piątek, 29 maja 2015

24. On naprawdę nie jest normalny

Mamy oszałamiający początek sezonu.
Przegraliśmy drużynówkę ze Szwajcarią.
Ale Austriacy też. Bo pan Gregor-jestem-zajebisty-Schlierenzauer jest większym frajerem niż wygląda. (Co nie zmienia faktu, że oni weszli do drugiej serii, a my nie.)
Myśli sobie człowiek, że już gorzej być nie może, a tu proszę jakie zaskoczenie. A na dodatek Kamil jak nie skakał, tak nie skacze - i raczej szybko nie będzie, I tym sposobem liderem drużyny zostaje Piotr Żyła. Ogłaszam wszem wobec, że to nie jest sprzyjająca sytuacja dla rozwoju psychicznego naszej kadry. Zresztą w przypadku Murańki, Ziobry czy, broń Boże, Kota też by nie była. Mojego brata nawet nie biorę pod uwagę, bo taka możliwość jest po prostu niemożliwa. Ogólnie rzecz ujmując Kamil jest najbardziej rozgarniętym skoczkiem w naszym zespole (wielka sztuka to to nie jest) i bez niego to jest jedna wielka kupa.
Natomiast rozbłysła nam nowa wielka szalona gwiazda skoków narciarskich - Stefan Kraft, który zajął dziś drugie miejsce, a zachowuje się, jakby zdobył złoto olimpijskie. Dodając do tego jego zwykłe zachowanie człowieka lekko upośledzonego otrzymujemy osobę, która kradnie na skoczni show duetowi Walter Hofer & Miran Tepes (a to już akurat jest sztuka).
- Mania, czy ty to widziałaś? - atakuje mnie z zaskoczenia, kiedy idę sobie do domku, zbierać sprzęt.
- Tak.
- Super, nie?
- Tak.
- Wiedziałem, że się ucieszysz - stwierdza przekonany, drepcząc koło mnie.
- Super.
- A Mania, powiedz mi, czy ja to dobrze mówię - Kraft przystaje, a na twarzy maluje mu się wyraz głębokiego skupienia. - Mam dżisz dwa miejsze.
Dżisz. Boże drogi.
- Super - wzdycham.
- To dopsze - uparcie brnie w swój perfekcyjny polski. - O, pacz! Idzie twój Kacper.
Kiedyś zrobię mu krzywdę. Kraftowi oczywiście. Skrobot kilka razy już dostał.
- Sześśś - Kraft szczerzy swoje krzywe zęby.
- Eee.. Hej. Mania, czy ty byś mogła przyjść i mi pomóc? Za dwie godziny mamy busa, a ja mam wszystko rozpierdolone.
- Nie irytuj się tak, Kacperku, przecież już idę.
- Mhm. Widzę.
- Dobra, Stefan, idź ty już powalać tym swoim polskim kogoś innego, ja naprawdę nie mam czasu. Ej, czekaj! - wołam do Skrobota, bo oczywiście musiał już polecieć. - Nie słyszysz, co do ciebie mówię, frajerze? - uderzam go pięścią w ramię, kiedy już zrównuję się z nim krokiem. Bo bez przesady. Czy ja jestem jakiś Bolt?
- Ała, dziewczyno, czy ty musisz wobec mnie przemoc stosować?
- Nie muszę. Ale lubię - słyszałam, że szczerość jest w modzie, ale nie wiem, czy w aż takim stopniu, żeby on mi teraz nie oddał.
- Wiesz, że powinienem ci teraz oddać? - Kacper wkracza w strefę moich przemyśleń.
- Nie zrobisz tego.
- Bo?
- Bo się mnie boisz.
- Ciekawa teoria.
- Też tak uważam - zgadzam się grzecznie. - Ale na pewno nie bardziej ciekawa niż wysiłki Krafta z językiem polskim.
- Ty się z niego nie śmiej - ostrzega mnie Skrobot. - Bo a nuż zostanie mistrzem świata i wtedy ci będzie głupio.
- Jestem gotowa podjąć to ryzyko.
Docieramy do domku, Kacper otwiera drzwi i wykonuje ruch w stronę wejścia.
- No ja pierdolę - zastyga mu na ustach.
Zaglądam mu przez ramię do środka.
I słów mi brakuje.
- Co to do kurwy nędzy ma być?! - wrzeszczy Skrobot, wchodząc do domku.
