piątek, 11 grudnia 2015

34. Jestem w ciąży

Jak się tak ostatnio zastanawiam nad moim życiem, to wychodzi mi na to, że od zawsze nienawidzę facetów. Nawet jak w dzieciństwie wieszałam pranie, miałam jakąś trudno wytłumaczalną przyjemność z przypinania skarpetek Dawida różowymi spinaczami.
A tak w ogóle to on nie mógł sobie sam tych skarpetek wieszać?!
W przeciągu najbliższych kilku miesięcy stanę się największym frustratem stąpającym po tej planecie. Tak właśnie będzie.
I pomyśleć, że jeszcze miesiąc temu się cieszyłam perspektywą wakacji w domu. W domu. Moim własnym, prywatnym domu. I co? I mamy Izabelę, która jako pierwszą czynność po przebudzeniu codziennie rano wykonuje sprint do łazienki, w celu absolutnie wiadomym, zważając na jej, pożal się Boże, stan. Potem spożywa jakiś owies na śniadanie na mleku zero procentowym - czyli, krótko mówiąc, białej wodzie (a potem się dziwi, że ciągle ma mdłości), następnie siedzi przez godzinę po turecku na podłodze, że niby medytuje czy coś tam, potem je jakieś zielsko, a potem idzie na basen. Jak już wróci wpierdziela obiad (jakaś woda zwana szumnie zupą + wątróbka/ gotowany kurczak + zielsko podwójna porcja). Naprawdę smacznego. Ciekawe kiedy zacznie jeść zupę z kaczej krwi. Bo przecież to to musi mieć anemię.
Potem odbywa się drzemka popołudniowa, którą - o ile się nie mylę - przerywa zazwyczaj Dawid jakimś smyraniem po brzuchu i Bóg wie czym jeszcze, ale pewna nie jestem, bo staram się uciekać na drugi koniec domu, albo lepiej na podwórko. Albo do sklepu. Albo gdziekolwiek. I najlepiej na długo. Bo potem pojawia się reszta towarzystwa wzajemnej adoracji i rozpoczynają się zachwyty nad Izunią. I tak aż do wieczora. Jak tak dalej pójdzie to ja jeszcze schudnę. Bo zwiewam na rower. Na dobre kilka godzin.
Czuję się jak stara panna bez życia. W sumie całkiem fajnie.
Ale dziś to sytuacja staje się naprawdę tragiczna. Ja i mój okres nie mamy nawet siły wyczołgać się na górę do mojego pokoju, nie mówiąc już o tym, żeby wyjść na zewnątrz, a zwłaszcza nie mówiąc o tym, żeby iść na rower.
Także umieram sobie w spokoju w fotelu w salonie, niestety w towarzystwie Izunii. I naprawdę cudownie było do czasu, gdy spała. Naprawdę. Ale przyszedł czas na Dawida, dzięki Bogu ceremonia rozbudzania już się odbyła, natomiast teraz wbija reszta towarzystwa sympatycznego, w składzie: mama, tata, mama Izunii, tata Izunii oraz babcia i dziadek. Znaczy moi i Dawida.
Zajebiście. Zjazd rodzinny. I to chyba jednak jest główny powód dla którego nie mogę spier... znaczy ten. Uciekać, gdzie pieprz rośnie.
Powitania są burzliwe, chociaż mnie szczęśliwie ich oszczędzają, kiedy dowiadują się o moim stanie. Choć oczywiście stan Izabeli wzbudza większe zainteresowanie. Mimo wszystko nie omija mnie seria ludowych mądrości wygłaszanych stale przez babcię. Rozsiada się w drugim fotelu i rzuca na dzień dobry:
- Nie martw się, Marzenko. Ja też się źle czułam swego czasu. Ale po pierwszym dziecku ci przejdzie.
- To chyba nie za prędko to będzie - mój niewydarzony brat bliźniak zaczyna rechotać jak upośledzony.
- To chyba dobrze, nie? Nie każdy leci na pierwsze lepsze co się trafi i na drzewo nie ucieka - zauważam spokojnie, popijając herbatę, ale Dawid oczywiście zaczyna gotować.
- Możesz nie przeginać?
- Ale ja tego przecież nie kierowałam jakoś personalnie. A jak ty to zrozumiałeś w ten sposób, to najwyraźniej o czymś świadczy - stwierdzam zadowolona. No nie wiem, ale jakoś mi się tak nagle samopoczucie poprawiło.
Rodzina patrzy na mnie z wyrzutem, a rodzice Izabeli  to już całkiem nie wiedzą, jak reagować. Tylko babcia się wydaje niczego nie zauważać.
Lubię tę kobietę.
- Marzenka, a powiedz mi - podejmuje na nowo. - Co tam z tym twoim kawalerem?
Znaczy że niby co?
- Eee... co? - pytam inteligentnie.
- No wiesz, z tym... Karolkiem?
- Kacperkiem - podpowiada uczynnie Dawid.
- No dziękuję ci, dziecko. Pamięć już nie ta.
- Zdaje się, że się trochę pokłócili - opowiada ze smakiem ten gnojek. - Ale nic to. Oświadczy się, to się Marzenie od razu odmieni.
Ja pierdolę.
- Dobrze się czujesz, debilu?
- Marzenka! - mama przywołuje mnie do porządku.
- No co?!
- Wyrażaj się, dziecko.
- Wyrażam się. Adekwatnie do sytuacji.
- To taki dobry chłopak jest przecież... - nawija swoje babcia.
- A jaki pracowity... - brnie w tę żenadę Dawid.
- W przeciwieństwie do twojej żony - burczę.
- Jestem w ciąży! - raczy nam przypomnieć o swoim stanie Izunia, jakby co najmniej nie było widać.
- Gratuluję. Chociaż nie wiem, czy nie powinnam ci jednak składać wyrazów współczucia.
- Dziecko, co ty wygadujesz! - znowu uaktywnia się mama.
- No co, martwię się o jej karierę. Kto będzie chciał modelkę z rozstępami na brzuchu, rozciągniętą skórą...
- Wrócę do formy szybciej niż myślisz - unosi się Izabela. - Ale ty tego nie zrozumiesz. Nigdy nie osiągniesz nawet takiej figury, jaką ja będę mieć po urodzeniu dziecka.
To było całkiem niezłe, muszę przyznać.
Pod warunkiem, gdybym przejmowała się takimi pierdołami jak chude nogi.
- Tak, tak, wiem, że gorzej już być nie może. Przynajmniej mogę jeść chipsy bez obaw.
- Chipsy są paskudne. Jak się można tym truć!
Niechże się ona zaprzyjaźni z jakąś Chodakowską czy czymś.
- Mhm, wiem, że ty gustujesz w diecie krowy. Albo żeby nie było tak drastycznie - królika.
- Marzena! - a to znowu mama. Nudne się to powoli zaczyna robić.
Izunia się na mnie gapi, gapi... i wreszcie zaczyna ryczeć. Hormony się zbuntowały. No rany boskie.
To już jest za wiele. Idę na górę. Koniec kropka. Jest zagrożenie, że po drodze umrę, ale jestem gotowa podjąć to ryzyko. I tak, wiem, że wszyscy się cieszą, że wreszcie znikam z pola widzenia.
A pomyśleć, że Skrobot mi kiedyś powiedział, że on to nawet lubi, jak mam okres, bo się wtedy tak nie rzucam.
No ciekawe, co by teraz powiedział.
Tylko że tego to się niestety nie dowiemy, bo ja z tym ciołkiem już nie umiem rozmawiać od czasu tych jego ekscesów. Jakby się akurat przydał, to go nie ma.
Chociaż nie, znając życie, zacząłby bronić Izunii.
To ja już chyba wolę samotność.
A na jej brak mimo wszystko narzekać nie mogę. Bo ogólnie rzecz biorąc w sytuacjach, gdy usuwam się rodzinie z pola widzenia, to jednak nikt jakoś szczególnie nie zabiega o mój powrót w to pole. Widzenia, znaczy. Bo w pole to mnie akurat chętnie wysyłają. Ktoś musi wyrywać chwasty. No i też raczej w samotności, jeśli nie liczyć dżdżownic, koników polnych i robalów wszelkiego gatunku. Na szczęście to nie ja w tym domu mdleję na widok pająka. Nie mam na to czasu, nie to co poniektórzy.
A przez to moje życie wewnętrzne staje się naprawdę bardzo rozbudowane. Czego nie można powiedzieć o tym zewnętrznym. I zaraz zacznę gadać sama do siebie. Tak będzie. Nie jestem specjalnie rozrywkowa, Nigdy nie byłam, ale teraz to chyba pobijam własny rekord aspołeczności. Na przykład nie chodzę do klubów. Raz byłam. Na urodzinach Titusa. Urżnął się jak świnia, a potem rzygał do jakichś doniczek czy czegoś. Ubaw po pachy. Także ja już wolę siedzieć we własnym pokoju.
Spod koca wystaje mi stopa. W urodzinowej skarpetce od Krafta. Na tej akurat pisze Lubie cie.
Chociaż on jeden.
Takich ludzi chyba mogę policzyć na palcach tejże stopy.
__________

Uwielbiam pisać dialogi :D I wiem, że krótko. Wiem. Ale nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo się cieszę mogąc wstawić nawet coś tak krótkiego. Ostatnio miałam tak intensywny czas w życiu, że zapominałam, jak się nazywam. No i jeszcze się okazało, że lepiej w ogóle nie mieć życia uczuciowego, niż się użerać z jakimś dziwnym człowiekiem. Ot co.
P.S. Pojawił się nowy jednopart. Zapraszam ;)

