piątek, 20 grudnia 2019

69. To nie jest rozmowa na telefon

Stefan Kraft zrobił prawo jazdy. Zdał za siódmym razem. Ja już nawet nie wiem ile czasu mu to zajęło, straciłam rachubę gdzieś tak po dwóch latach. Nie sądziłam, że to się kiedykolwiek wydarzy, ale od momentu, kiedy pierwszego kwietnia usłyszałam, że Apollo po raz kolejny zostanie ojcem i błędnie uznałam, że to prima aprilis, już niewiele informacji jest w stanie mnie zaszokować.
A mógłby ktoś pomyśleć, że kwiecień to początek sezonu ogórkowego. Pomyłka. Z tymi ludźmi nigdy nie ma przerwy od atrakcji dodatkowych. Zwłaszcza że, bądźmy szczerzy, nasze wakacje trwają dwa tygodnie. A potem i tak zaczynają się treningi. A następnie Letnia Grand Prix. I od nowa te wszystkie mordy trzeba oglądać. Mógłby ktoś powiedzieć, że na pocieszenie trzeba też oglądać gołe klaty, ale no... co te suchoklatesy mają do zaprezentowania właściwie. Średnia to atrakcja tak naprawdę.
Niby trener się zmienił, ale w gruncie rzeczy wszystko pozostało tak samo. To znaczy praca, praca, praca. I dążenie do perfekcji. Jedno co działa na plus Doleżała, to że nie ma kija w dupie jak Horngacher. Ale o tym przecież wszyscy już wcześniej wiedzieliśmy. Także jest tak samo, ale trochę lepiej.
I tak sobie żyjemy. Treningi, wyjazdy na obozy (plus treningi), Letnia Grand Prix, a w przerwach między tym mniej lub bardziej udane próby podjęcia aktywności wakacyjnych typu opierdalanie się przez cały dzień. Lub bycie ciotką na pełen etat. Nie sądziłam, że mogę tak polubić robienie za darmową niańkę. A jednak. Z takim Mańkiem to się dogaduję lepiej niż z dorosłymi facetami. Że już nie wspomnę o Ani, z którą dogadać się jeszcze łatwiej, bo... nie gada. Ktoś by może stwierdził, że to jest jakaś przeszkoda, ale jeśli o mnie chodzi to absolutnie się nie zgadzam. Jak mogę sobie poprzebywać w towarzystwie osoby, która nie zarzuca mnie swoimi problemami i nie prosi o radę, to ja naprawdę jestem wniebowzięta. Co do zmieniania pieluchy - cóż, w tym przypadku mój entuzjazm jest już zdecydowanie bardziej umiarkowany, ale od czego jest matka, ojciec, babcia i dziadek. Ja swój udział w tym procederze ograniczam do niezbędnego minimum. Także w zasadzie spełniam się w roli niańki, choć na razie absolutnie nie widzę się w roli matki. I może nigdy się w tej roli nie zobaczę. Bo niańczenie ma tę jedną podstawową zaletę, że jak masz już dość, oddajesz dziecko rodzicom i otrzymujesz w zamian święty spokój. A jak samemu jesteś tym rodzicem, to już nie masz komu tego dziecka na stałe oddać.
Także wakacje lecą mi dosyć przyjemnie. Na przykład teraz leżę sobie na kocu w ogrodzie, Ania śpi w wózku, Maniek biega za piłką razem z Rufusem, najnowszym szczenięcym nabytkiem Dawida i Izy. Jest totalnym słodziakiem i pląta się o własne nogi, a jak do tego dodamy mojego czteroletniego ziomka, który piszczy z zachwytu co trzydzieści sekund, powstaje totalnie rozczulający obrazek.
I teraz powinnam się nad sobą zastanowić. Bo albo mam PMS i mogę się wzruszać pierdołami, albo powinnam się udać na jakieś leczenie. Z tym że to chyba jednak PMS.
Obok mnie leży Folwark zwierzęcy, ale jakoś nie potrafię się skupić na czytaniu. Chyba wybrałam zbyt ciężką lekturę jak na trzydzieści stopni w cieniu. Lub mam zbyt wiele bodźców rozpraszających.
Kawałek ode mnie Dawid z Maciejem Kotem i braćmi Skrobotami stoją i debatują nad stanem technicznym mojego samochodu. Znów coś w nim jebło i poprosiłam tego mojego bliźniaka, żeby zajrzał do środka i ogarnął temat, ewentualnie wezwał niezbędne posiłki. Właściwie wiedziałam, że się bez tego nie obejdzie, ale nie chciałam podważać jego kompetencji, bo by się jeszcze uniósł męską dumą, do nikogo nie zadzwonił, tylko jeszcze bardziej coś spierdolił.