A sytuacja w domku wygląda następująco: standardowo wszystkie nasze pierdoły - służbowe i mniej służbowe - są rozpierdzielone wszędzie, a do tego na samym środku, na podłodze śpi Maciej Kot. Ze słoiczkiem nutelli, tym takim dużym, opróżnionym w dwóch trzecich.
Ale sam tyle nie zeżarł. I nie muszę tu przeprowadzać specjalnie skomplikowanego dochodzenia. Wystarczy, że mam oczy.
Kombinezony, narty, kurtki i inne pierdzielone sponsorskie czapeczki są uwalone czekoladą.
- Co ty, kurwa, Kocie odpierdalasz?! - drze się Skrobot.
A Kot śpi.
- Mańka, ja cię proszę, ty mu coś zrób, bo ja to go chyba zajebię!
No muszę przyznać, że w takim stanie to jeszcze Kacperka nie widziałam.
- Kocie - kopię go w kostkę.
Odnoszę wrażenie, że się ze Skrobotem zamieniliśmy rolami. Tym razem to ja robię bardziej za Matkę Teresę, a on bardziej za... cóż, za mnie w gruncie rzeczy.
- Kocie, wstawaj, chyba, że chcesz zginąć z ręki Kacpra Skrobota.
- Ssssoooo? - przeciąga się Maciejka.
- Czy postanowiłeś wszystkim kadrowym sprzętom zrobić maseczkę z nutelli? - informuję się uprzejmie.
- Ja? Nie.
Aha, nie no, wszystko jasne.
- No ja mu zaraz przypierdolę - mruczy Kacper, krążąc między tym całym bajzlem.
- To co to ma być?
- Aaa... bo ten - Kot siada po turecku. - Przez przypadek mi się ubrudziło.
- Przez przypadek, kurwa!
- Przez przypadek to cię zaraz Skrobot na księżyc wyśle - zauważam przytomnie.
- I co, może mamy jeszcze za ciebie sprzątać ten cały burdel? No kurwa, jak ja oskrobię kombinezony z czekolady?!
Kot wybucha płaczem.
Boże drogi, co tu się dzieje?
- A ten co? No ja pierdolę...
- Kacperku, czy mógłbyś wyjść? - proszę grzecznie.
- Bo co - bo ten ma problemy psychiczne...
- Skrobot, wypad - proszę mniej grzecznie.
- A proszę bardzo, mnie nie zależy specjalnie na niańczeniu tego idioty. Boże, tyle nutelli zmarnować...
- Skrobot!
- Idę już, idę...
- Dobra, co się dzieje? - pytam, kiedy wreszcie Kacper wychodzi, burcząc pod nosem jeszcze jakieś fascynujące wyrazy.
- Jestem beznadziejny.
Mam deja vu. Jak słowo daję. Te słowa z ust Maciejki słyszę średnio co miesiąc.
Ale zazwyczaj przy tym nie babra się we własnych smarkach.
- Ale to taka ogólna refleksja czy coś cię szczególnie do takich wniosków skłoniło?
Kot wzrusza ramionami.
Jasne, wzruszaj sobie, to na pewno do jakichś konstruktywnych rozwiązań dojdziemy.
- Bo Marzenka... - mówi wreszcie. - My to chyba jesteśmy jakoś tak rodzinnie obciążeni tym... no...
- No?
- Pechem czy czymś.
Mam ochotę mu przywalić w głowę czymś ciężkim.
- Pech nie istnieje, Kocie.
- Akurat.
- Jedyny problem, jaki ty masz, zresztą tak przy okazji to ten twój cały braciszek też, to z główką. Czaisz?
- Że niby co?
- Że niby sam ze sobą masz problem. Z psychologiem się jakimś umów. Albo od razu z psychiatrą.
- E tam - Maciek wzrusza ramionami, wpatrując się w przestrzeń. - Nawet głos mam tragiczny. Jak jakiś kastrat.
- Po tatusiu - pocieszam go. Aczkolwiek bynajmniej nie wydaje się pocieszony.
- Skrobot mnie zabije?
Nie no, on jest beznadziejny. Powinien kałasznikowa szykować, jak ma takie obawy, a nie jojczyć mi tu, że eunuch by z niego był pierwszorzędny.
- Istnieje takie prawdopodobieństwo. Dość wysokie. A że się tak zapytam, co ty, Kocie, chciałeś osiągnąć poprzez upierdolenie nutellą dosłownie wszystkiego dookoła?