piątek, 20 listopada 2015

33. A masz jeszcze trochę tej cebuli?

W debilnych filmach to chyba jest tak, że mówi się zostańmy przyjaciółmi i życie toczy się dalej. Jedno trochę pojojczy, drugie po miesiącu zdaje sobie nagle sprawę z tego, że bez pierwszego żyć nie potrafi i za chwilę mamy happy end.
Pierdolenie.
Jak wyglądają moje relacje ze Skrobotem?
No raczej nie wyglądają. W ogóle. Nie gadam z nim. Nie wiem, o czym mam z nim gadać, skoro jemu się nagle coś uroiło. Co prawda mam spore doświadczenie w konwersacjach z osobami psychicznymi (w końcu jakieś dziewięćdziesiąt procent czasu wśród takich spędzam), ale Skrobota zawsze uważałam za w miarę normalnego. 
No to mam za swoje. Trzeba się było wcześniej przygotować na jakiś ewentualny szok, teraz by było trochę łatwiej.
Życie ssie. Ssie jak cholera.
A teraz Planica. To cudowne miejsce, gdzie absolutnie wszyscy mają w dupie wyniki. I to cudowne miejsce, po którym pojadę sobie do domu, zamknę się w pokoju i pozwolę sobie je... znaczy ten... olać cały system.
Przynajmniej do najbliższego obozu treningowego.
Co prawda jutro wcale nie wszyscy będą mieć w dupie wyniki, bo tak się składa, że pewnych dwóch panów będzie się dziś wieczorem bardzo intensywnie zastanawiać, jakby tu jutro drugiego przelecieć.
Ale to już nie mój problem. Nam w tym sezonie absolutnie nie grozi Kryształowa Kula.
Dziś to jest nawet całkiem przyjemnie. Nie wiem, kto wygrał drużynówkę. Nie wiem, które miejsce zajęliśmy my. Postanowiłam się w ramach protestu zamknąć w naszym domku razem z całkiem sporym kawałkiem mojej urodzinowej czekolady. Tak się jakoś składa, że ostatnio nawet na czekoladę nie miałam ochoty. No doprawdy nie mam pojęcia czemu. Mogę z tym frajerem narty smarować, ale nikt mnie nie zmusi do rozmawiania z nim, ani spędzania razem dodatkowo kolejnych godzin. Poza tym na tym słońcu czekolada by się na pewno rozpuściła.
Niech on mi lepiej schodzi z drogi po prostu.
Oczywiście po konkursie musiałam opuścić moje urocze legowisko, gdyż jak powszechnie wiadomo w sobotę w Planicy jest wyżerka. I czasami się intensywnie zastanawiam nad tym, czy aby na pewno nie dlatego tak lubię to miejsce.
Śmieszna strasznie sytuacja, Morgenstern przyjechał.
Z żoną i dzieckiem.
Wbrew pozorom, lubię dzieci. Nawet. Powinny tylko pozostawać w odpowiednim wieku albo ilości, albo odległości. Ode mnie. Albo od siebie nawzajem. Coś w tym rodzaju.
- Cześć, Mania! - wita mnie entuzjastycznie ten idiota. Nie ten pierwszy, ten drugi. Zresztą może być i pierwszy, a może być i trzeci. Zdaje się, że tylko tacy mnie otaczają.
- Cześć - mówię w przelocie i lecę na grilla po kiełbaskę.
- Ej, ej! - goni mnie Morgenstern z dzieckiem na rękach. Niech się cieszy, że nie odziedziczyło po nim odstających uszu. - Nie spławiaj mnie znowu. Teraz chyba masz czas, nie? To nie Turniej Czterech Skoczni.
- Mam czas, o ile nie pożrą mi całego jedzenia - wzdycham głęboko.
- Mhm, no tak. Macie dobrą tę wódkę.
Typowe. Tak żenująco typowe.
- Wiem. Dziecko ci znowu podrosło, nie?
- No ba! Moja Lily rośnie jak na drożdżach! Najpiękniejsza w całej Europie.
Aha.
- No cóż... A gdzie masz żonę?
- A nie wiem nawet - Morgi naciąga córce czapkę na głowę. Czapkę! Jest dwadzieścia pięć stopni. - Ach, zdaje się, że kręci się gdzieś przy waszym stoisku.
Obracam głowę, przyglądam się i oczom nie wierzę. Jest i Kristina. Pochłonięta rozmową z cudowną Izabelą.
Boże, Boże, Boże. Co ja tu robię?
- Widzę.
- Mhm.
- Tak.
Jezus Maria, niech mnie ktoś stąd zabierze.
- Emm... Słuchaj, muszę jeszcze sprzęt z dziś ogarnąć.
- Jasne. Nie ma problemu. Jakby co, to my się tu gdzieś kręcimy.
Mam dość. Zdaje się, że jeszcze pięć minut temu twierdziłam, że uwielbiam Planicę.
Zmieniam zdanie.
Włażę do domku, siadam w kącie i opycham się czekoladą, uparcie odpychając te pieprzone łzy, które z niewiadomych powodów cisną mi się do oczu. Nosz do ciężkiej cholery nie będę przecież płakać przez tych rąbniętych debili. Wszyscy są udani. Kretyni, imbecyle i kutafony.
I tyle w temacie.
I właśnie jeden taki mi wlazł do domku.
No dobra, tego nawet toleruję.
- Ma...rzena? - pyta się Olek idiota.
No kurwa mać. W tej kwestii też zmieniam zdanie.
- A czy wyglądam na Skrobota?
- Czy ty płaczesz?
- Nie. Oczy mi się spociły - warczę. - A poza tym nażarłam się cebuli. A najpierw ją sobie obrałam i pokroiłam. Pasuje?
Olek wzdycha ciężko i siada koło mnie.
- A masz jeszcze trochę tej cebuli?
- Na cholerę ci cebula?
- Bo facetowi chyba nie wypada tak po prostu płakać, nie?
No właściwie. Cebula zmienia postać rzeczy.
- Hmm... Mogę się ewentualnie podzielić czekoladą. Chcesz?
- Chcę.
Ach, ta dieta skoczków.
- A co się takiego stało?
- Nic się nie stało. Nawet sto pięćdziesiąt metrów się nie stało. Zresztą widziałaś.
No akurat nie widziałam. Ale to może nawet lepiej.
- Czy ty masz jakiś syndrom Bieguna? - pytam, bo może to jest jakaś nowa choroba i potem ją nazwą moim imieniem, jak ją już odkryję. Zespół Kubackiej czy coś. Hmm... Chyba jednak nie chcę jej odkrywać.
- Że co?
- Że to, panie Zniszczoł, że Biegun jak zobaczy skocznię w Innsbrucku to się boi, że na cmentarzu wyląduje, więc na wszelki wypadek skacze mniej. Znacznie mniej - uściślam. - Tak powiedzmy ze sto metrów.
- Mhm. No gratuluję.
- No dziękuję w imieniu Krzysztofa. Ale może ty też się boisz, że powiedzmy przeskoczysz Velikankę, co? - informuję się uprzejmie.
- Marzena, czy ty sobie możesz nie robić ze mnie jaj?
No nie wierzę. Właśnie sobie ufajdałam podkoszulek czekoladą. Ja też jestem niedorozwinięta. Oh wait, podkoszulek Skrobota czekoladą Skrobota. Zaczyna mnie mdlić, naprawdę. Niech sobie Olek to zeżre do reszty.
- A co za różnica?
- Dzięki.
I przez kolejne kilkanaście minut prowadzimy sobie wciąż tak zajmującą rozmowę. Przynajmniej nie muszę się martwić, że zaraz mi ktoś walcem rozjedzie psychikę, a to już daje plus pięćdziesiąt do fajności. Co nie zmienia faktu, że jestem głodna, a w takim stanie jestem zdolna do najwyższych poświęceń, tak więc dzielnie wychodzę na zewnątrz.
Ledwie wychodzę, a już wiem, że coś się tu dzieje niedobrego.
Wszystkie ludzie się zebrały w kupie, a przed nimi na środku stoi mój upośledzony brat bliźniak i jego równie urocza małżonka.
- ... że Iza jest w ciąży! - słyszę tylko i aż mi się słabo robi.
Muszę sobie przysiąść z wrażenia.
Ten kretyn nie dość, że ją zapłodnił, to teraz się jeszcze wszystkim tym chwali, dokonując translacji również i na język angielski.
Czyli to już koniec. Izunia jest w ciąży. I o ile do tej pory dopuszczałam dość chętnie do siebie myśl, że może jednak te france się rozwiodą, to teraz nie ma już o tym mowy. Dziecko się ma wychowywać z dwojgiem rodziców i koniec dyskusji.
Co nie zmienia faktu, że prędzej poliżę własny łokieć, niż się zaprzyjaźnię z Izabelą.
- Sześśś, Mania!
Matko jedyna, naprawdę jeszcze to?
- Cześć, Stefan.
- Pacz, mam coś dla ty - wręcza mi papierowy talerzyk z jakimś jedzeniem.
- Co to jest?
- Nie wiem - stwierdza rozbrajająco szczerze Kraft, uśmiechając się szeroko. - Norwegi dawał mi to.
Chciałabym się ze wszystkiego cieszyć tak jak on, naprawdę.
- No dobra. Niech będzie - bierę to do ust, bo nawet o plastikowy widelec się postarał. - Ty, dobre. To chyba jakaś ryba.
- Może - zgadza się Kraft i nawet nie kaleczy za bardzo w tych dwóch sylabach języka polskiego. - Mania, ty jestesz nie wesoła?
Psycholog się znalazł.
- Może.
- Mhm. Dlaczemu?
- Bo tak - wzruszam sobie ramionami.
- Aha. Ty jesteś potem ta... ciocia? - pyta Stefan, pomagając sobie machaniem rękami.
- Taa...
- To fajnie, nie?
- Taa...
- Ej - patrzy na mnie podejrzliwie. - Ty naprawdę jestesz nie wesoła.
- Nie każdy się musi ciągle szczerzyć jak idiota.
- Eee...co?
- Nic - wzdycham sobie głęboko. - Dziękuję. Przynajmniej ty jeden się nie zmieniasz. Zawsze taki sam, jebnięty uśmiechnięty.
__________

Wstawiam rozdział o Planicy w przeddzień startu nowego sezonu. Znaczy się wszyscy wiemy, że się on może równie dobrze zacząć dopiero za tydzień, co nie zmienia faktu, że już blisko, bliziutko... A ja jeszcze tego za bardzo nie czuję. Poczuję po pierwszym konkursie ;)
I w ogóle znalazłam dziś zeszycik, w którym zaczynałam pisać Mańkę. Strasznie fajna rzecz tak to sobie zobaczyć prawie dwa lata i ponad trzydzieści rozdziałów później :D
I powiem Wam jeszcze, że mimo tego prawie że zerowego ruchu na Bloggerze ja mam wciąż nieustające zaległości. Ale tak to jest niestety, jak się ma pierdyliard lektur do czytania.
Buziak, dziewczęta :*! Zaczynamy oficjalnie zimę :D
P.S. To znaczy w rzeczywistości, bo tutaj zaczyna się lato. Sfiksuję kiedyś przez ten półroczny rozdźwięk czasowy :P

piątek, 30 października 2015

32. Pszyjacielka

Dwunasty marca to nie jest mój ulubiony dzień w roku.
Raz, że jest cztery dni po dniu kobiet, a dwa, że to moje nieszczęsne urodziny. I wszystkim się jeszcze atmosfera trzyma od ósmego marca.
Ja się naprawdę nie prosiłam o narodziny w takim kretyńskim terminie.
Mam tak cudownie własny pokój na dwie noce w tym całym Trondheim i to jest chyba jedyny plus mojej aktualnej sytuacji.
Bo poza tym, to już jestem tragicznie stara. 
Ubieram się w kadrowy dres, podkoszulek Skrobota, czeszę się i myję zęby. I schodzę na śniadanie. To będzie cholernie uciążliwy dzień.
Na stołówce wszyscy grzecznie siedzą i jedzą. Wszyscy poza trenerem oczywiście. Dam sobie rękę uciąć, że przeprowadza wideokonferencję z żoną. On nawet jakby bardzo chciał, to by jej nie zdradził. Ta kobieta nad nim sprawuje ścisły nadzór dwadzieścia cztery na dobę. Nawet na odległość.
- Cześć - mówię, siadając między Kamilem a Jaśkiem. 
W odpowiedzi dostaję kiwnięcia głową i uniesione dłonie. Rzymski salut normalnie. Żreją, aż im się uszy trzęsą. Nawet nie mają czasu odpowiedzieć.
O urodzinach oczywiście cicho. Nie powiem, żebym była specjalnie zaskoczona. Po tym, jak na mnie wszyscy naskoczyli z jakimś zielskiem w dzień kobiet i nerwowo nie wytrzymałam takiej gęstości osób na metr kwadratowy, to im się nawet nie dziwię, że stopniują napięcie.
Wkracza trener.
- Wszystkiego najlepszego, Marzenko - całuje mnie po tatuśkowemu w głowę i kładzie przede mną małe pudełeczko.
- Dziękuję - uśmiecham się grzecznie, bo mnie jednak rodzice jako tako wychowali. W przeciwieństwie do mojego brata.
Chłopaki patrzą się po sobie. W końcu wstaje Piotrek. 
- No dobra - mówi. - Bo żeśmy w sumie chcieli później, nie? No ale jak się sztab szkoleniowy tak wyrywa, to lepiej od razu. Czekaj chwilę.
I wybiega ze stołówki. Patrzę na chłopaków i odnoszę wrażenie, że chyba jednak nie do końca ustalili między sobą przebieg wydarzeń.
- To może otworzysz? - podsuwa nieśmiało trener.
No to otwieram, pamiętając jednocześnie o tym, żeby się pozachwycać, żeby potem nikomu nie było smutno i takie tam.
A tu bum. Mój zachwyt nawet nie jest sztuczny.
W środku są kolczyki. A kolczyki to jest właśnie jedyna biżuteria, jaką noszę. No jeszcze medalik, ale to się nie liczy. Tak naprawdę to ja się bez kolczyków goła czuję i tyle w temacie.
Czyli może jednak jestem kobietą.
Wraca Piotrek, krzycząc wszystkiego najlepszego i przy okazji interesując swoją skromną osobą całą stołówkę. Rzucają się na mnie wszyscy po kolei z życzeniami, już mi się w oczach mieni od tej ich liczby. I na koniec na pierwszy plan wyjeżdża poducha. Z jebickim wizerunkiem całej tej zgrai. Zdaje się, że z jakiegoś letniego obozu, bo nie do końca kompletnie są ubrani.
Mrugam kilka razy. Ale to nie znika.
- No... dzięki - uśmiecham się.
Chcieli dobrze, tak? Nie ich wina, że są niedorozwinięci.
- Bo Dawid mówi, że ty zawsze śpisz na swojej poduszce, nigdy na hotelowych - mówi Jasiek. - No to masz teraz taką piękną, że będziesz ją mogła wszędzie wziąć. I zawsze na niej spać.
Cudownie.
- I będziesz sobie mogła wybrać, któremu tym razem dać buzi na dobranoc! - wybucha śmiechem Piotrek.
Chłopaki mu wtórują, a ja mam ochotę ich wszystkich pozabijać. 

