam dziecko.
- Od kiedy?! - krzyczy Krzysztof w wielkim zadziwieniu.
- Dziecko Ziobry, sieroto.
- Masz dziecko z Ziobrą?!
Nosz do ciężkiej cholery, czy ja niewyraźnie mówię?
- Titus, patrz mnie na usta. Opiekuję się dzieckiem Jaśka i Angeliki, bo pojechali na pogrzeb.
- Aaa... aha - Miętus ewidentnie się uspokaja. Od kiedy on na straży mojej moralności stoi?
A może po prostu na straży moralności Jaśka. No ale tu to już przegryw po całości. Dziecko było przed ślubem.
- Dobra, jaki masz ten problem?
- No... wiersz chciałem napisać.
Chętnie pozostawiłabym to bez komentarza.
- I co?
- I nie umiem.
- Ja też nie. To po coś tu przylazł?
Titus wzrusza ramionami.
- No nie wiem...
- Świetnie. To może jak nie wiesz, to pójdziesz sobie do domu, co? Bo ja trochę zajęta jednak jestem.
- Ale nie przeszka... dzaj sobie - dokańcza z rozpędu Miętus, bo właśnie słychać walenie w drzwi.
Z pięści chyba.
Matko jedyno, co tu się dziś dzieje?
Otwieram drzwi.
O kurde.
Kacper Skrobot.
Czy to źle, że się cieszę na jego widok?
- Co tu robisz?
Od razu słychać tę moją radość.
- Dzwonił Jasiek, mówił, że masz jego dziecko i że... no cóż. Że może byłoby dobrze, jakbym ci pomógł.
Ja co prawda w czytaniu między wierszami dobra nie jestem, ale coś mi się wydaje, że to nie do końca tak było. Albo przynajmniej z innym przekazem. Coś w stylu romantyczny wieczór, wy dwoje i obrzygany śliniaczek. Albo wspólne zmienianie pieluchy.
Tak myślę. Ale może za wysoko cenię przy takim założeniu intelekt Jaśka. Albo raczej za nisko. Bo tylko kompletny idiota mógłby wymyślić coś tak żenującego.
- To świetnie. Zdaję się, że się zbliża pora obiadowa i że jeszcze Titusa muszę wyżywić.
Mina Skrobotowi rzednie.
Czyżby moje domysły miały coś wspólnego z prawdą?
A może Ziobro jednak w końcu doszedł do wniosku, że żaden normalny człowiek ze mną nie zostawia dziecka i przeraził się jakieś sto kilometrów stąd. I wykonał telefon do przyjaciela. Albo raczej Angelika się przeraziła.
Dobra. Mózgu, stop. Wystarczy.
- To ja może ręce umyję - duka Skrobot i udaje się do łazienki.
Czuj się jak u siebie w domu.
Dzwoni telefon.
Jezus Maria.
- Halo?
- Sześśś, Mania! - właśnie sobie wyobrażam, jak Kraft pluje do słuchawki.
- Cześć.
- Paczysz na szko...yyy...ki?
- Nie. Nie mam czasu - mówię od razu, bo się znowu załamie, że mam go w dupie czy coś.
- Szkoda. A wi...sz, że wygram... eee już. Już. Mam kwiatek. I czekolata. Albo cosz.
- Brawo. Gratuluję.
Jeśli dobrze rozszyfrowałam tę informację, to znaczy, że Kraft właśnie wygrał w Kazachstanie. Wyczyn stulecia. No ale na zdrowie. Niech ma.
- Dżenki. Ty jesteś w Astria w Hinzenbach?
- Jeszcze 2 tygodnie - tłumaczę ze spokojną rezygnacją. To może potrwać.
- A tag. Tag. Natur... eee. Widziemy się tam?
- Tak.
- Tag! To szuper! To sześśś, muszę dać czekolata Michi.
Boże.
Gejoza.
Kraft się rozłącza, a ja powracam do rzeczywistości. Co tu się wyrabia właściwie?
Titus siedzi przy kuchennym stole z kartką i ołówkiem i wpierdala wafelki, a Skrobot właśnie zaczyna karmić Wiwiankę zupką ze słoika.
- Ej! - wkraczam do akcji. - A tego nie trzeba przygrzać przypadkiem?
- Przygrzałem - stwierdza ze stoickim spokojem Skrobot, nie przerywając manewrów z łyżeczką wokół buźki dziecka.
- Już?
- No przecież nie dam jej wrzątku - mruczy i uśmiecha się do Wiwi, wpakowując jej tę paskudną papkę do buzi.
A ta zachwycona.
Zakład, że jakbym ja próbowała zrobić to samo, to w najlepszym wypadku by tego w ogóle nie wzięła do ust, a w najgorszym wypluła na mnie z powrotem?
Podziwiam chwilę z otwartą z wrażenia gębą poczynania Skrobota i naprawdę nie mogę wyjść z podziwu. To wygląda tak, jakby on się w życiu niczym innym nie zajmował, jak karmieniem półtorarocznych panienek.