- No bo... - Maciejka wzdycha. - Słyszałem, że z czekolady to można robić takie różne no... rzeźby. A że mi skakanie nie idzie... Mogę przecież być artystą, nie? Ale pomyślałem, że rzeźby to na początek trochę trudne, żeby może najpierw płaskorzeźby spróbować... No i spróbowałem.
Ja nie wierzę. Ja po prostu nie wierzę.
- Czy ciebie popierdoliło, za przeproszeniem?
- Jejku no... Nutella się lepiej smaruje niż czekolada.
Trzeba było gównem spróbować, też się pewnie smaruje.
- Po kombinezonach?!
- Bo pomyślałem sobie... tylko się nie śmiej... że to by była taka metafora... że wiesz, tu skoki, zima, śnieg... a pośród tego no... murzyn.
Nie. Ja się nie będę śmiać. To nie jest śmieszne. To nawet nie jest tragiczne. To po prostu przechodzi wszelkie granice bycia psychicznym.
- Świetnie. Zajebiście. A czekoladowe narty to co miały symbolizować? Bambusa?
- Bambus jest zielony - informuje mnie Kot. - Poza tym to się tylko tak... przypadkiem.
- Aha. Przypadkiem. A teraz Skrobot cię przypadkiem udusi, pokroi czy co tam jeszcze. Chyba się jednak do niego przyłączę.
- Marzenka!
- No co?
- A nie zapytałaś jeszcze, dlaczego spałem?
On naprawdę nie jest normalny. A ja chyba nie chcę wiedzieć.
- Chyba mam to w dupie.
- Bo wiesz... Jak zobaczyłem co mi wyszło - Kot kontynuuje niezmordowanie swoją opowieść życia. - To się załamałem.
Specjalnie się nie dziwię.
- Po prostu idea się różni od wykonania - kiwa z przekonaniem głową. - I mi się smutno zrobiło. Aż się z tego wszystkiego położyłem spać. Artysta też ze mnie beznadziejny.
Jak ja kocham te logicznie przeprowadzone wywody Kota. Ten gość ma bujniejsze życie wewnętrzne niż by się mogło wydawać.
- Proszę cię, nigdy wię...
- Jak tak dalej pójdzie, to mnie Kasia pewnie zostawi.
- Pewnie nie.
- Akurat.
- Kocie, do ciężkiej cholery! Jak ty mnie kurwa denerwujesz! Rusz dupsko i posprzątaj ten burdel, zamiast się nad sobą użalać. Twoja biedna dziewczyna jest chyba niestety idiotką, bo cię kocha, mimo twojego... cóż, całokształtu właściwie. No. Jak tu wrócę za godzinę to ma być posprzątane. Koniec. Jak nie, to osobiście skopię ci dupę. Uroczyście obiecuję. A Skrobot ci poprawi.
__________

A wiecie co Wam powiem? Jak Kraftowi tak dobrze szło w tym sezonie, z TCS i w ogóle to się normalnie dumna czułam. Jestem wszakże trochę jego odkrywcą, czyż nie?

piątek, 22 maja 2015

23. Zrobić ci kanapkę?

Okej, okej, okej. Może i powinnam była wrócić do domu prosto po tym całym weselu Morgensterna, ale jakoś średnio mnie pociąga wizja Izunii gotującej zupę z trawy, irytującego Skrobota, któremu ostatnio coś za często się chce mnie pocieszać, Titusa interpretującego sonety Petrarki i kilku innych takich atrakcji.
Więc zaczepiłam się u Krafta. A raczej u rodziców Krafta. Ponieważ biedny, roztrzęsiony Stefan po porzuceniu przez dziewczynę niestety zachowuje się jak dziecko we mgle, ciągle jojczy i z niczym sobie nie radzi - czyli, krótko mówiąc, niewiele jego zachowanie odbiega od normalnego - jego mama postanowiła go na powrót przygarnąć do rodzinnego gniazda.
Wchodzę sobie do kuchni z zamiarem napicia się kawy, bo pani Kraft już na wstępie rzuciła coś o przekazie czuj się jak u siebie w domu, dziecko, tylko proszę cię zrób coś ze Stefanem. Coś. Zastanawiam się momentami, czy jednak nie lepiej było wrócić do domu. Tak, właśnie. A tymczasem wchodzę sobie do kuchni i co widzę? Domniemanego Stefana Krafta. Nie jestem pewna czy to on, bo wygląda bardziej jak bałwan czyli na jedno wychodzi .
- Stefan? - pytam, a postać upaprana w mące odwraca się w moją stronę i pyta:
- Co?