Wygrywa Freund, drugi jest Prevc. Dwadzieścia punktów różnicy znaczy się. Ja już nawet nie ogarniam, który jest aktualnie pierwszy w generalce.
I w gruncie rzeczy mam to w dupie.
Zbieram sobie sprzęt, a nagle przede mną wyrasta Kraft.
- Mania, poczekaj. Musze ci pofiecieć. 
Uzbrajam się w cierpliwość, bo naprawdę tylko to mi pozostało.
- Chciam przestać z polski, ale cię lubię. I nie matf się. Nie gniewam się.
Szczerze mówiąc, to ja już nawet nie pamiętam, co mu znowu zrobiłam. Pewnie go wyśmiałam. Tak sądzę. No ale że się będzie dalej uczył polskiego to doprawdy kamień z serca.
- I fffszy...skieko najepszeko - szczerzy te swoje zęby. - Tuszo strofia. I sto lat.
A tak. Co do tuszy to się zgadzamy.
- Dzięku...
- Stop! Mam coś dla ty.
Kraft wyciąga zza pleców jakieś pudełko. Okej. Trochę się boję.
- Hmm... dziękuję.
- Otwie... Ot... - męczy się Stefan. - Pacz, co to jest – wybiera wreszcie w miarę znośną wersję zwrotu otwórz jak mniemam.
No to otwieram, przygotowując się na najgorsze. I, można powiedzieć, nie doznaję rozczarowania.
W środku są skarpetki.
Tak.
Skarpetki.
Kilka par. I na każdej wyszyta jakaś próbka języka polskiego według Krafta.

Mania jest najlepsza

Lubie cie

Skoki som fajne

Pszyjacielka

Wrzystkieko najlepszego


Mój Boże.
- Mówi... mówię kilka tydzienie wczoraj z twój przyjaciel – zaczyna mi tłumaczyć Stefan. - Z Maciek. I on mi powie...dział, że w Polska do urodziny najlepszy gesche... yyy prezent to jest no... to. Yyy... jak to się nazywa?
- Skarpetki – tłumaczę uczynnie, chociaż odczuwam nagły przypływ nienawiści pomieszanej jednakowoż z politowaniem wobec Kota.
- Tak – zgadza się Kraft. - No i ciebie napisa...łem to, bo cię lubię – uśmiecha się wszystkimi zębami.
Nie wiem, czy to jest jakaś forma zemsty ze strony Kota, że się do kadry nie załapał, ale nie będę się jednak tym razem wyżywać na Krafcie. Nie jego wina. Swoją drogą już sobie wyobrażam, jak on to dziergał z wystawionym jęzorem i powtarzając sobie na głos jak to ma lecieć. Szkoda, że nie położył sobie obok słownika ortograficznego.
- Bardzo fajne – powtarzam z mocą, choć z ręcznie wykonywanych prezentów chyba już wolałabym dostać laurkę, taką jak się w przedszkolu robi.
- Czesze się – szczerzy się znowu Kraft, a ja już nie mam siły tłumaczyć mu, że wcale się nie czesze. Ani trochę.


Siedzę sobie wieczorem w pokoju, rozkoszując się (chwilową) błogą ciszą i mam w dupie cały system. Mam urodziny, to mogę. Miałam zamiar wyłączyć telefon, ale to by mnie kosztowało wysłuchiwanie życzeń urodzinowych przez najbliższy tydzień - a nie tylko dziś - połączonych dodatkowo z przeprosinami, że nie wcześniej, ale się nie dało dodzwonić.
To ja już naprawdę wolę dziś.
Dzwonili rodzice, dzwonił Morgi, dzwonił Dawid (no w tym przypadku to akurat ciśniemy słodyczą w dwie strony), babcia, którą tam gdzieś w tle przekrzykiwał dziadek, druga babcia i pierdyliard innych osób. A reszta napisała sms-y. A jak komuś szkoda kasy, to napisał na facebooku. I już. Po bólu.
Czy powinnam się teraz pakować? Absolutnie tak. Czy to robię? Absolutnie nie.
Leżę na łóżku i liczę komary pozabijane na suficie. W sumie tu dużo lasów, to nic dziwnego, że w lecie trup się ściele gęsto.
Ktoś mi puka w drzwi.
- Proszę.
Wchodzi Kacperek z jakąś paczką.
Urodzinową ewidentnie.
- Można?
No w mordę jeża, a czy ja goła jestem czy jaka, że on się tak dopytuje?
- Właź. Co jest?
- A bo chciałem ci złożyć życzenia. Ale że w ciągu dnia twój poziom irytacji zapewne znacznie wzrósł, to przychodzę teraz. Bo może ten poziom już trochę zmalał, co? - Skrobot drapie się z zakłopotaniem po głowie.
- Może - uśmiecham się.
No bawi mnie ten gość. Znamy się ponad piętnaście lat, a on się zachowuje aktualnie, jakby stał przed panią wychowawczynią na zakończeniu roku i wstydził się jej dać czekoladki.
W sumie nie miałabym nic przeciwko czekoladkom.
- No to w takim razie wszystkiego najlepszego. I żebyś zawsze była szczęśliwa.
Ej, bo się zaraz wzruszę.
A to raczej nie w moim stylu.
Dostaję paczkę do rąk własnych - chociaż bez pokwitowania - i zaczynam się naprawdę czuć jak mała dziewczynka. Papier w jakieś misie czy inne stworzenia i do tego złota tasiemka. Rany Julek. Chyba mam jednak lat pięć, a nie dwadzieścia pięć.
Skrobot siada naprzeciwko mnie i obserwuje moją reakcję. I przejęty dalej jest.
- Emm, Kacperku, ale weź wyluzuj trochę, co? To nie oświadczyny, kosza nie dostaniesz. Najwyżej mi się prezent nie spodoba.
Uśmiecha się jakoś głupkowato i wzrusza ramionami.
- Otwórz.
No to otwieram. To znaczy ten proces nie zamyka się w tym jednym prostym słówku otwieram, bo jednakowoż walczę z supełkiem dość długo, ale ostatecznie osiągam sukces. Spory, nawiasem mówiąc.
Bo w środku jest gigantyczna czekolada.
Uśmiecham się szeroko.
- Ty to jednak wiesz, czego mi potrzeba do szczęścia.
- To nie wszystko - informuje mnie Skrobot.
Rozwijam papier do końca i co widzę?
Cudowną, piękną, fantastyczną składankę Bruno Marsa.
Przepraszam bardzo, ale ja na niego lecę.
Znaczy nie na niego, tylko na jego piosenki. No i może trochę na to jak tańczy.
Dobra, nieważne. Nie będę się pogrążać.
- Jezu, to jest cudowne. Dziękuję.
Skrobot wreszcie oddycha z ulgą.
- Siadaj tu i otwieraj czekoladę - klepię ręką koło siebie..
Ale to zadanie okazuje się nie być takie proste. Bo mam wielką dupę, a łóżko przylega krótszym bokiem do ściany.
Przeprowadzamy więc najpierw akcję przestawiania łóżka. Akcja zostaje zakończona powodzeniem.
Ładujemy się, Kacper otwiera czekoladę, a ja się cały czas zachwycam.
- Skąd masz takie cudo?
Skrobot patrzy się na mnie z pobłażaniem. Żeby nie użyć wyrażenia: z politowaniem.
- Mańka, uwierz mi, takie rzeczy da się załatwić.
- No dobra, niech ci będzie. W sumie nieważne. Ej! Ale tu jest wszystko najważniejsze. Same moje ulubione.
- Mańka, pragnę zauważyć, że jak się tak zachwycasz, to bardzo tracisz na ironii.
- Zaraz cię kopnę tak, że to ty stracisz. Możliwość posiadania dzieci.
Mnie to jednak łatwo wyprowadzić z równowagi.
A Skrobot się śmieje.
- Ja bym się na twoim miejscu tak nie cieszyła.
- Patrz na ostatnią piosenkę - sugeruje Kacper.
Patrzę. Marry you.
- Aha, czyli jednak chcesz mnie powkurzać. Mimo tych całych urodzin.
- Przecież to lubisz.
- Lubię. Ale mnie wkurza.
- Ale może on jest niezdecydowany - broni Skrobot tego nieudolnego podmiotu lirycznego.
- Jak jest niezdecydowany to po kiego grzyba jej mówi, że się chyba z nią chce ochajtać? Poza tym on jest przecież pijany.
- Jak się jest pijanym to się mówi prawdę.
- A poza tym co to ma być, że jak ona będzie chciała zerwać to spoko? No ludzie. To on ma w końcu co do niej jakieś poważne zamiary czy nie?
Wkurzam się. Jak zawsze, jak się kłócimy o tę głupią piosenkę.
- Czekoladki? - Skrobot podsuwa mi tabliczkę.
- Poproszę.
- No dobra, a wracając do tematu - Kacper wraca do tematu. - To jakby tobie ktoś powiedział, że się chce z tobą ożenić, też byś się tak wkurzała?
- Nie ma obawy. Nikt mi tak nie powie.
- Skąd wiesz?
Bo faceci lecą na chude chimeryczne modelki. Patrz: mój niedorozwinięty brat.
- Bo nie jestem wymarzoną kandydatką na żonę?
- Emm... Zależy jak dla kogo.
- Bardzo dyplomatyczna odpowiedź.
- Przy tobie trzeba się takich nauczyć.
Zastanawiam się nad tą wypowiedzią dość intensywnie.
Całkiem możliwe.
- No dobra, a jakby ci się jednak ktoś oświadczył?
Co on tak drąży temat, rany boskie.
- Monotonny jesteś - zauważam, opychając się czekoladą. I tak już jestem gruba, wiele gorzej nie będzie.
- A jakby to był Bruno Mars?
- Ty się lepiej zamknij czekoladą - wkładam mu kostkę do ust.
- A jakbym to był ja?
Eee.
Matko.
Mowę mi troszeczkę odbiera.
Może nawet trochę bardziej niż troszeczkę.
- Znaczy że... co?
Ja to od zawsze byłam elokwentna.
- Marzenka... ja cię bardzo lubię, wiesz?
To nie brzmi dobrze. To brzmi bardzo, kurna, niedobrze.
- Też cię toleruję. Doceń to.
- Mańka... - Kacper kładzie swoją dłoń na mojej.
O nie, nie. Tak to my się nie bawimy.
Wstaję z łóżka, podciągam spodnie od dresu i biorę się wreszcie za to kretyńskie pakowanie.
Czas najwyższy.
- No właśnie - wkurza się Skrobot. - Taka z tobą jest rozmowa. Jak się nie rzucasz, to uciekasz. Czego ty się tak boisz, co?
- Odwal się.
- O tym mówię.
Pakuję się. Spaceruję od szafy do torby i mam w głębokim poważaniu jego wynurzenia.
Może sobie ze swoim odbiciem w lustrze pogadać. Przynajmniej będą się zgadzać w zeznaniach. Ze mną to nie przejdzie.
Skrobot wstaje. Liczę na to, że uda się w stronę drzwi.
No chyba jednak nie.
Stoi na środku pokoju i wodzi za mną wzrokiem.
- Nie masz czegoś do roboty?! - warczę wreszcie. - Nie wiem, przespaceruj się, zrób sobie kolację, zagraj w sudoku...
- Jak ty mnie wkurzasz... Rany boskie... - przerywa mi.
I nagle dzieje się coś, nad czym absolutnie nie panuję.
Bo Skrobot trzyma moją twarz w swoich dłoniach. I bezczelnie mnie całuje.
A ja mu nie przerywam.
I tak oto mój drugi w życiu pocałunek staje się faktem.
Drugi. Przypominam, że mam dwadzieścia pięć lat.
I gdzieś z tyłu głowy krąży mi debilna myśl, że każdy kolejny mógłby być taki sam.
Kacper wreszcie zostawia mnie w spokoju, ale dopiero wtedy padają słowa, które - no cóż - bez specjalnej przesady można nazwać bombą. Albo czymś w tym rodzaju.
- Ja cię kocham, rozumiesz?! I nie próbuj mi, kurwa, wmawiać, że tego nie widzisz!
Po czym wychodzi z mojego pokoju trzaskając drzwiami.
Aż sobie przysiadam z wrażenia.
Co to, kurwa, miało być?!
__________