Naprawianie samochodu to jedna z niewielu sytuacji życiowych, w których mocno polegam na zdaniu Macieja Kota. Inną tego typu sytuacją mogłoby być wybieranie kosmetyków do pielęgnacji włosów, ale że w tej kwestii właściwie ograniczam się do szamponu, to nie mamy za bardzo o czym rozmawiać. Samochód to inna sprawa. Ostatnio odmawia współpracy średnio raz w miesiącu. I właściwie nie wiem czy nie lepiej byłoby jednak jechać do mechanika albo po prostu kupić nowy, bo te ciągłe konsylia nad jego stanem technicznym zamieniają się w spotkania towarzyskie, czasem połączone wręcz z grillem w ogrodzie. Oczywiście nie mam nic przeciwko jedzonku, tylko dlaczego to zawsze musi być koniecznie u mnie, a nie u Kota na przykład.
No dlatego, że to do mojego zepsutego samochodu się wszyscy złażą. I teraz zanosi się na to samo. Dawid rozmawia przez telefon, słyszę że z Titusem. Pewnie za chwilę zwoła resztę zgrai. Niech im będzie. O ile przyniosą własny prowiant, jakoś to zniosę.
- Maniek, chodź się napić! - wołam mojego małego ziomka, bo nie mogę dopuścić do tego, żeby się dziecko odwodniło. Niby już czwarta po południu, więc największy upał minął, ale nigdy nic nie wiadomo. Boże, jaka ja jestem irytująco odpowiedzialna.
- Ania znowu śpi?
- Śpi - potwierdzam.
- Po co dziewczyny śpijom tak dużo? - wzdycha Maniek. - Chcę się z nią pobawić.
- Małe dzieci muszą dużo spać, bo jak się śpi, to się najszybciej rośnie.
- Aha. To musi śpić.
- Musi.
Maniek wychyla duszkiem pół butelki wody i pędzi znów do Rufusa. Ja nie wiem skąd dzieci biorą te motorki w tyłkach, ale też bym tak chciała. Tymczasem nie mam nawet siły wstać z tego koca. Lub po prostu nie mam ochoty. Zerkam na telefon. Nowa wiadomość od Morgensterna. Nie wiem. Naprawdę nie wiem o co chodzi. Nie wiem dlaczego. Nie wiem po co. Ale od jakiegoś czasu nie ma dnia bez wiadomości od Thomasa. Pisze o zupełnych pierdołach i nawet nie jakoś tak nachalnie co pięć minut, ale jednak codziennie. Popołudniową porą zazwyczaj. Lub wieczorową.
- Marzena, kurde!
- Co? - odpowiadam, wyrwana z zamyślenia. Zdaje się, że nie pierwszy raz mnie Dawid woła, bo już podszedł całkiem blisko, a minę ma mocno zniecierpliwioną.
- Czy ty sobie zdajesz sprawę, że przeglądu nie zrobiłaś? Jakoś na początku miesiąca miałaś termin.
- O. Faktycznie - uświadamiam sobie. Jak mi nic w tym samochodzie nie rzęzi, to jakoś nie pamiętam o tym, że on istnieje. Oczywiście poza momentami, gdy potrzebuję go użytkować. - Czemu mi nie przypomniałeś?
- Właśnie ci przypominam. Zresztą odpierwiastkuj się ode mnie. Nie mój samochód, nie muszę pamiętać o takich pierdołach.
- A jednak pamiętasz. Tylko poniewczasie.
- Nie ja, tylko Kacper. Sprawdziliśmy i miał rację.
Ja oszaleję. Skrobot pamięta, kiedy mi mija termin przeglądu. Czy ten człowiek nie ma własnego życia?
Właśnie że ma. Przynajmniej od pewnego czasu. I chyba ciekawsze niż ja.
- I tak mi nikt nie podbije tego przeglądu. To w sumie mogę nie jechać.
- Od kiedy tobie jest aż tak wszystko jedno?
- Nie wszystko. Pamiętam o nawodnieniu twojego dziecka bardziej niż ty sam. Doceń, bo o podlewaniu kwiatków na przykład zawsze zapominam.
- Doceniam. Iza jeszcze nie wróciła z tego sklepu?
- Nie. Pewnie pojechała później robić jakieś paznokcie albo rzęsy, albo włosy, albo... nie wiem co się tam jeszcze robi jak się jest kobietą. Możesz Kota zapytać. Dysponuje większą wiedzą na ten temat niż ja. Oho, chyba ci się córka budzi.