Uff. Czyli jednak wszystko w normie.
No, prawie.
- Co ty robisz?
- Obiad.
O Chryste. Widziałam kilkakrotnie w moim życiu osoby robiące obiad, mnie samej też się to zdarzyło, ale jeszcze nikt nie wyglądał tak jak Kraft.
- Znaczy... co dokładnie?
- Rosół. Z makaronem.
Ach, z makaronem. Czyli ta biaława breja na stolnicy to jest makaron. Okej. Coś już mamy ustalone.
- A ten rosół, to przepraszam gdzie jest?
- Rosół? Aaa, o kurde. Zapomniałem.
No jasne. Rosół z makaronem, ale bez rosołu.
- Mhm. Słuchaj, a nie masz czegoś, że tak powiem, gotowego? Czegoś czego, wiesz, nie musiałbyś robić od podstaw sam?
Ja nie chcę być wredna, niedelikatna i okrutna, ale nie mogę się przecież wystawić na pastwę makaronu made by Kraft. To się dla nikogo nie skończy dobrze.
- Nieee - kręci głową Stefan. - Mama pojechała spotkać się z koleżanką i powiedziała, że niedługo wróci. Ale ja jestem głodny, więc pomyślałem, że ugotuję obiad. Tylko mi chyba niezbyt wychodzi.
Chyba.
Niezbyt.
Doprawdy, słowa klucze.
- Emm, a że tak zapytam - nie mogłeś sobie zrobić kanapki?
- Ja tam nie lubię iść po najmniejszej linii oporu.
A szkoda, doprawdy.
- No dobra. Ale wiesz, ja tam lubię iść po najmniejszej linii oporu. A też jestem głodna.
- Zrobić ci kanapkę? - ofiaruje swoją pomoc Stefan. Nie tego oczekiwałam.
- Yyy... A może zamówmy jakąś pizzę, co?
Bo znając jego umiejętności do wszystkiego, to po tych kanapkach najprędzej bym się przekręciła.

Rodzina Kraft jest doprawdy niesamowita. Nie sądziłam, że ktoś może mnie doprowadzać do szału bardziej niż moja własna.
A jednak. Gratuluję, to już jest wyższy stopień wtajemniczenia.
Wytrzymałam trzy dni i mam absolutnie dość. Stefan jak to Stefan, jego fenomen jest powszechnie znany, ale dołóżmy do tego jego ojca, który jest jakby identyczny, tylko trzydzieści lat starszy, młodszego brata, który też jest identyczny, tylko - dla odmiany - cztery lata młodszy i mamę, która bawi się całe życie w przedszkolankę. Jest fun.
A więc przyjechałam do domu. Droga Izabelo, jakże miło cię powitać.
Wracam sobie ze sklepu, niosę chleb i kilo jabłek, słońce świeci, wiatr wieje, ptaszki śpiewają. Jestem właściwie całkowicie zadowolona z życia.
Przez pięć minut.
Potem dzwoni mój telefon.
Jasiek Ziobro, no jak miło.
- Halo?
- Marzenka?
Matko jedyna, a kto, skoro do mnie dzwoni?
- Tak, wyobraź sobie, że akurat zdarza mi się czasami odebrać własny telefon.
- To świetnie. Słuchaj, czy ty mogłabyś do mnie przyjechać?
Tak, zostawię wszystko i polecę na łeb, na szyję, bo mnie Ziobro wzywa.
- Nie.
- Marzenka, ale ty musisz do mnie przyjechać.
Coraz lepiej.
- Bo?
- Angelika pojechała do jakiejś ciotki do szpitala i zostałem sam w domu z Wiwi.
- No to co? Przecież jesteś jej ojcem.
- Ale Mania, ja jeszcze nigdy z nią sam nie zostawałem, rozumiesz? Ja się boję, że jej krzywdę zrobię. Poza tym ona mi cały czas płacze. I ja nie wiem, co się dzieje.
Wzdycham ciężko nad jego głupotą. I to podwójną. Raz, że sobie z własnym dzieckiem nie radzi, a dwa, że myśli, że ja sobie poradzę.
- Ziobro, czy ty uważasz, że ja ci pomogę?
- No... tak.
- Świetnie. A czy ty nie zauważyłeś przypadkiem, że ostatni kontakt z małymi dziećmi to ja miałam w przedszkolu? Jak sama miałam pięć lat?
- Ale Marzenka... O Boże! Ona się coraz bardziej drze!