Ogólnie poziom tego rozdziału jest żenujący i zdaje sobie z tego sprawę. Ale z drugiej strony przynajmniej wszyscy się skupią na punkcie kulminacyjnym ;)
Trzydziestu dwóch rozdziałów na to potrzebował.
Nie wierzę jeszcze, że właśnie puszczam to w świat. Rany.
A, no i jeszcze autopromocja - choć podejrzewam, że aktualnie to absolutnie nikogo nie interesuje - little--love--stories - pojawiła się pierwsza historyjka. Enjoy!

piątek, 9 października 2015

31. Nie lubię hipokryzji

Ja właściwie nigdy nie jestem chora. A jak już jestem to porządnie. Natomiast dziś zaczynają się Mistrzostwa Świata i chora być nie mogę. A jestem.
Taki paradoks trochę czy coś.
Cieszę się niezmiernie.
Dawid wchodzi do pokoju (pokoiku raczej) i spogląda na mnie z politowaniem.
- No i co ty robisz?
- Umieram, nie widać?
Tonę w chusteczkach i chyba mam ze czterdzieści stopni gorączki. A ten debil nawet nie jest w stanie zauważyć, że mam nos bardziej czerwony niż Rudolf.
- No dobra, a jak się zarażę?
Co za cham i prostak niewychowany. I że ja z tym czymś mam wspólne geny, no naprawdę.
- Czy to jakaś różnica? I tak cię do żadnego konkursu nie wystawią. Ciesz się, że cię w ogóle wzięli na wycieczkę do Szwecji.
- Możesz się z łaski swojej nie wypowiadać na tematy, o których nie masz pojęcia?
Ojojoj, jaki urażony. Jakieś ambicje ma czy co?
- Mogę. A ty możesz przestać się zajmować czymś, o czym nie masz pojęcia?
- Co masz na myśli?
- Skakanie, debilu.
Dawid coś brzęczy pod nosem i wychodzi.
Obraził się, biedaczek.
Trzy minuty później ktoś puka do pokoju.
- Zajęte - burczę i kicham głośno.
- O Chryste Panie... - wita mnie Skrobot zawołaniem dość adekwatnym do miejsca naszego pobytu (bo przecież nie w hotelu siedzimy, tylko u sióstr. Ciekawe, czy to jest legalne).
- Co jest? Ten idiota się poszedł poskarżyć? - zawijam się mocniej w koc, bo z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu tu pizga mrozem.
- Coś w tym rodzaju - Kacper siada na krześle naprzeciwko mnie. - Powiedział, że się z tobą nie da wytrzymać.
- Aha. I co - przyszedłeś z tym zrobić porządek? - wycieram nos.
- Oczywiście. Która jest godzina?
- A co za różnica?
- Zdecydowana. Szósta - Kacper spogląda na mój telefon. - Dobra, idę szukać apteki.
- Weź się nie wygłupiaj...
- A tak, masz rację. Najpierw ci zrobię herbatę. Jaką chcesz? - Skrobot chwyta za klamkę.
- Nie przerażaj mnie, okej?
- Masz rację, też bym wybrał wiśniową - stwierdza z przekonaniem.
- Kacperku...
- No co?
- Kocham cię - informuję go, po czym głośno kicham.

Mój parszywy, wredny brat bliźniak rodzony chce mnie wpakować do izolatki.
Proszę bardzo, w niczym mu to nie pomoże.
Skrobot wmusił we mnie Theraflu i kazał spać, ale nie ma szans, ja w takich warunkach nie usnę. Na korytarzu, przed naszym pokojem odbywa się aktualnie jakaś narodowa dyskusja nad moim losem. Udział biorą: trener Łukasz Kruczek, asystent trenera Zbigniew Klimowski, serwisman Kacper Skrobot oraz zdrajca i konfident Dawid Kubacki.
Czuję się, jak krowa na targu.
Drą się jak nienormalni i każdy chce przeforsować swój scenariusz. Paranoja. Te biedne zakonnice zaraz się zaczną modlić o uwolnienie spod jarzma tej hołoty, co je najechała, a one w przypływie miłosierdzia zgodziły się ją przyjąć pod swój dach.
Już chyba kwadrans się kłócą.
- No i dobrze! - słyszę autorytatywny ton trenera, co niewątpliwie oznacza koniec tej żenady.
Chwilę później do pokoju wparowują Dawid z Kacprem.
- Marzena, zwijaj się, będziesz spać u Skrobota.
No i co to ma być za decyzja? Ubezwłasnowolniona jestem czy jaka?
- A on to ma kurna jakieś zabezpieczenia antyzarażeniowe, co?
- Zależy przed czym - odpowiada mi błyskotliwie Dawid i rechocze jak niedorozwinięty.
- Jesteś stuknięty - stwierdzam po prostu, bo nie będę się zniżać do jego poziomu i wycieram nos.
- Mania, ale to jest naprawdę najlepsze rozwiązanie - żenujący pomysł mojego brata popiera Kacper. - Jak on będzie skakał, jak będzie chory?
Argument roku, proszę państwa.
- A jak wszyscy inni będą skakać, jak jeszcze ty będziesz chory? Sami se będą, jęzorami, narty smarować.
- Oj, proszę cię... - zaczyna Dawid.
- Co - proszę cię? Umówmy się, ty to mnie akurat gówno obchodzisz, bo cię trener nawet do kwalifikacji nie dopuści, ale na pewno nie będę ryzykować wynikiem obrońcy tytułu.
- O przepraszam, Kamil to akurat jest mistrzem z dużej skoczni - wtrąca się Skrobot.
- A co za różnica?! Mistrz to mistrz. Jak przeze mnie dupnie na bulę to nie będzie miało specjalnego znaczenia na której skoczni.
- Aha - Dawid zakłada ręce na piersiach. - Czyli będziesz siedzieć tutaj i rozrzucać te swoje zarazki na prawo i lewo?
- Dokładnie.
- No to zajebiście. Marzena - zaczyna znowu po pewnej chwili. - Ty naprawdę tragicznie wyglądasz.
- Dziękuję bardzo.
- O Jezu no... Ja się tym razem naprawdę nie chcę z tobą kłócić.
Tym razem. Słowa klucze.
- To się nie kłóć.
- Ale Kacper to ci przynajmniej jakoś pomoże jakby ci temperatura w nocy skoczyła czy coś, a ja nie bardzo bym mógł. Ja muszę być wyspany. Na zawody.
- Odnoszę wrażenie, że niespecjalnie sobie pomagasz - zauważa Skrobot, patrząc wymownie na Dawida. - Dobra, Mańka, nie róbmy już tego cyrku. Jesteś chora, więc masz spać, a nie kłócić się z nami. Chodźże do mnie i tyle.
Zastanawiam się jeszcze raz nad tą propozycją na tyle intensywnie, na ile pozwala mi mój obecny stan. Niech im wszystkim będzie. Szczerze mówiąc to naprawdę nie mam siły się kłócić.
- No dobra... Przeniosę się do Kacperka. Ale nie myśl, że to robię w trosce o twój stan psychiczno- fizyczny, debilu - informuję Dawida, bo się szczerzy, jakby los na loterii wygrał. - Akurat mój stan interesuje mnie bardziej. A w twoim towarzystwie to on się na pewno nie poprawi.

No cóż, niewiele raczej temu mojemu nieszczęsnemu bratu te moje przenosiny pomogły.
Za to pomogły mnie. Bo o ile konkursy indywidualne to sobie z telewizorka oglądnęłam, to na drużynówkę mnie Skrobot postawił na nogi.
Dobry jest, skurczybyk.
Chociaż jak bym w kogoś tyle herbaty, witaminy C i soku malinowego wpakowała, to też bym go na nogi postawiła.
Tylko nie wiem, czy by mi się chciało. A Kacperkowi się chciało.
Sprzęt pięknie przygotowaliśmy, wszystko w jak najlepszym porządku, oprócz oczywiście skoków naszych cudownych, utalentowanych, młodych i perspektywicznych zawodników. Zawsze któryś coś musi spierdolić.
I kiedy już jestem absolutnie przekonana, że medalu nie ma prawa być, nagle dzieją się jakieś jaja i wszyscy inni po kolei psują swoje próby. No jakby im dosłownie pierwszy raz w życiu narty na nogi ubrali. Cóż, nie powiem, żeby mnie ten fakt specjalnie martwił, ale trzeba przyznać, że tu się naprawdę odbywa jakaś radosna twórczość. Proszę bardzo. Ja się bawię doskonale.
Dobra, proszę państwa, jesteśmy trzecią drużyną świata.
Ale jaja.
- Nie wiem, jak ty - podchodzi do mnie Skrobot. - Ale ja to chyba nawet jestem bardziej zdziwiony niż zadowolony.
- Zdziwione to Niemce mogą być tym piątym miejscem. A my to na mszę chyba powinniśmy dać. Za ten cud, co się tu przed chwilą wydarzył.
- Nooo... Coś w tym jest - zgadza się ze mną potulnie Kacperek. Wygląda jakby naprawdę przeżył największy szok w życiu.
Tak w ogóle to chyba pasuje nam się uśmiechać czy coś. No bo medal mamy, nie? Tylko, że to naprawdę jest niemożliwe.
To jest tak cholernie niemożliwe, jak to, że Vincent Des-cośtam-Sav-cośtam mógłby wygrać Puchar Świata. No offence, Wincenty. Ale jednak.
Jesteśmy świadkami cudu. Alleluja!
Słyszę jak ktoś za mną chrząka.
Odwracam się. Kraft.
No pewnie. Tego się prędzej czy później należało spodziewać.
- Mania, gratu...luje.
Piękna polszczyzna, zdaje się, że do wypowiedzi dwuwyrazowych jest powołany Stefan. Nie dłuższych.
- Eee... Czego?
Kraft się na mnie patrzy jak na debila. No ja nie wiem, kto się w naszym duecie powinien tak patrzeć.
- Macie czecie miejsze, nie?
A czy to ja przepraszam skakałam? Przecież ja bym w tych ich kombinezonach to nawet ręki w dziurę na nogę nie wsadziła.
Dzięki, ale ja nie potrzebuję być ojcem sukcesu.
Ani nawet matką.
Ogólnie żadną matką nie potrzebuję być. Ale jakbym się jednak zdecydowała, to raczej na dziecko, niż na sukces.
- Dzięki. Jakbyście z nami przegrali, to też byś mi gratulował?
- Mania! My wygramy z wy - mówi zaskoczony, a trochę nawet oburzony Kraft.
- Wiem, debilu. Przecież to powiedziałam. To jest tryb przypuszczający, czyli zastanawiam się, co by było, gdyby było inaczej niż jest. I pozbieraj tę szczękę z podłogi.
Kraft mruga dwa razy, wzdycha i w końcu mówi:
- Ja idę. Nie mam czas.
Najwyższa pora w gruncie rzeczy. Za chwilę mu kwiatki będą chcieli wręczać, a ten tu stoi i pierdzieli mi jakieś farmazony o gratulacjach.
- Pani Marzeno, mogę pani zająć chwilę?
Znowu się odwracam. Czy oni mnie wszyscy muszą od tyłu zachodzić?
Swoją drogą wolałam już Krafta.
Stoi przede mną ten wielki, gruby redaktor Szczęsny z odmrożonym nosem i uszami, a za to bez czapki. Fuckin' logic.
Wzdycham głęboko.
- Chciałem zadać pani kilka pytań, możemy?
- A co ja jestem? Niech pan Żyłę zapyta.
- Już zapytałem - cieszy się debil. - Ale chcielibyśmy też porozmawiać z kimś, że tak powiem, z zaplecza.
A już myślałam, że po prostu z kimś poczytalnym.
- Że niby ze mną?
- Miło byłoby poznać damski punkt widzenia na pewne sprawy.
Naciągam czapkę na uszy.
- Niech będzie. I tak tego nikt nie oglądnie.
- Mogę zapewnić, że...
- Trzy pytania. Spieszę się.
Jakiś śmieszny gostek podchodzi z kamerą, kiwa głową, a nie-Szczęsny zaczyna swój fascynujący wywód.
- Ze mną człowiek od brudnej roboty w kadrze naszych skoczków, Marzena Kubacka. Marzena, gratulacje. Dla ciebie, człowieka z zaplecza to również musi być fantastyczna chwila.
- Taa... Pytania kończą się znakiem zapytania, nie wiem, czy pan wie. Poza tym nie przypominam sobie, żebyśmy byli na ty.
Redaktorkowi kopara opada.
- Wyba... Proszę mi wybaczyć. Eee... Aaa... Powi... Niech mi pani powie, na czym polega pani praca?
- Smaruję narty.
- Yyy... Nie wierzę, że tylko tyle. Jako jedyna kobieta w sztabie musisz... emm... musi być pani chyba powierniczką wszystkich sekretów naszych zawodników.
Zawsze wiedziałam, że to jest debil. Ale nawet nie wiedziałam, że aż tak powinnam współczuć Kamilowi, który ma przyjemność rozmawiania z tym idiotą po każdych zawodach.
- Tak. Najczęściej mi się zwierzają z problemów z dziennikarzami. Podobno są strasznie upierdliwi i nie potrafią zadawać pytań.
- Aaa... a...
- Miały być trzy pytania, proszę pana. Dziękuję i do widze... nie. Raczej - żegnam.
Pan redaktor aż sobie jęknął i machnął ręką na kamerzystę.
- Usuń to. Chyba naprawdę nikt tego nie oglądnie.