Dawid podchodzi do wózka i zaczyna coś tam ciumkać do Ani. Najwyraźniej uznaje, że czas zacząć zapoznawać się ze zwyczajami kobiet. Choćby takich małych. O, tak się do tego bierze, że dziecko zaczyna ryczeć. Gratulacje.
- No już, kochanie, czemu ty płaczesz?
- Sprawdź pieluchę - podsuwam propozycję.
- Marzena, weźże ty...
- Serio mówię.
Dawid wygląda jakby podejmował jakiś intensywny wysiłek umysłowy. W końcu idzie za moją poradą.
- Miałaś rację... - wzdycha.
- No widzisz.
Ja nie wierzę, że takie sytuacje wciąż go zaskakują. Konkurs na ojca roku nabiera tempa.

Ach, te piękne konkursy w Austrii, kiedy mój brat kopie wszystkim dupę. Co prawda w lecie, ale zawsze to miło. Od kiedy jest Mistrzem Świata, to nawet ewentualne posiadanie tytułu Króla Lata nie wydaje się już żenujące. Teraz mógłby sobie nawet wygrywać konkurs o Puchar Burmistrza Zadupia Dolnego, bo już czymś innym udowodnił swoją wartość. Wartość jako skoczka oczywiście. Nie ojca czy brata. Co do roli męża się nie wypowiadam.
- Marzenka, ktoś cię szuka - ogłasza Piotrek, wchodząc do domku. Już po zawodach, trzecie miejsce zajął, więc humor ma wyborny i szyfrem gada.
- Co ten Kraft znowu chce?
Trzy minuty temu rozmawialiśmy o tym, żeby zaprosił tę swoją Żaklinę na weekend, bo on niby chce, ale się wstydzi. Boi się, że ona uzna, że to za szybko i że się nie zgodzi i w ogóle da mu kosza, a przecież ona jest taka najpiengna.
- Nie Kraft. Zgaduj dalej.
- Pieter, ty uważaj z tymi zagadkami, bo jak się Mańka zdenerwuje, to inaczej będziecie rozmawiać - śmieje się Kacper, wrzucając sprzęt do torby.
- Masz trzy próby - brnie Żyła w tę żenadę.
- Okej. Prezydent?
- Nie.
- Papież?
- Nie.
- Walter Hofer?
- Nie. Marzenka, nie umiesz się bawić.
Jak nie oni, to ja już naprawdę nie wiem kto. 
- No to już mnie oświeć - burczę, usiłując nie przenieść stu procent mojej uwagi na drożdżówkę z budyniem, którą spożywam w tak zwanym międzyczasie.
- Nie, czekaj, może dam ci jakąś podpowiedź.
- Mhm, koniecznie.
- Chyba nikt więcej razy od niego się prawie na skoczni nie zabił.
Aż mi apetyt odbiera.
- Wiesz co, Pieter, jak ty coś powiesz...
- Mańka, Morgi cię szuka - informuje mnie Kamil, otwierając z impetem drzwi wejściowe.
I mniej więcej tak to się ogłasza. 
Tylko że w tym przypadku nagła chęć spotkania mnie ma tyle samo sensu co w przypadku Krafta. Bo też rozmawialiśmy jakieś dziesięć minut temu.
- Okeeej... - mówię wreszcie, chowam drożdżówkę do plecaka i podciągam spodnie od dresu. - Poradzicie sobie tutaj?
- Nie, bo przecież mamy pięć lat - ironizuje Kamil. Ja bym na jego miejscu nie była tak pełna optymizmu. Z tymi ludźmi to strach babki z piasku stawiać, a co dopiero drogi sprzęt kadrowy segregować i pakować. Zwłaszcza że teraz do towarzystwa dołącza również Maciej Kot, który przegląda się we własnym kasku.
Pozwolę sobie pozostawić to bez komentarza.
Mijam się z nim i wychodzę na zewnątrz. Morgenstern dyskutuje z Małyszem zaraz obok naszego domku. Nie wiem po cholerę mu jestem w takim razie potrzebna.
- Co jest? - pytam, bo naprawdę nie wiem o co znów chodzi.
- O, Mania - szczerzy się Morgi. Nie rozumiem skąd to zaskoczenie. Szukał mnie, to przylazłam.
Adam coś tam jeszcze mówi w tym diabelskim języku, żegna się z Thomasem i odchodzi ku zachodzącemu słońcu.
- Czego zapomniałeś mi powiedzieć, kiedy widzieliśmy się ostatnio dziesięć minut temu?
- Czemu ty się tak złościsz? Przerwa w pracy ci chyba nie zaszkodzi, nie?