Mam ochotę przywalić mu w łeb przez telefon, ale podejmuję odważną decyzję i postanawiam zrobić to osobiście.
- Dobra, czekaj. Będę za pół godziny.

- I wyobraź sobie, że wcale nie chce jeść. Nic. Chyba z piętnaście razy próbowałem ją nakarmić.
No cóż. Widać. Wiwi ma całą bluzeczkę upieprzoną jakąś papką. Co prawda ludzkość poznała już śliniaczki, ale najwyraźniej w rodzinie Ziobro ewolucja przebiega wolniej i wynalazki są później wprowadzane do użytku. Cóż.
A poza tym nie to nie. Jakbym nie była głodna, a by we mnie wpychali żarcie jak w świnię przeznaczoną do uboju, to też bym się w końcu zaczęła drzeć. No bo bez przesady.
Patrzę tak do tego łóżeczka i się intensywnie zastanawiam. Dlaczego jeszcze mogłabym płakać?
- Jasiek, a jej coś nie boli?
- A skąd mam wiedzieć? - jęczy Ziobro i rozkłada bezradnie ręce.
- Mhm. Próbowałeś ją może ponosić czy coś?
- Tak. Ale to na nic.
Super fajnie. Czuję się jak debil i muszę przyznać, że przyjemne uczucie to to nie jest.
- No dobra. Ja też spróbuję. Słyszałam, że dzieci wyczuwają nastroje. Może jak ją wziąłeś na ręce to się jej udzieliła paranoja od ciebie.
Schylam się i podnoszę Wiwianę.
- Chwila moment. A co to za smród?
- Co? Jaki smród? Chryste, a może ja kaszkę przypaliłem! - wrzeszczy Jasiek i pędzi do kuchni.
- Wracaj tu, debilu! - krzyczę za nim.
- No co? - w pokoju z powrotem pojawia się ojciec doskonały. - To nie kaszka.
- Wiem, że to nie kaszka - warczę. - Chodź tu i powąchaj - podsuwam mu dziecko.
- Ooo-o - oczy Jaśka robią się wielkości pięciozłotówek.
- Słuchaj, czy ciebie we wczesnym dzieciństwie pozbawili zmysłu powonienia czy go nigdy nie miałeś? Jakim cudem ty tego wcześniej nie poczułeś?
- Ale... ja... I co teraz?
Gdyby nie to, że trzymam dziecko, to by mi ręce opadły.
- Nie wiesz, co się robi, jak się dziecko zesra?
- Yyy... Wiem?
- To świetnie. Czyń honory.
Jasiek przejmuje ode mnie dziecko w taki sposób, jakby pierwszy raz w życiu miał z nim do czynienia. Kładzie na przewijaku i rozpina śpioszki. I przestępuje z nogi na nogę.
- Ale...
- No co?
- Ja nie wiem...
- A kąpałeś ją kiedyś?
- Patrzyłem - stwierdza pewnie.
Gratulacje.
- Ziobro, to jest twoja córka do cholery. Jak dalej ci będzie tak fantastycznie szła opieka nad nią, to się nauczysz karmić ją z butelki jak będzie mieć piętnaście lat. Trochę poniewczasie, nie sądzisz?
- No dobra, no może trochę nie jestem ekspertem, no ale kiedy ja prawie cały czas jestem na zawodach albo zgrupowaniach w jakiejś Turcji, albo chociaż na treningach, no to kiedy się miałem nauczyć?
- Nie zaczyna się każdego zdania od no. Nawet składowego.
- Yyy... co?
- Nieważne. Zapomniałam, że nie rozmawiam z inteligentnym człowiekiem, tylko ze skoczkiem narciarskim - wzdycham. - Macie jakieś pampersy?
- Eee... Pewnie mamy.
- Ziobro! Weźże ty się zorganizuj, bo ci się zaraz dziecko odparzy!
- Co się zrobi?
- Wyjdź. Wyjdź stąd, bo słowo daję, że sama cię wyniosę.
Jasiek grzecznie opuszcza pokój, a ja rozglądam się w poszukiwaniu pieluch. No przecież. Kulturalnie leży sobie paczka pampersów koło łóżeczka, ale ta sierota nie była w stanie ich zlokalizować. No cóż. Do dzieła.
Muszę zauważyć, że nigdy nie miałam specjalnego pociągu do babrania się w dziecięcych wydzielinach rodzaju wszelkiego, ale co zrobić. Ojciec Wiwiany to już się na pewno tym nie zajmie. Od czego ma ciocię Marzenkę.