Siedzę sobie w pokoju.
I chyba na tym polega problem.
Powinnam być spakowana już od dobrych kilku godzin, a teraz siedzieć z chłopakami i opijać medal. Bo jutro rano wyjeżdżamy.
Kopię w tę kretyńską torbę, która jak zwykle nie chce się dopiąć.
Otwierają się drzwi, wchodzi Kacper.
- Mańka, co ty robisz? - patrzy z niedowierzaniem na ten burdel na podłodze.
- Umieram. Nie chce mi się już żyć.
- Ciekawa teoria. Kraft ma podobną - Skrobot siada na swoim łóżku. - Spotkałem go dziś i powiedział mi, że kończy z polskim, bo jest do bani - on, nie polski - bo i tak nic nie rozumie z tego, co do niego mówisz.
Drapię się po głowie i padam na łóżko.
- Ja pierdolę...
- Hmm?
- Zdaje mi się, że go zwyzywałam ostatnio. I to dość wysublimowaną polszczyzną.
Skrobot się śmieje.
Ale mnie to jakoś nie bawi.
- A co on ci takiego zrobił?
- No... gratulacje mi złożył.
Kacper wytrzeszcza oczy.
- No i? - pyta ze śmiechem.
Ja pierniczę, też bym chciała, żeby mnie tak wszystko w życiu bawiło, no naprawdę.
- No i nic. Nie lubię hipokryzji.
- Yyy... Kraft chyba raczej nie jest hipokrytą, nie? - upewnia się Skrobot.
- No chyba raczej nie - przyznaję mu rację. - Ale wpieniona byłam no. Na samą myśl o tych wszystkich dziennikarzach, co zaraz przyjdą i mi zaczną gratulować i wyciągać wszelkie informacje, chociaż nawet dobrze nie wiedzą, jak się nazywam.
- Eee... Marzenka, taką propozycję mam. Ty się może nie wyżywaj na Krafcie za to, że cię dziennikarze wkurzają.
Wzruszam ramionami.
- Proszę bardzo. Mogę się wyżywać na tobie.
Skrobot się znowu śmieje.
- A możesz się wyżywać na dziennikarzach?
- No w sumie mogę. Nawet już ostatnio wypróbowałam tę zacną metodę na panu Szczęsnym.
- Nie!
- No tak.
- I jak to przyjął?
- Nakręcił ze mną materiał, po czym od razu kazał kamerzyście go usunąć. Zdaje się. że przyczyniłam się do jego największej zawodowej porażki.
__________

No i tak. Od tygodnia jestem już studentką. A jakoś tak nie umiem nią być. 
A tymczasem wrzucam marzenkowy rozdział, który całkiem lubię. No i przy okazji zaproszę od razu tutaj. Jako że przychodzi mi do głowy ostatnio sporo pomysłów, które są zbyt ubogie jak na kilkanaście rozdziałów, zakładam blog z jednopartami. Za jakiś tydzień-dwa powinna się pojawić pierwsza historia. Tematyka sportowa, ale z absolutnie różnych dyscyplin. Wpisy w piątek. To się nie zmienia. Także jeśli kogoś z Was to interesuje - obserwujcie tamtego bloga. Bo zwyczajnie szkoda mi czasu na informowanie o nowościach. Buziak! :*

piątek, 18 września 2015

30. Ja to jednak jestem tępa dzida

Ja chyba mam do pogadania z tym całym śmiesznym panem Rudzińskim. Nie ma to jak kompetentny komentator, cholera jasna. Misja telewizji publicznej i te sprawy. Frajer sobie uroił, że Piotrek ma dwa kilometry prędkości wolniejsze na progu, bo ma źle posmarowane narty. Proszę sobie wyobrazić, że nie tak to działa. Jakby pan, panie Rudziński przyjmował pozycję dojazdową, która raczej przypomina powstrzymywanie moczu przez pięcioletnią dziewczynkę, to też by pan dwa kilometry wolniej od wszystkich jechał. Dziękuję za uwagę.
- Coś ty taka wpieniona? - wita mnie Skrobot, wchodząc do naszego domku.
To mu mówię, co mi szkodzi.
- A skąd ty to niby wiesz, co?
- Mam swoich informatorów. Idziemy pod skocznię?
- W sumie to po to tu przyszedłem, ale jak cię zobaczyłem w takim nastroju to się bałem cokolwiek zaproponować.
- I słusznie. No i gdzie jest moja czapka? Boże, że nawet my musimy łazić ze sponsorem wywalonym na czole...
- Mania, nie narzekaj, ten sponsor ci pensję funduje - włącza się Kacperek, jak zwykle wspaniałomyślny i dobroduszny.
- Gówno prawda.
- Jesteś bezlitosna.
- A ty jesteś aż za dobry. Rozmemłany tą dobrocią do granic możliwości.
- Chcesz się koniecznie kłócić?
- Może. Co mi tam. Czapki nie znalazłam, to się ludziom przecież na oczy nie mogę pokazać. Zostanę tu już do końca życia.
- Aha. A ja ci mam przynosić jedzenie.
No, no. Jestem pod wrażeniem domyślności tego człowieka.
- Tak.
- Zajebiście. Chodź już, co?
- Nie mogę.
- Możesz - Skrobot podchodzi i zakłada mi kaptur na głowę. - Genialne, czyż nie?
- A gdzie sponsor?
- No jak to gdzie? A gdzie go masz? - uśmiecha się głupek.
To pytanie nie wymaga odpowiedzi.

Nie no, to jest po prostu zabawne. Kraft przyjechał do Polski, żeby nam zarżnąć imprezę. I pewnie jeszcze zadowolony z siebie jest. Wygrał se konkurs i Hayboeckowi żółtą koszulkę zabrał. Może frytki do tego? 
A na dodatek zauważyłam, że on ma jakąś przerażająco ogromną ilość fanek. Jakim cudem, ja się pytam? No możliwości są w zasadzie dwie, jak się tak zastanowić. Albo lecą na zwycięzców (i kasę), albo liczą na to, że załatwi im numer do Hayboecka.
To drugie jest nawet bardziej prawdopodobne, jak mniemam.
A jeszcze teraz tu lezie, żeby się chwalić.
- Widziaś?
Eee... Aha.
- Co?
- No jak wygram dziś.
I wszystko jasne.
- Yyy... tak?
- Super, nie?
- Super - przytakuję z mocą, bo to przynajmniej zrozumiałam.
- Pacz, co mam - Kraft prawie wsadza mi w oczy najważniejszą część dzisiejszej nagrody. - To misz ja myśle.
I teraz zagadka: miś czy mysz?
- To jest Gustaw - poprawiam nieuka.
- Aha. Gu... jak?
- Gustaw.
- Gutaf. Okej. Co to znaczy?
- To jest imię, debilu.
- Ej, Marzenka - włącza się nagle Skrobot z tym swoim upierdliwym miłosierdziem wobec całego świata. Nie wiem w ogóle skąd on się tu wziął, ale to akurat najmniejszy problem. - Dajże mu spokój.
- Przecież jestem miła, nie?
- Nie.
- Spadaj.
- Tę propozycję to nawet chętnie wezmę pod uwagę. Pod warunkiem, że spadasz ze mną.
- Wal się.
- Twoja delikatność jest zabójcza.

Stoimy przed tym durnym telewizorkiem umieszczonym na wysokości, która sugeruje, że powinniśmy wszyscy urodzić się karłami, i oglądamy zajebisty skok Kamila. Ja, Piotrek i Olek. Tylko Dawid się wolał przed światem schować i więcej wstydu po tej swojej próbie na 113 metrów rodzinie nie przynosić. No ja pierdzielę, Kamil wygrał! Ten gość to jest jednak niesamowity. Niech mi ktoś powie skąd się biorą tacy ludzie, bo nie wierzę, że to od tak ze zwykłego wyścigu plemników się udaje.
- Aaa! Jezus Maria! - wrzeszczę, bo mnie nagle ktoś podnosi i wokół własnej osi okręca.
- Mańka, czy ty to widziałaś?
- Skrobot, przysięgam przy świadkach, że pewnego dnia poważnie cię uszkodzę. Czy tobie się na mózg rzuciło?! I jakim cudem ty mnie w ogóle podniosłeś?! - cóż, muszę przyznać, że to jest najbardziej nurtująca część tej całej sceny, w której miałam wątpliwą przyjemność brać udział. - Weźże przyślij swojego brata na zamianę może, co? To Skrobot i to Skrobot.
- Nie mogę, bo on teraz jakieś laski bajeruje.
- Mhm. Zajęty, biedaczek.
- Dokładnie. Chodź, bo na hymn się nie zdążymy przecisnąć.
- To ja idę z wami - informuje nas Olek. - Bo ja nie wiem, ale chyba orientację w terenie tracę jak mam na około tyle ludzi.
- No tak. Zwłaszcza, jak to są piszczące piętnastolatki, nie? - zauważa przytomnie Kacper.
- To już nie moja wina. Jak one piszczą nawet na widok Dietharta to są to przypadki absolutnie beznadziejne. Nic się już z tym nie da zrobić.
I trudno się z tą opinią nie zgodzić.