- Nie jestem fanką niepotrzebnych przerw w pracy.
- Mhm - Thomas zakłada ręce na piersi i dosyć nieudolnie kryje uśmiech. - Lubisz jak wszystko jest tak jak należy, prawda?
- Prawda.
- I tu możemy mieć mały problem...
- Słucham?
- Chciałem z tobą porozmawiać... ale nie tak w biegu i żeby ciągle nam ktoś przeszkadzał jak przez całe te dwa dni.
Unoszę brwi i mrugam dwa razy.
- Poczekaj, poczekaj... Od dwóch miesięcy piszesz do mnie codziennie, powtarzam: codziennie, i twierdzisz, że nie było okazji porozmawiać, tak? Albo ja jestem jakaś dziwna, albo... albo ty.
- Tylko wiesz... to nie jest rozmowa na telefon.
O, cóż za oryginalny tekst.
- Jezus Maria, Kraft... - wzdycha Morgenstern. Czy to jakaś nowa Święta Trójca?
Patrzę tam gdzie on. Stefan wyraźnie kieruje się w naszą stronę. Wnoszę to po tym, że szczerzy się od ucha do ucha oraz macha do nas jak pojebany.
- Chodź - Thomas podejmuje nagłą decyzję. Chwyta mnie za rękę i ciągnie gdzieś poza domki. Jasne, niech mnie do lasu wywiezie i zamorduje. Mam deja vu. Lezę jak to cielę, nie zgłaszam protestów i zastanawiam się, co ja najlepszego robię. Jest dwudziesty dziewiąty września roku pańskiego dwa tysiące dziewiętnastego, godzina osiemnasta, jakieś piętnaście stopni i słońce powoli zbliża się do linii horyzontu. A ja naprawdę daję się ciągnąć jak krowa na postronku.
Stop.
- Co ty robisz? - pytam, wyrywając rękę.
- Przepraszam - Thomas jakby się reflektuje. - Chyba się trochę denerwuję.
Aha, a ja to niby jestem zrelaksowana.
- Dobrze, słuchaj, oddaliliśmy się od siedzib ludzkich, chcesz gadać w spokoju to proszę, możesz gadać.
Czemu ja się tak stresuję. Czemu. Czemu. Czemu.
- Mania, jaka ty jesteś piękna.
Prycham śmiechem. Okej, dobry żarcik, udało się rozładować napięcie.
- Rozstałem się z Kristiną.
A teraz jakoś się nie śmieję. 
- Jak to? - oto pierwsze pytanie jakie przychodzi mi do głowy.
- Od dłuższego czasu nam się nie układało. Staraliśmy się dla Lilly, ale... uznaliśmy, że to po prostu nie ma sensu.
O, zajebiste podejście do związku. To po prostu nie ma sensu. I już. Po sprawie.
Milczę. Za to w głowie mam milion myśli, przemykających z prędkością światła.
Tutaj domki, tutaj skocznia, tutaj ławka, tutaj ścieżka, tutaj las... a tutaj Morgi. Stoi przede mną, przestępuje z nogi na nogę, z rękami też chyba za bardzo nie wie co zrobić. Ogólnie wygląda niezbyt pewnie. Tak, ewidentnie on też się stresuje.
Ja pierdolę. Co tu się dzieje.
- Czyli co - czekasz na poradę, tak?
Chociaż nie, bo to już przecież po fakcie. Moje porady w tym momencie niczego nie zmienią.
- Nie, to zupełnie nie tak. Mania, czy ty... czy kiedykolwiek przeszło ci przez myśl, że może ty i ja... że moglibyśmy być całkiem fajną... parą?
Nie wierzę. Po prostu nie wierzę. To są jakieś jaja.
- Halo, Mania?
- Raczej nie.
- Naprawdę? Nigdy? - Morgenstern wydaje się wyraźnie zaskoczony.
- Naprawdę. Chcesz mi powiedzieć coś jeszcze?
- Chciałem ci powiedzieć, że w mojej głowie to lepiej brzmiało, ale zapomniałem jaka ty potrafisz być onieśmielająca.
Aha, no okej, w ten sposób.
Cofam się dwa kroki.
- Yyy... czekaj - kręcę głową. - Ja muszę iść, bo... sprzęt - odwracam się i przydzwaniam głową prosto w słup.
O Jezusie.
Widzę wszystkie gwiazdy. I jeszcze jedną Gwiazdę Poranną.
Thomas podtrzymuje mnie za łokcie, bo chyba mocno się zachwiałam. Przykładam prawą dłoń do czoła.
- Żyjesz? - pyta z troską.
- Tak... muszę usiąść.