- Kurde, jak ty to robisz? - pytam się wreszcie, bo to wygląda na tak proste, że aż mi głupio.
Skrobot chwilę milczy, nie przerywając działań wokół Wiwi, aż wreszcie mówi:
- Ktoś mi kiedyś powiedział, że umiem postępować z kobietami. Ale nie wiem, czy mu wierzyć.
O.
Tak się właśnie kieruje personalnie zupełnie niewinną wypowiedź.
Gratuluję.
Gryzę się w policzek od środka i usiłuję nie wybuchnąć. Wściekła jestem coraz bardziej,
- Nie skomentujesz tego? - dolewa oliwy do ognia Skrobot, przerywając na chwilę swoją działalność gastronomiczną. - Przecież zawsze masz odpowiedź na każdy tekst.
Okej. Zajebiście. Dłużej nie wytrzymam. Uwaga: teraz się będziemy kłócić przy dziecku.
- Ty masz jakiś problem. Ja nie wiem. Skoro wszystkie tak na ciebie lecą, to się, kurwa, z którąś umów. Ale nie, przyczepiłeś się do mnie i nie wiem, czego ty oczekujesz. Że ci, nie wiem, do łóżka wskoczę? Ogarnij się. Już bym wolała wskoczyć twojemu bratu.
Kacper prycha.
- To się naprawdę wzniosłaś na wyżyny. Może to jednak przemyślisz, co? Zdaje się, że Morgenstern byłby w razie czego chętny.
Skrobot dostaje z liścia w twarz.
- Pojebało cię. Do reszty.
A ten pajac nic nie odpowiada. Powinnam mu poprawić z drugiej strony i patrzeć, czy równo puchnie.
Dziecko zaczyna marudzić.
- To nie ja wzdycham do dzieciatego faceta, który na dodatek co chwilę zmienia laski - rzuca jeszcze w przestrzeń Skrobot i wraca do karmienia Wiwi.
- Aha, czyli to cię boli - odpowiadam, zanim zdążę ugryźć się w język.
I bardzo tego żałuję.
- Przynajmniej mamy jasność - mówi Skrobot, nawet na mnie nie patrząc. Ale jakoś nie słyszę w jego głosie triumfu.
Odwracam głowę i zauważam Titusa. Bardzo źle, że zapomniałam o jego istnieniu. Siedzi z otwartą gębą i wygląda jakby łykał każde słowo. Sprawia wrażenie jeszcze większego ćwoka niż zazwyczaj.
Tego mi tylko do szczęścia brakowało.
- No i co się gapisz? - warczę. - Jak zaczniesz rozpowiadać na prawo i lewo o... o tym wszystkim... to ci wpieprzę. Czaisz? Mocniej niż Skrobotowi. Znacznie mocniej.
Titus potulnie kiwa głową i mruczy:
- Ja tam nic nie słyszałem... Ja... eee... wiersz pisałem.
- No i bardzo dobrze. Skończyłeś? Chcesz przeczytać?
- Nie... nie skończyłem.
- To kończ. A potem idź do domu. Albo najpierw idź do domu, a potem kończ.
Titus przytakuje, zbiera manele i zwiewa z prędkością światła.
Mam przekonanie graniczące z pewnością, że nie piśnie ani słówka. Za bardzo się mnie boi.
- Jesteś terrorystą - zauważa Skrobot po pewnym czasie, który upływa mi na gapieniu się w okno, a jemu na karmieniu Wiwi.
- Zwał jak zwał - wzruszam ramionami. - Naprawdę możesz już iść do domu.
- A jeśli nie chcę?
- To jesteś niepoczytalnym idiotą - stwierdzam spokojnie, nie odwracając wzroku od okna.
- No. Jestem.
Ugh...Czy oto właśnie rozgrywa się najbardziej żenująca scena mojego życia? Całkiem prawdopodobne.
A nie. Jednak bardziej żenujące było wysłuchiwanie zwierzeń Kota babrającego się we własnych smarkach w pomieszczeniu usmarowanym nutellą.
- Okej, powiem wprost, bo widzę, że nie czaisz aluzji...
- To zupełnie jak ty - wtrąca Skrobot.
Ignoruję to totalnie. Już się wystarczająco dzisiaj zbłaźniłam.
- Idź do domu.
- Bezpośrednia jak zawsze...
- Kurwa, Skrobot, co ty odpierdalasz?
- Nic. Nic.
Skrobot wstaje, całuje mnie w czoło, bierze kurtkę i wychodzi.
I zostawia mnie samą z Wiwianką.
No dobra. Sama tego chciałam.
__________

To jest właśnie ten rozdział, który ze dwa razy chciałam całkiem skasować. Ale potem mi wyszło na to, że w sumie to go lubię. I zostawiłam. 
A wiecie, że nawet nadrobiłam kilka rozdziałów u Was? Co prawda w takim tempie to skończę to nadrabianie za 5 lat. Ale lepiej późno niż wcale, no nie?
P.S. Znów jednopart siatkarski - jeśli ktokolwiek ma czas i ochotę :)