- Marzenka!
O Chryste, Kocia Kasia. A cóż ona znowu chce? Przecież jak się niedawno konkurs skończył to ona teraz powinna Maciejkę pocieszać. Taki schemat jakby. Dobrze wyćwiczony przez te kilka lat.
- Tak?
- Możemy pogadać?
- No tak, tak. Coś się dzieje?
- Chyba... chyba tak.
Wzdycham głęboko.
- Sprawa sercowa?
- Tak... Myślę, że można to tak nazwać.
No oczywiście. Nie muszę gadać z Kotem, żeby wiedzieć, że ma problem z dziewczyną.
- To chodźże do domku, co? Bo ja czuję, że mi już kończyny poodpadały.
- Słuchaj... Bo ja nie jestem pewna... Chociaż nie, właściwie to jestem pewna - ogłasza mi Kasia inteligentnie po zajęciu miejsca koło mojego stanowiska pracy. Narty, narty, smary, narty, kombinezony, narty. Idealne miejsce na zwierzenia.
- Tak... A tak żebym może coś zrozumiała to jak by to brzmiało?
Kasia wzdycha. Super się zapowiada, super.
- Myślisz, że Maciek mnie kocha?
Świetne pytanie. A ja jestem Duch Święty i znam na nie odpowiedź.
Nie no, dobra. W sumie to chyba znam.
- A skąd ci się nagle wzięło na takie wątpliwości? - pytam, wyciągając batona z plecaka Skrobota. Pół mu zostawię, nie będę świnia.
- On się ostatnio strasznie dziwny zrobił - wyjawia Kasia ściszonym głosem. - Ostatnio to mi nawet powiedział, że ładnie wyglądam.
Ręka ze Snickersem zastyga mi w połowie drogi do ust. Co z tą dziewczyną jest nie tak?
- No i co z tego? - pytam niepewnie.
- Pierwszy raz od dobrego półtora roku coś takiego usłyszałam.
No tak. Ja to jednak jestem tępa dzida.
W towarzystwie Kota to można zapomnieć, że się jest kobitą. A jak nagle wyjeżdża z komplementem to to jest rzeczywiście dość podejrzane. Zdrada, HIV, zapalenie wyrostka robaczkowego... Jakiegoś nieszczęścia się w każdym razie można spodziewać.
- Okej, ujmę to tak: on cię kocha jak głupek. Którym w gruncie rzeczy jest. I to ja mu kazałam, żeby ci powiedział jakiś komplement.
- Ty?! - Kasi oczy na wierzch wychodzą.
- No ja. Co w tym takiego dziwnego? Miał jakiś kryzys światopoglądowy, to mu kazałam zobaczyć coś poza czubkiem własnego nosa. Ciebie na przykład. No i chyba zobaczył - stwierdzam, bo twarz Kasi diametralnie zmienia swój wyraz.
- Matko! Dziękuję! - kobieta Kota rzuca mi się na szyję i ściska tak, że chyba zaraz mnie udusi.
- No dobra, dobra... - mówię, kiedy wreszcie udaje mi się złapać oddech. - Nie ma za co, naprawdę. Na zdrowie i tak dalej.
- Marzenka, jesteś cudowna. Już rozumiem, co ten Kacper w tobie widzi.
Żenujące.
I pomyśleć, że ja tę dziewczynę za inteligentnego człowieka uważałam.
Cóż, towarzystwo Kota jej ewidentnie nie służy.
__________

Cóż Wam mogę powiedzieć? Komentujcie, dziewczęta! Z lepszą częstotliwością niż ja u Was :P 
A tak serio to ja się cały czas nie wygrzebałam z moich przedmaturalnych zaległości. Może nastąpi  kiedyś taki cudowny dzień, że będę z wszystkim na bieżąco ;)

piątek, 4 września 2015

29. Dali ci może ciastka?

No i stało się niemożliwe.
Kraft wygrał Turniej Czterech Skoczni.
Czy w tej sytuacji powinnam czuć się dumna z powodu, że wybrał mnie na swojego prywatnego psychologa?
Eee... nie.
I już dobra, skupię się na tym, a nie na występach Fairalla i Ammanna, które nawet ciężko skomentować. Bo Nick to ja nie wiem, czy do skakania wróci, a Simi ostatnio robi telemarki twarzą po zeskoku. O gustach się nie dyskutuje.
Ale swoją drogą mina Hayboecka po tym jego finałowym skoku mnie zabiła. Niby taki szczęśliwy, pierwszy konkurs w karierze wygrał, ale jak ogarnął, że Turniej o sześć punktów z Kraftem przegrał, to trochę mu mina zrzedła. Biedaczysko. Niech się nie martwi, Stefan go i tak kocha. A w tych okolicznościach to chyba nawet jeszcze bardziej.
Za chwilę się zaczyna ta impreza Morgiego, co na nią nie pójdę, bo mam dużo roboty. Czy jakoś tak to szło. Nieistotne, chyba po prostu nauczyłam się wiarygodnie kłamać, co może i nie jest powodem do dumy, ale mam to w... no w głębokim poważaniu.  Bo umiejętność chyba całkiem przydatna.
Chowam sobie sprzęty w naszym domku, wzdycham lekko nad moją marną egzystencją, a nagle wbija Olek Zniszczoł.
- Cześć, Mańka.
- No siema. Zdajesz sobie sprawę z tego, że mówisz mi dziś cześć po raz czwarty?
- Tak? Aha. A ty zdajesz sobie sprawę z tego, że pół internetów ze mnie leje? A już na pewno całe polskie.
Cóż, to było do przewidzenia. Jak się chce nieudolnie naśladować Loitzla z Zakopanego albo Ito z Sapporo to takie są skutki. Swoją drogą jak on do konkursu ostatecznie wszedł to dla mnie pozostanie zagadką na wieki wieków amen.
- No dobra, ale patrz, jaka popularność.
- No dzięki. Zawsze kurwa marzyłem o tym, żeby cały świat oglądał, jak wywijam orła na belce startowej.
- Wiesz, niektórzy wolą pokazać dupę. Albo cycki ewentualnie.
- Cycków nie mam, to nie pokażę.
- A dupę?
- A dupę mam. Ale też nie pokażę.
- No to nie pozostaje ci nic innego jak wypierdzielanie się na belce.
- A czy ja mówię, że chcę być popularny?
- No trudno. W takim razie zdobyłeś popularność niezamierzoną.
- Fajnie. Dzięki za wsparcie. Na ciebie to zawsze można liczyć, Marzena.
- Zawsze do usług. Masz coś do żarcia?
Olek się na mnie patrzy jak na osobę nieskalaną inteligencją.
- Skąd ja ci wezmę żarcie podczas zawodów?
- Nie wiem, czy zauważyłeś, ale już jest po zawodach. Od dobrych piętnastu minut.
- Dobrze, przepraszam. W takim razie po zawodach też nie mam żarcia.
- A idź ty. Na was to nigdy nie można liczyć - burczę, ubierając czapkę. - Idę coś upolować. Pilnuj interesu.
- Upoluj Krafta - słyszę na pożegnanie. - Będzie miał Mannera za zwycięstwo.
Hmm, hmm... Widzę, że Olek się wybija ze swoim IQ ponad przeciętną grupy. Dobrze wiedzieć, w razie czego. Potulnie stosuję się do jego zaleceń i znajduję Krafta.
- Cześć, jak się czuje najnowszy zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni? - ja cisnę po angielsku, nie będę tego biedaka stresować polskim, bo w tych emocjach to już całkiem nic nie zrozumiem z jego wypowiedzi. A jak jeszcze zacznie zjadać końcówki (czyli zawsze) to żegnaj próbo porozumienia.
- Widziałaś? Jeszcze trochę, a by mnie Michi wyprzedził. Ale by było!
No rzeczywiście. To by była wprost niepowetowana strata dla światowych skoków.
- No jak to, gniewałbyś się? Przecież wy się przyjaźnicie, nie?
- No tak, oczywiście - Kraft wypina dumnie pierś. - A tym większa satysfakcja jest, jak się wygra z przyjacielem. I to wiesz, nie takim przeciętnym, tylko takim super extra. Jak Michi.
Panie Boże, to naprawdę brzmi gejowsko.
- Fajnie. Dali ci może ciastka? - przechodzę do rzeczy, bo mnie w żołądku naprawdę nieźle ssie.
- Dali. A ja dałem Michiemu.
Strzelam sobie z otwartej dłoni w czoło.
Ała.
- No dobra. To ten. Brawo, Stefan. Muszę ci powiedzieć, że naprawdę niezłą robotę odwaliłeś. Ale teraz wybacz, oddalę się, bo mi się już chyba żołądek przyssał do nerek.

Pakujemy się do busa. I jazda do domu. Potrzebuję domu po przeżyciu dobrych kilku dni w państwach niemieckojęzycznych. To są naprawdę ciężkie nacje. Świat się powinien składać z samych Polaków i Czechów. Z nimi się przynajmniej można dogadać. Ty mówisz po polsku, oni po czesku, a i tak się rozumiecie. Bajka.
Takie przemyślenia nachodzą mnie tym częściej, im więcej czasu spędzam z Kraftem. I im mniej z Morgim. Jednak przeżycia dotyczące jednostki naprawdę mogą wpływać na postrzeganie całej grupy ludzi.
Dobra, koniec, bo się zaraz w jakiegoś filozofa zamienię.
A to już by było naprawdę nieszczęście.
I w tym właśnie momencie przed moimi oczami pojawiają się obiekty moich przemyśleń. Oba.
I to nie pierwszej trzeźwości. Również oba. Czy raczej – obaj.
- Sześśś, Mania – zaczyna Kraft. - Jest fajnie, ty nie idziesz?
Stara się biedaczek z tym polskim bardzo, ale dzięki Bogu musimy przejść na angielski, bo Morgenstern nic nie zrozumie.
- Nie wiem czy zauważyliście ten cudowny, piętnastoletni pojazd, który ma mnie zabrać do domu razem z całą drużyną. W trybie now.
- Ale Mania, to nic nie szkodzi. My cię potem dostarczymy do Polski. Helikopterem nawet jak chcesz.
Wyrywać laski na helikopter. Boże drogi. Starzejesz się pan, panie Morgenstern.
Zaczyna się darcie z busa. Wszyscy się zapakowali i tylko na mnie czekają. Jak wszyscy obecni na skoczni i przed telewizorami na Schlierenzauera na belce, który jednak decyduje się nie skakać, bo mu się kombinezon rozpiął. Albo mu się pogoda nie podoba. Albo coś. Biedaczek w sumie. Sport zimowy sobie niestety wybrał. Czasem pada śnieg. Albo wieje.
- Juuuuż! - wrzeszczę na wszelki wypadek.
- To jak? - pyta Morgi, absolutnie niezrażony atmosferą daleką od relaksacyjnej. - Wszyscy już są. I naprawdę dobrze się bawią.
- To idźcie się bawić z nimi – radzę im uprzejmie.
- Mania... - zaczyna jojczenie Kraft.
- Nie mam czasu. I radzę to sobie zapamiętać na przyszłość. Bo szybko mieć nie będę.
__________

Jeden z krótszych rozdziałów. I jeden z gorszych. Po takiej długiej przerwie - takie coś. Aż mi wstyd. Ale cóż poradzę, wen mi się bardzo zbuntował przy tym Bischofshofen. Może też nie lubi Austrii. Jak Mańka.