I siadam. Prosto na ziemi. Na tym rozklekotanym chodniku, który powoli zamienia się w polną ścieżkę. Po raz kolejny muszę tu zwrócić uwagę na to jak praktyczny strój stanowią dresy. Pełen komfort. Szkoda, że tylko fizyczny. W sferze psychicznej też przydałoby mi się wsparcie.
- Widzę, że moja wiadomość zwaliła cię z nóg - usiłuje żartować Thomas.
I właściwie nie ma w tym wielkiej przesady.
- Nie pochlebiaj sobie - rzucam na odczepnego, wciąż masując czoło. - Nie takie rzeczy już w życiu słyszałam.
- Okej - śmieje się Thomas i siada koło mnie. - Następnym razem spróbuję rzucić jakąś mocniejszą bombę.
- Koniecznie.
Przez kolejne trzy minuty usiłuję jakoś doprowadzić się do stanu używalności. Oddycham głęboko i masuję to cholerne czoło, żeby mi nie wyskoczył guz jak nos Pinokia. A w zasadzie sam nos też powinien mi urosnąć. Za to wstrętne kłamstwo sprzed pięciu minut.
- Muszę już wracać - mówię wreszcie. - Zaraz jedziemy na lotnisko.
- Jasne. Ale... wrócimy jeszcze do tej rozmowy?
- Nie wiem.
- Mhm... odprowadzić cię?
- Nie. Chyba nie.
I tyle. Wstaję i powoli ruszam w stronę wioski skoczków. Kręci mi się w głowie, ale nie wiem czy to od uderzenia. Przystaję na moment i odwracam się. Morgi wciąż siedzi na chodniku i patrzy na mnie. Czyli chyba mi się to wszystko nie śniło.
Uśmiecham się niewyraźnie i idę dalej.
Głowa mi pęka, najwyraźniej dla mojego mózgu to za wiele do ogarnięcia.
Choć być może to sprawa, którą powinno przejąć serce. Ale czy ja w ogóle mam jakieś serce?
__________

Wiecie, nudno tu już ostatnio było ;) Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii.
I zdrowych, spokojnych Świąt, robaczki kochane!

piątek, 8 listopada 2019

68. Chluśniem, bo uśniem

Czy ja, kiedy mam grypę, to informuję o tym wszystkich ludzi, których znam? No niekoniecznie. Ale Thomas Morgenstern ma inne zwyczaje. Najwyraźniej jak to facet boi się śmierci z powodu trzydziestu ośmiu stopni temperatury i zawczasu rozlicza się z życiem. Oficjalna wersja jest taka, że chciał wytłumaczyć dlaczego nie mógł się pojawić na żadnych zawodach w trakcie Mistrzostw Świata, ale ja tam swoje wiem. On po prostu już testament spisuje i chciał sprawdzić kto w ogóle zasługuje na przepisanie czegokolwiek. Ja chyba niestety nie rozczuliłam się wystarczająco nad jego stanem zdrowia, wobec czego w przypadku jego śmierci z powodu przeziębienia grypy, raczej zostanę na lodzie. Ani pół helikoptera mi się nie trafi.
W każdym razie wygląda na to, że jak na razie jeszcze żyje, a mamy już dokładnie dwunasty marca. Wnoszę to po tym, że zadzwonił do mnie z życzeniami urodzinowymi z samego rana. Znaczy na szczęście już po śniadaniu, by gdyby mnie obudził, to znalazłabym jakiś sposób, żeby udusić go przez telefon. Przy śniadaniu też oczywiście odbyła się prymitywna pseudo-uroczystość z wręczeniem prezentu i odśpiewaniem sto lat. Tak się darli, że nawet postronne osoby, akurat jedzące sobie śniadanie w hotelowej restauracji, dołączyły do składania życzeń mnie i Dawidowi. Jakby ktoś miał jakieś wątpliwości - ależ oczywiście, że tego typu szopki to jest dokładnie to, czego potrzeba mi do szczęścia w dniu urodzin. Szkoda tylko, że Krafta akurat z nami nie było. Ten to by dopiero zabłysnął w towarzystwie.
Prezentem od drużyny jest pluszowy misiek mojej wielkości. Plus czekolada. Akceptuję. Głównie ze względu na tę drugą część, bo nie wiem jeszcze jak mam niby tego stwora przetransportować do Polski. Zapytałabym chłopaków o podpowiedź, ale sądzę, że raczej kupili go tutaj, o czym mogłaby świadczyć flaga Norwegii, którą ma wyszytą na brzuchu. A wystarczyło zamienić proporcje: kupić czekoladę wielkości miśka, a miśka wielkości czekolady i nie byłoby problemu z transportem. Jeśli chodzi o słodycze, bez problemu spacyfikuję każdą ilość.