- Halo?
- Cześć, Kacperku. Przepraszam cię, ale ja dziś nie dam rady się ogarnąć na to ognisko - jęczę do słuchawki, zwijając się na łóżku.
- Marzenka, czy ty się dobrze czujesz? - oczywiście odzywa się instynkt macierzyńsko-opiekuńczy Skrobota.
- Mhm...
- Mania, słyszę przecież.
- O Boże, no... Mam okres. Czaisz? Zdarza mi się od czasu do czasu.
- A-ha. No dobra. To ci nie przeszkadzam. Cześć.
I Skrobot się rozłącza.
Okres. To jest właśnie to magiczne słowo, na które wszyscy faceci reagują mniej więcej tak samo. Alergicznie.
No nic. To już mnie średnio obchodzi. Mam święty spokój, mam łóżko i mam książkę. I nie jestem specjalnie w stanie czytać, tak szczerze mówiąc. Tego, czego aktualnie potrzebuję, oczywiście nie mam. To jest: herbaty i tabletek.
A w domu nikogo. Nawet Izunii. Oczywiście nigdy jej nie ma, jak jest potrzebna. Aktualnie zapewne łazi po wybiegu w szpilkach wysokości piętnastu centymetrów albo pozuje przed jakimś obiektywem z żołądkiem wypełnionym trawą, Albo ewentualnie powietrzem. Boże, jakie ta kobieta ma ciężkie życie. Przecież to są warunki pracy grożące śmiercią lub kalectwem.
Dzwonek do drzwi. No ja kogoś zabiję. Panie listonoszu, niechże pan zostawi to pieprzone awizo i idzie w pizdu.
Nic z tego. To nie listonosz. Jak to jest Izunia i po prostu zapomniała kluczy, to już nie będzie musiała chodzić do pracy, sama jej zagrożę śmiercią lub kalectwem.
Wspinam się na wyżyny dobroci (i przy okazji męczeństwa) i zwlekam się po schodach na dół. Nie wiem czy tam w ogóle jeszcze ktokolwiek przy tych drzwiach stoi, bo ja w takiej sytuacji już dawno bym zrezygnowała.
Jestem. Zeszłam po schodach. Żyję.
Otwieram drzwi.
Skrobot.
No ja pierdzielę.
- Co ty tu robisz? Ognisko się zaraz zaczyna.
- Oj tam, ognisko. Przyniosłem ci zestaw okolicznościowy - Kacper wyciąga do mnie rękę z siateczką z apteki.
- O Boże, kocham cię.
No ja wiem, że może takie wyznania miłości są niekoniecznie na miejscu, ale dzięki temu człowiekowi ja przeżyję. Jak długo - nie wiem. Ale podejrzewam, że przynajmniej do jutra.
Skrobot się uśmiecha i kiwa głową z politowaniem.
- Dojdziesz do kuchni?
- Jest takie prawdopodobieństwo. Ale raczej niskie.
- Czekaj, przyniosę ci wodę - mówi Kacper, mijając mnie, a po chwili wraca na przedpokój ze szklanką wody. I z krzesłem.
- A to co?
- Siadaj - rozporządza. - Zanim wrócisz do żywych, to trochę czasu minie.
Nie ukrywam, że trochę przeraża mnie fakt, że ten człowiek zna mnie lepiej niż ja sama. Taką wiedzę można perfidnie wykorzystać. A przynajmniej ja bym tak na jego miejscu zrobiła.
- A wiesz, że dzisiaj po raz trzy tysiące siedemdziesiąty ósmy uratowałam życie Jaśkowi? I przy okazji jego córce?
- Cóż, powinnaś przywyknąć.
- Tak. Ale wiesz, co mnie zastanawia - dlaczego wszyscy jak coś spierdolą, oczekują ode mnie, że to naprawię.
- Oj, Marzenka... To nie tak - uśmiecha się Kacper. - My po prostu bez ciebie nie umiemy żyć.
__________

Żywię skromną nadzieję, że Wy też bez Marzenki nie umiecie żyć ;) 
Ten rozdział powstał w znacznej mierze jeszcze we wrześniu, więc szkoda mi było kasować taki kawał tekstu. No i jest taki rozdział ni przypiął ni przyłatał po dziewięciu miesiącach, kiedy kolejny rozgrywa się już w zimie. Nic to. Mam nadzieję, że ogarniecie.