piątek, 14 sierpnia 2015

28. Trzeba było skakać, a nie przewracać się

- Kurde no!
Można to tak ująć. Można też użyć innych, bardziej wysublimowanych zwrotów, ale wychodzi na jedno. Krzysinek spieprzył sprawę koncertowo. Bo można zająć w kwalifikacjach przedostatnie miejsce, można. Ale nie za Koreańczykiem, Estończykiem, Kazachem i pół-Grekiem!
No a Krzyś właśnie taki show odwalił.
A teraz siedzi w domku, patrzy jak ja walczę z nartami Piotrka, a Skrobot - Kamila i kopie we własne.
- Jaaa... No bo ja się boję tej skoczni, no...
Smarujemy sobie, smarujemy, nic się nie odzywamy. Ludzie różne fobie mają, czasem się muszą wyżalić.
- Bo tam jest... no ten cmentarz.
No jest, ewidentnie.
- I ja się  boję... że na niego spadnę.
Przerywam smarowanie, na czym mogą ucierpieć narty Piotrka, i przetwarzam dane. Nie jestem pewna, czy ta zastraszająca logika nie przekracza moich zdolności pojmowania.
- Krzysiu - odzywam się wreszcie. - Czy ty mi usiłujesz powiedzieć, że na wszelki wypadek wolałeś skoczyć mniej, żeby nie wylądować na cmentarzu?
- No... tak.
- Na tym cmentarzu, który znajduje się poza terenem skoczni?
- Tak, ale...
- Ja pierniczę.
- Ale...
- Czy ty to słyszysz? - pytam Skrobota.
- Co? A nie, ja was nie słucham. Ja już dawno przestałem słuchać ich wynurzeń. Dla własnego zdrowia.
- Aha, no dobra. Krzysiu, ale czy ty musiałeś skoczyć aż o tyle mniej, żeby wylądować na setnym metrze?
- Ale Marzenka, to nie tak działa - tłumaczy mi Biegun, jak małemu dziecku. - Bo jak ja tam usiadłem na belce i tak sobie spojrzałem z góry to mi się normalnie wszystkie proporcje, odległości i wymiary zachwiały. A jak się wyszedłem z progu to się tak zestresowałem, że już chciałem jak najszybciej wylądować. No i wylądowałem.
Krótka historia lotów na Bergisel według Krzysztofa Bieguna.
- No dobra. Poddaję się.
- Ej, Mańka, smarujże te narty - przywołuje mnie do porządku Skrobot.
No muszę przyznać, że aż tak jak teraz to się chyba nigdy w robocie nie zawiesiłam. Ale ta oszałamiająca opowieść Bieguna po prostu mną wstrząsnęła.
- Krzysiu, ja cię błagam, ty nie myśl o cmentarzach jak na belce siedzisz.
- Ale kiedy ja...
- Tak, ja wiem. Skrobot, weźże mu wytłumacz.
- Biegun - Kacper podnosi głowę. - Ja ci tłumaczę. Ty się słuchaj Marzenki. Koniec kropka.

Rysieniek se wygrał konkurs. A co tam, niech Niemcy mają wreszcie. Kto wie, kiedy im się znowu trafi.
Za to Kraft drugi, co się oczywiście skończy świętowaniem jak w podstawówce po świadectwie z paskiem (bo też i taki poziom intelektualny Stefan prezentuje. No może bez tego paska).
Dawidek natomiast chodzi między domkami z klatą wypiętą tak, jakby chciał dołączyć do Krafta. Z tym, że on zajął dwudzieste drugie miejsce. Cóż, pewnie jakiś personal best.
Idę sobie między przedstawicielami tego całego cyrku i po prostu nie wierzę w to, co ja tu robię. Za rok to ja się cofnę do przedszkola, jestem pewna. Ale z drugiej strony zapewne wtedy już mi nie będzie przeszkadzać, że Murańka, Kot, Kraft i Bóg wie kto jeszcze są niespełna rozumu. Bo będę taka sama.
- Mania!
Oho, kolejny do rujnowania mojej psychiki się przypałętał. No proszę bardzo, zapraszam.
- Cześć, Morgi. Co tak przeżywasz? Tylko mi nie mów, że podium Krafta.
- Co? - Thomas robi wybitnie głupią minę. - A nie, nie. Znaczy spoko i w ogóle no nie, ale nie.
Aha.
- To o co chodzi?
- Bo wiesz, po zakończeniu turnieju organizuję imprezkę. Tak jakby na pożegnanie, no nie.  Nic wielkiego, kilka osób. Wiesz, jak jest. I właściwie nikomu jeszcze nie mówiłem, ale ciebie wolę zapytać wcześniej, bo chciałbym, żebyś przyszła, a jakoś tak ostatnio znajdujesz sobie milion powodów, żeby mnie unikać. Więc nie wiem czy się obraziłaś, czy coś.
Nie patrz się tak na mnie. Już i tak po ptokach. Od jakiegoś czasu. Dzięki tobie.
- Ja się nie obrażam, kolego. Ja po prostu nie mam czasu na pierdoły.
- Na pierdoły?
- Gościu, czy ty widzisz, jaka u nas w kadrze jest sytuacja? Najlepsze miejsca zajmuje Kamil, który od tygodnia na nartach skacze. Coś chyba nie tak, no nie? Więc ja naprawdę nie mam czasu, ochoty ani siły na imprezy.
- Mhm... - zastanawia się Morgi. - I to naprawdę jedyny powód?
Nie.
- Tak.
- Okej, rozumiem.
- Fajnie.
I tak sobie stoimy i nic nie mówimy. Nie, bynajmniej nie jest niezręcznie. Wcale.
- Szkoda, że to tak wszystko wyszło, nie? - odzywa się wreszcie Thomas. - Kiedyś się przyjaźniliśmy, a teraz tak... A przynajmniej tak mi się wydawało.
Mnie też się tak wydawało.
- Trzeba było skakać, a nie przewracać się - mruczę.
Morgi się śmieje. No fajnie. Tylko ciekawe z czego, bo mnie jakoś do śmiechu nie jest.
- Wiesz, to zaczyna przypominać normalną rozmowę.
Patrzę na niego jak na debila.
No dobra, w końcu też się uśmiecham.

Pakuję rzeczy i za chwilę zbieramy się z tego śmiesznego Innsbrucka do równie śmiesznego Bischofshofen. Jedźmy już z tej Austrii, co? Nie lubię Austrii. W Austrii mówi się po niemiecku. A wszystko, co niemieckie jest złe.
- Cześć Marzenka.
Nawet jeśli bym nie znała tego głosu to po poziomie jego zawstydzenia i tak domyśliłabym się, kto to.
- Cześć, Krzysiu. U Biegunów w domu się nie puka?
- Oj. Ojej - peszy się biedaczek. - To może ja wyjdę, zapukam i wejdę jeszcze raz?
- Dobra, siadaj - wspinam się na wyżyny współczucia, bo Krzyś wygląda jak kupka nieszczęścia. - Co jest?
- Poza tym, że jestem do niczego, to nic.
- Aha.
- No patrz, jak ja skaczę.
- Oj tam. Skaczesz jak... skaczesz. I tyle.
- Dzięki.
Chyba moje umiejętności pocieszania gdzieś zanikły.
- No ale chyba nie będziesz się łamał przez jedne zawalone kwalifikacje. Chłopie, masz dwadzieścia lat, mistrzynię olimpijską za dziewczynę i cały świat u stóp. O ile idziesz, że trzy czwarte dwudziestolatków na świecie chętnie by się z tobą zamieniło?
Krzysiu nic nie mówi, tylko kręci głową.
- Co jest?
- Rozstałem się z Cariną.
No i masz, Dupa Jaś. A nawet dupa Krzyś.
- Mam pytanie zasadnicze: czemu?
- Chyba źle to powiedziałem - reflektuje się Biegun. - To nie ja się z nią rozstałem, tylko ona ze mną tak w gruncie rzeczy.
- Coś jej zrobił?
- Ja?! Ja?! - unosi się Krzysinek. - Przecież ja ten... Ja za nią tęsknię po prostu. I to wszystko przez to - wzdycha.
- Wybacz, ale ja cię chyba jednak nie rozumiem - stwierdzam bezradnie, kopiąc w torbę. Czemu to gówno się nie chce dopiąć? Czy moja torba tyje wprost proporcjonalnie do mnie?
- No bo patrz. Ona mieszka w Niemczech, a ja w Polsce. No i wiesz, to niby nie jest daleko, ale jednak jest. I nie da się tak widywać codziennie albo co dwa dni, albo nawet co trzy. No więc się nie widywaliśmy, Tylko dzwoniliśmy. Ale po pewnym czasie się nie chciałem narzucać za bardzo i dzwonić po pięć razy dziennie no i już nie dzwoniłem. Tylko Carina. I tak sobie to wszystko było kilka miesięcy, potem ona dzwoniła coraz mniej, a ostatnio stwierdziła, że mi chyba nie zależy i że związek na odległość nie ma sensu i że powinniśmy się rozstać. A ja się wcale nie chcę z nią rozstać! Ale ona już się chyba rozstała ze mną...
Tak, no to jest dość w stylu Krzysztofa Bieguna, trzeba przyznać.
I właściwie mogłabym się znęcać i cisnąć z niego bekę i fajnie, i spoko.
Ale jakoś nie mam ochoty. Bo Krzysiu ma naprawdę złamane serduszko.
A ja z niezrozumiałych powodów żywię względem niego jakieś ludzkie uczucia. Nie żeby fala współczucia, ale umiarkowane zrozumienie tej sieroty strasznej.
- Krzyś, musisz z nią pogadać.
- Ale jak? Ona ze mną nie chce przecież rozmawiać.
- No to jedź do niej i ją zmuś! Facet, miejże jaja! - wkurzam się lekko, bo mnie to rozmemłanie psychiczne trochę osłabia, co jednakowoż w moim przypadku tak często nie występuje. - Do krzesła ją przywiąż. Nie wiem, do łóżka może. O, do łóżka. Tak się najprędzej pogodzicie.
Krzyś się robi czerwony, ale litościwie udaję, że nie zauważam tego buraczka, którego nie zauważyć się w gruncie rzeczy nie da.
No dobrze, do rzeczy.
- I jej wytłumacz wszystko.
- Jak?
- Lubisz ją?
Krzyś prycha z politowaniem.
- Nie denerwuj mnie, bo ja mam ciężkie przedmioty koło siebie i to się może dla ciebie źle skończyć.
- A no tak. Nie no lubię ją, jasne.
- Bardzo?
- Bardzo.
- A wstydzisz się jej?
- Że co?!
- No przyznaj się. I tak przecież wiem.
- Oj no... Może... Kurde no, co ja poradzę, że dziewczyny są takie przerażające.
- Czyli też się jej boisz?
- No... no tak. Trochę znaczy. Taka jest... no... onieśmielająca jest po prostu.
- Mhm. To jej to właśnie wszystko powiedz - stwierdzam, a reakcja Krzysinka mnie po prostu zabija. Nie wiedziałam, że on potrafi tak szeroko otwierać oczy i usta, Trzy równiusieńko okrąglutkie literki O.
- No chyba zwariowałaś! - wyrzuca z siebie wreszcie. - Przecież ona mnie zabije.
- Zabije. Też coś - prycham. - Nie wykluczam możliwości, że się na ciebie rzuci - przyznaję po chwili. - Ale na pewno nie po to, żeby cię zabić.
- To niby po co?
- Krzysiu, ty jesteś pełnoletni, no nie?
- No.
- To na szczęście jak się dowiesz, po co, to nie będzie to podlegać pod pedofilię.
__________