Po skończonym śniadaniu wynajmuję sobie Skrobota jako bagażowego. On bierze pluszaka, ja biorę czekoladę i udajemy się do mojego pokoju. Taki podział zadań to ja szanuję.
- A wiesz, że ja też coś dla ciebie mam? - pyta, kiedy docieramy już na miejsce.
- Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej - sarkam, ale uśmiecham się pod nosem.
- No już nie bądź taka ironiczna. Kiedyś ci w końcu nic nie dam i się dopiero przekonasz jak do tej pory było fajnie.
Tak... możliwe.
- Dobra, nie przynudzaj, tylko dawaj ten prezencik. Ocenimy czy jest się czym ekscytować.
- Nie ma - stwierdza Kacper z przekonaniem. - Otwieraj czekoladę, a ja już idę do mojego pokoju po ten prezencik.
Stosuję się do polecenia i zanim dobrze się rozsiądę na łóżku i rozsmakuję w tej Milce oreo, Skrobot już wraca. Pierwsze co widzę to Milka ze słonym karmelem, którą niesie. Jeśli nawet na tym zaczyna się i kończy jego prezent, to już i tak było warto czekać te dwie minuty.
- No dobrze. Sto lat, ty wredna, uparta złośnico...
- Czekaj, czekaj - przerywam mu zupełnie spokojnie. - Ty mi teraz składasz życzenia czy mnie obrażasz?
- Wstyd, Mańka - Kacper kręci głową z dezaprobatą. - A więc jednak nie pamiętasz kultowego tekstu... Myślałem, że może chociaż tym razem przyjmiesz moje życzenia. Chyba jednak muszę się wycofać z prezentem.
- Yyy... Co?
- A idź ty sklerotyczko jedna - Skrobot kładzie mi na kolanach czekoladę i jakiś zwitek karteczek, po czym siada na krześle naprzeciwko mnie.
Biorę te papiery do ręki, wygląda na to, że już kilka lat mają, bo nieco pożółkły i zaczynam czytać... O, Boże. Wybucham niekontrolowanym śmiechem i zerkam na Skrobota. Patrzy na mnie, przekrzywiając lekko w lewo głowę i uśmiecha się.
- Gdzieś ty to znalazł?!
- Robiłem porządki.
- No chyba pierwszy raz od dwudziestu lat!
- Od dwudziestu to nie... Ale gdzieś tak od piętnastu - śmieje się Kacper. - To jak, tym razem przyjmiesz życzenia czy znów tym we mnie rzucisz i każesz mi iść w cholerę?
- Poczekaj. Muszę się zastanowić. - Cały czas nie mogę się uspokoić, ale zaczynam czytać na głos:

Mańka durna babo. I o co się znowu obraziłaś? To ja jusz nie moge mieć innych kolerzanek i kolegów tylko ciebie? Przecierz i tak przyjde na te twoje urodziny. A na Dawida moge przyjść? Czy jak mu złorzę życzenia to powiesz że nie mam dla ciebie czasu? Ogarnij sie dziewczyno. A po za tym to może mam przestać skakać żebyś nie musiała się nudzić jak jestem na treningu co? Tak mnie zdenerwowałaś że normalnie chyba nigdy nie byłem na ciebie taki zły. Ale trudno. Skoro masz urodziny to i tak ci złoże życzenia. Nie chcesz ze mnom gadać to ci napisze. Durzo zdrowia, szczęścia i czekolady. Sto lat ty wredna uparta złośnico. Nawet jak dalej będziesz taka okropna to i tak będę się z tobą przyjaźnić. A wiesz czemu? Bo tak robiom przyjaciele. Kacper. P.S. Czy moge pszynieść Dawidowi prarzynki bekonowe czy to też jest zabronione bo ty nie lubisz?

Zwijam się ze śmiechu, a łzy mi ciurkiem lecą po policzkach. Przez dobre pięć minut nie mogę się uspokoić. Nie wiem jakim cudem Skrobot jeszcze nie ryczy razem ze mną.
- Ale ortografię to ty miałeś taką jak Kraft!
- Ej, miałem wtedy dwanaście lat! Albo trzynaście. Coś takiego.
- O co myśmy się wtedy tak pożarli? - wycieram oczy rękawami bluzy, po raz kolejny błogosławiąc się za to, że nie potrafię obsługiwać tuszu do rzęs i usiłuję nie umrzeć z bólu brzucha. - Jezuuu... kiedy ja się ostatnio tak śmiałam?
- No na pewno nie wtedy. Zazdrosna byłaś, że masz urodziny a ja na przerwie gram z chłopakami w piłkę zamiast z tobą siedzieć. Czy jakoś tak.
- Niemożliwe.
- Zaborcza to ty potrafisz być.
- Ja? Nigdy.
- Była kłótnia stulecia. Dobrze, że do rękoczynów nie doszło. Potem ci na którejś lekcji wysłałem ten oto liścik, bo się obrażona przestałaś do mnie odzywać, a ty go po prostu odesłałaś. Prawdopodobnie wtedy po raz pierwszy złamałaś mi serce.
- I ty to tak pamiętasz?
- Pewnie. A ty nie?
- Coś tam kojarzę, ale... No na pewno nie tak dokładnie. Cóż, jedna rzecz się na pewno nie zmieniła. No, dwie.
- Co?
- Dotrzymałeś obietnicy. Nie przestałeś się ze mną przyjaźnić.
- Nie było łatwo. A druga?
- Dalej nie lubię prażynek bekonowych. 

Jest już po godzinie piętnastej, a Kraft ze swoim prezentem wyskakuje dopiero teraz na skoczni.
- Mania! Nie widziełem ty w hotel. Sto lat! Szyskieko najjepszego! - przytula mnie całą siłą swojego wątłego organizmu. - Wygrywam dziś dla ty.
Odważna deklaracja oraz zupełnie niepotrzebna.
- Hmm... to będzie trudne.
- Wim. Ale ja umim!
- Skoro tak mówisz... Co słychać u twojej dziewczyny?
- Napisała do mi dżisz! - Kraft cały się rozpromienia.
- No to wspaniale. Co napisała?
- Życzy szeście w konkurs i wygrać. Tak muszę być. Dla ty kwiatek i dla onej, żeby czeszyła.
- Chyba naprawdę nie masz innego wyjścia - stwierdzam, aczkolwiek nie zależy mi na tym jakoś szczególnie. Niech się skupi na uszczęśliwianiu Najpiengnej, ja sobie sama z tym tematem poradzę.
- Tag. I Michi też czyma ręce... Eee... jak to mówi się?
Naprawdę nie chcę wiedzieć gdzie Hayboeck trzyma te ręce, ale Stefan oczywiście nie odpuszcza tematu.
- Wisz, Mania, tag... - zaczyna machać, nomen omen, rękami, po czym popada w zadumę. - O, tag - mówi wreszcie i pokazuje zaciśnięte kciuki. Aha. Teraz wreszcie rozumiem. Może Stefan powinien się przerzucić z języka polskiego na migowy.
- Czyli Michi trzyma za ciebie kciuki, tak?
- Ciuki, tag!
- Dobrze, to ja też.
- Co?
- Trzymam za ciebie kciuki.
- Mania! - Stefan po raz kolejny dziś uśmiecha się szeroko. - Ty jesteś prawdziwy przyjacielka. Jak Michi.
Ano chyba rzeczywiście jestem.
I tak sobie rozmawiamy jeszcze chwilę, po czym przechodzimy - każde z nas do swoich - obowiązków. Ja zajmuję się tym co zwykle, Stefan Kraft również, natomiast dodatkowo udowadnia mi, że wzorowo dotrzymuje danego słowa. Ponieważ rzeczywiście wygrywa ten konkurs. I rzeczywiście wręcza mi kwiatki.
- No, no... jestem pod wrażeniem - stwierdza Dawid na widok wiechcia, którego dumnie dzierżę, żeby Stefanowi nie było przykro. Niewątpliwie lepsze to niż laurka z zeszłego roku. Albo skarpetki sprzed czterech lat.
- On przynajmniej konkurs potrafi wygrać, a ty co?
- A ja jestem mistrzem świata - szczerzy się Dawid. I jakby nie było, jest to argument nie do podważenia. Wygląda na to, że do końca sezonu już nic nie będzie w stanie zepsuć mu humoru.
- Lepiej mi powiedz czy ja to mogę już gdzieś wywalić. Bo przecież zaraz lecimy do Trondheim, a przez tego waszego miśka to już i tak mam spory nadbagaż.
- No zwariowałaś chyba. Będziecie koło siebie siedzieć w busie na lotnisko, zapyta gdzie dałaś kwiatki i co mu powiesz? Że zjadłaś?
- Tak. Jakby Izabela mi tak powiedziała, to bym uwierzyła.
Dawid piorunuje mnie wzrokiem.
- Nie wiem czy zauważyłaś, ale nie jesteś Izą. Istnieją między wami pewne subtelne różnice.
- I chwała Bogu. Okej, chodźmy już. Za mało mamy czasu, żeby się porządnie pokłócić.