Za oknem 40 stopni w cieniu, a ja tu walczę z Turniejem Czterech Skoczni. Zaburza mi to mocno moje poczucie estetyki ;)

piątek, 24 lipca 2015

27. A może ja się chciałam dzisiaj upić?

Jak Jacobsen jutro nie wygra, to to będzie gruby szwindel.
Albo ewentualnie po prostu spieprzy sprawę i wtedy będzie totalnym frajerem. Czyli wyjścia są w zasadzie trzy (no bo może też wygrać).
To jest takie oszałamiające uczucie, że jest sylwester, godzina dziewiętnasta trzydzieści osiem, cały świat ciśnie na melanż, a ja siedzę w hotelowym pokoju w Ga-Pa i wypełniam jakieś pieprzone papiery. Razem ze mną wypełnia je butelka martini rosso i słone paluszki. Cudownie. Czuję się panem świata.
Do pokoju wbija Dawid.
- O, tu jesteś. Co robisz?
- Nie widać? To, co przez trzy czwarte doby.
- Aha, jesz.
Ależ mu się dowcip wyostrzył, no coś takiego.
- Tak. Ktoś musi wyrobić normę za tę twoją zwiędłą żonę. 
- Uhu-hu, ubawiłem się.
- Na pewno nie bardziej niż ja. Idź ty już spać, co? Już po wieczorynce. Jutro Wank ci skopie dupę i będzie koniec zabawy.
- Jak to jest możliwe, że ty jesteś moją siostrą? - wzdycha ten mój brat.
- Że co proszę słucham?
- Że nic. Wredna jesteś strasznie. W tej kwestii to chyba wyrabiasz normę za mnie.
- Chyba nie. Po prostu jesteś moim nieustannym natchnieniem. A teraz się decyduj, gdzie śpisz. Bo jak pójdę do Skrobota z tymi papierami, to zamknę pokój na klucz, wyobraź sobie. Więc masz wybór - albo tu zostajesz, albo śpisz na korytarzu. Albo tam gdzieś.
- Albo tam gdzieś. Aha.
- No nie wiem, może masz jakichś znajomych czy coś w tym rodzaju, że by cię przenocowali. Na przykład nasze złote dziecię Klemens albo ktoś. Chociaż w sumie w to wątpię.
- Fakt, ja nie mogę liczyć na to, że się w razie czego prześpię z Kraftem albo Morgensternem - uśmiecha się znacząco Dawidek.
- Niespotykanie prostacki pocisk.
- No tak, bo ty przecież samymi wykwintnymi jedziesz.
Pukanie do drzwi. To może być tylko jedna osoba.
- Wchodź, Skrobot!
Uczynnie wykonuje moje polecenie i wita nas słowami:
- Skąd wiedziałaś, że to ja?
- Bo nikt inny z tego bydła nie puka. A sztab szkoleniowy nas nie odwiedza z zasady. Bo im się nie chce.
- A tak, racja. Co robisz?
Borze zielony, ja z nimi kiedyś skisnę.
- Nie widać?
- No... papiery jakieś wypełniasz. I pijesz w samotności.
No dzięki za wnikliwą analizę, dzięki.
Dostaję sms-a. Czyżby piąty od sieci dzisiaj? A nie, nie. To Kraft.
Mania co robisz? Chcesz szampane? Ja mam. Michi muwi zapraszam Mania. Ty bede?
Nie jestem do końca pewna, co on chce mi przekazać.
Ale nawet mi się to podoba. Upiję się z AUT-ami, a jutro Kamil wygra albo Simi albo inny Kasai.
Aha, nie. Jutro to Jacobsen.
- Kacperku... - uśmiecham się. - Ja bym miała do ciebie prośbę.
- Mańka, nie próbuj być słodka, to ci nie wychodzi - informuje mnie uprzejmie mój braciszek.
- Dobra, zamknij się. Jakbyś się tak zajął tymi papierami - zwracam się z powrotem do Skrobota - to już bym nie musiała pić w samotności.
Twarz Kacpra wygląda jak jeden wielki znak zapytania.
- Oj no, do Krafta bym się przeszła.
- To się przejdź - stwierdza od razu Skrobot. - A zaraz potem wracaj.
Dawid wybucha śmiechem. No zabawne w ch...
- No fajnie. A może ja się chciałam dzisiaj upić?
- Właśnie widzę - Skrobot spogląda wymownie na moje martini. - Tym to się najwyżej Murańka może upić.
- Skrobot, ja pierdzielę, nie chce spędzać kolejnego sylwestra zamumifikowana w jakieś papiery od trenera.
- Kubacka, nie pierdziel, tylko chodź ze mną na spacer.
- Chrzanię twoje spacery. Na polu jest zimno.
- Dobra, Mustaf, spadaj do mojego pokoju.
- Słucham? - oburza się Dawid.
- No idź tam spać. Bo my tu będziemy chlać. Całą noc.
- A no to fajnie.
- Też tak uważam - dołączam się. - Dobra, to ty się eksmituj, a ja piszę do Krafta.
Dawid coś tam psioczy o wyzysku, a ja się produkuję, żeby mnie Stefcio zrozumiał.
Do łóżek!!! Jutro skoki, musicie teraz spać. Aha, powtórz odmianę czasownika BYĆ!!!
Podejrzewam, że jednak mnie nie zrozumie tak do końca. Czyli dokładnie tak, jak ja jego.
- No dobra, idę - Dawid łapie za klamkę w drzwiach, ale zanim wychodzi, dodaje jeszcze - tylko wiesz, Marzena, żeby mi dzieci z tego nie było.
Pukam się w czoło, ale on tego już chyba nie widzi.
- Dobra, masz wódkę? - pytam Skrobota, bo się nie będziemy przecież szczykać po ceregielach.
- Mam.
- Serio?
- No serio, co się tak patrzysz. Wiesz, jakoś tak miałem przeczucie, że będzie ci potrzebna.
- Bo?
- O nie, nie. Ja nic nie powiem, bo zaraz się zaczniesz drzeć albo mnie po prostu stąd wykopiesz.
- No dobra...
- Czekaj chwilę, zaraz przyniosę. Sok pomarańczowy też mam.
To ja widzę, że Kacperek to jest człowiek wielu talentów. Jak mu ze skakaniem na nartach nie wyszło, to się przerzucił na ich smarowanie. A jak mu smarowanie nie wyjdzie, to może robić za barmana czy barristę czy Bóg wie, jak się teraz nazywa ten, co leje wódki do kieliszka przy barze.
- Proszę bardzo - chyba trzy sekundy minęły, a on się pojawia z powrotem.
- Gościu, czy ty się teleportujesz?
- Do ciebie zawsze - uśmiecha się idiota. - Szklanki, literatki, kieliszki czy cokolwiek masz?
- Dla ciebie zawsze - wystawiam mu język. - I nawet się paluszkami podzielę, a co mi tam.
- No dzięki, łaskawco. To co tam słychać u tego Krafta? - Kacper podaje mi drinka i rozsiada się na moim łóżku.
- Wiesz, Kraft jak Kraft. Laska go zostawiła pół roku temu, więc od tego czasu przeżywa jak mrówka okres, na dodatek zabrał się jeszcze bardziej za polski, a do tego wszystkiego uzależnił się już całkowicie od obecności Hayboecka bo - cytuję - tylko on go na tym świecie rozumie. Cóż, może powinnam czuć się obrażona, ale Kraft ma rację - ja go na przykład bynajmniej nie rozumiem.
- A co z tą dziewczyną było nie tak?
- Z nią to było nie tak przede wszystkim to, że z nim chodziła. Do tego to trzeba być zdrowo stukniętym. A potem lala przeszła jakiś przyspieszony kurs dorastania i nagle jej zaczęła przeszkadzać niedojrzałość Krafta. No szkoda bardzo. Aha, czy ja wspominałam, że to Polka?
- Nie. A to ma jakieś znaczenie? - pyta Kacper, spoglądając na jutrzejszą prognozę pogody i wiatru zwłaszcza.
- W zasadzie to nie - odpowiadam po zastanowieniu. - Ej, my to chyba mamy jakieś zboczenie zawodowe.
- Co? A to... - Skrobot wykonuje jakiś niewyraźny ruch kartką w wydrukami. - Chyba tak. Marzenka, powiedz mi, czy ty się kiedyś zastanawiałaś, jak byś chciała spędzić życie? Wiesz, tak poza tym całym cyrkiem.
Z całym szacunkiem, ale teraz to ja się na niego patrzę jak na debila. Czuję się jak na jakimś spotkaniu AA albo innej grupy wsparcia.
- Ale że o co ci chodzi?
- No wiesz, gdzie byś chciała mieszkać, mieć rodzinę...
- Ja mam rodzinę - stwierdzam z przekonaniem.
- No to może czy byś chciała założyć rodzinę - uściśla Skrobot.
- Ach założyć. Mhm.
- No.
- No nie wiem.
- Nie wiesz?
- O Boże drogi, a skąd mam wiedzieć? Ty może taki zdecydowany już jesteś, co? Wybranka serca, pierścionek, gromadka zasmarkanych Skrobocików?
- Coś w tym rodzaju. Tylko mogłyby nie być zasmarkane.
- Wiesz co Kacperku, ja cię naprawdę podziwiam, ale weź mi po prostu dolej.

- ... Halo, halo! Co wy tu robicie? Hej, obudźcie się! Ej no... Czy ktoś widział moją skarpetkę?
Otwieram jedno oko.
Widzę jakieś nogi.
Otwieram drugie oko. 
Dalej jakieś nogi.
- Ej... Mania...
Podnoszę głowę. Ta głowa trochę boli. 
Murańka stoi na środku pokoju.
Chwila moment, gdzie ta moja głowa leżała?
Na klacie Skrobota, aha.
Ach tak, powitajmy Nowy Rok.
- Marzenka, kurde, czy ty nie widziałaś mojej skarpetki? Prawej.
Może rok się zmienił, ale sytuacja w kadrze na pewno nie.
- Nie, nie widziałam. Lewej też nie.
- No bo lewą mam na sobie! - Murańka wymachuje mi stopą przed twarzą. - Weź obudź Kacpra, może on widział.
- Z pewnością - mruczę i wbijam Skrobotowi łokieć pod żebra.
- Aaa, Jezus Maria! - Skrobot loguje się w systemie w sposób dość spektakularny.
- Cześć Kacper, nie widziałeś mojej skarpetki?
- Ja pierdzielę, Mańka, co to było? 
- To byłam ja. Możesz mi powiedzieć, dlaczego ja na tobie leżę? - pytam się, bo właściwie to sama jestem ciekawa.
- Mogę. A ty mi możesz powiedzieć, dlaczego się nade mną znęcasz jak śpię?
- Mogę. Klimek pyta, czy nie widziałeś jego skarpetki.
- Prawej - uściśla Murańka.
- Tak jest, bo lewą ma na sobie - dodaję, bogatsza o tę wiedzę już od dobrych dwóch minut.
- Ja pierdolę... - jęczy Skrobot.
- To co - nie widziałeś? - męczy Klemens. - Bo jak nie, to idę szukać dalej.
- Idź - mówię z przekonaniem. - Myśmy nie widzieli. Uwierz mi, że spaliśmy i nie kradliśmy ci skarpetek przez sen.
- No właśnie widzę, że spaliście. I to razem.
- Tak, razem. Do widzenia! - rzuca Kacper. - I zamknij drzwi.
- No dobra, to teraz się przyznaj, czegoś mi dosypał do tej wódki? - pytam po wyjściu Murańki.
- Samych dobrych rzeczy. Usnęłaś jak niemowlę - stwierdza Skrobot z przekonaniem.
- Wiedziałam. Dobra, ruszaj dupę, bo zaraz przyjdzie mój brat i się zgorszy - ledwo kończę to prorocze zdanie, a do pokoju wkracza Dawid. I co zastaje? Skrobota rozwalonego na moim łóżku, a mnie rozwaloną na nim. 
- No siema - wita nas mój bliźniak i drapie się po łepetynie. - Czy ja coś mówiłem o tym, żeby dzieci z tego nie było?
- Oczywiście wzięliśmy tę sugestię pod uwagę - stwierdza śmiertelnie poważnie Kacper.
- Cieszę się. Tak w ogóle to się może trochę ogarnijcie, co? Za półtorej godziny proszę o idealne narty.
- Wal się.
- Mówiłaś coś, Marzenko?
- Nie, nie. Będą idealne. Zwłaszcza w porównaniu do twojego skoku.

Niemcy grają w piłkę nożną, nasi w siatkówkę, a Diethart z Kraftem w łapki. Czy coś w tym rodzaju. Najwyraźniej to jest całkiem niezły patent. Przynajmniej w pięćdziesięciu procentach uczestników zabawy. U nas nawet to by było zadowalającym rezultatem.
- Sześśś, Mania! Dobry mówisz. Ja i Michi spali i teraz wygram konkurs - wita mnie potokiem pięknej polszczyzny Stefan.
- Fajnie, ale nie wygrasz.
- Nie? - Kraft wydaje się dość mocno rozczarowany.
- Nie. Wygra Jacobsen.
- Dlaczemu?
- Bo skacze tutaj najlepiej.
- Aha. Ty jesztem mądry - mówi Stefcio z podziwem, z tym, że ja nie do końca wiem o co mu chodzi.
- Fajnie.
- Ja!
- Chyba: tak.
- Tak. Ja!
__________

Kurde, lubię ten rozdział. Autentycznie go lubię ;)