Planica, sobotni poranek. Wszyscy gotowi na chlanie, aczkolwiek niektórzy nie mogą się oddać tej czynności bezpośrednio po śniadaniu. Bo na przykład muszą skoczyć w konkursie albo chorągiewką machnąć, albo narty nasmarować. Albo jeszcze dodatkowo przelizać się z jakąś dziunią za domkami.
Że też ja się muszę wkurwiać jeszcze w ostatni weekend Pucharu Świata. Nie mogła mieć jakiejś sesji zdjęciowej akurat, nie? To nawet Iza nie przyjechała, została z Anią i Mańkiem w domu, prawie by się jej przydała pomoc przyjaciółki.
Szoruję te narty zamaszyście, bo roboty dużo, a jakoś mi się współpracownik gdzieś zapodział.
- Marzenka, coś ty taka nerwowa? - pyta ostrożnie Kot, wchodząc do naszego domku.
- Ja? A skąd. Tylko się zastanawiam jak mam z tym niby sama zdążyć, skoro Skrobot jest wyraźnie zajęty czymś innym. A może ty mi pomożesz? I tak dziś nie skaczesz.
- Ja? - płoszy się Maciej. - Ale bo ja bigos mieszam, tylko tak na chwilę...
Wyłącznie do tego się w tym sezonie nadaje.
- Jasne. Faceci. Poproś ich o cokolwiek. A twoja dziewczyna nie może przez ten czas w garze łyżką pomachać? Czy jesteś aż tak niezastąpiony w tej funkcji?
- Znaczy... Kasia nie przyjechała. W sumie to... zerwaliśmy.
Aż przestaję smarować narty.
- No. Gratulacje - mówię wreszcie. - To każdą durną sprawę pod tytułem grzywka w prawo czy w lewo musisz ze mną koniecznie przedyskutować, ale takie decyzje podejmujesz zupełnie niezależnie.
- Marzenka, przesadzasz chyba trochę... Ja po prostu...
- Co po prostu? Ona teraz pewnie płacze za tobą po kątach, a ty się świetnie bawisz mieszając bigos! Boże, trzymajcie mnie!
- Ale...
- Idż! Idź w cholerę! Możesz mi tu ewentualnie Skrobota sprowadzić, bo sama na pewno po niego nie pójdę. Nie chcę zwrócić śniadania.
Chociaż z jednego zadania Kot się porządnie wywiązuje, bo faktycznie po chwili w końcu pojawia się ten pasożyt, za którego aktualnie odwalam całą robotę.
- Sorry, Mańka. Trochę się...
- Ty już nic nie mów. Bierz się do roboty lepiej, a swoją... - gryzę się w język w ostatniej chwili.
Kacper rzuca mi nieodgadnione spojrzenie, ale milczy. Zakłada fartuch i stosuje się do polecenia.
Niedługo później Dawid z Kubą przychodzą po sprzęt. Roześmiani tacy i w szampańskich nastrojach, no po prostu pozazdrościć. Niech się tak nie cieszą, bo zanim skończą konkurs, to im Kot zdąży cały bigos zeżreć.
- A wy co - ciche dni? - rzuca żarcik ten mój przezabawny brat, ale uznanie znajduje tylko w osobie Szybkiego, który tłumi śmiech, prawie obsmarkując sobie plastron. Boże, z kim ja pracuję.
- Ty też byś mógł czasem zamilczeć. Lepiej siedzieć cicho i sprawiać wrażenie idioty niż się odezwać i rozwiać wszelkie wątpliwości.
- Uuu... Marzena, jaka ty dzisiaj jesteś agresywna - kpi Dawid. - Trzymaj się, Kacper, my z Szybkim się zwijamy. Chcemy dożyć do karkówki.

Dożywają do karkówki. Co więcej, nawet bigos udaje im się spróbować. A no i konkurs też wygrywają. Po prostu dzień konia.
Tego samego o występie swoim i swoich kolegów nie może powiedzieć Stefan Kraft, ale nie przeszkadza mu to w oddaniu się konsumpcji jakichś gównianych austriackich piw. Dobrze, że tym razem nie startuje do naszej wódki. Nawet chce mnie częstować, ale jakoś nie pociągają mnie te ich alkohole.
- I mówię: masz piengny oczy. A ona uśmiechnoła - Kraft streszcza mi swoje ostatnie perypetie miłosne. Weszli z Żakliną na poziom Skype'a i teraz to już żadne smski ani what's appy, ani messengery im nie odpowiadają.
- Aha. To czemu jej tu ze sobą nie zabrałeś? - pytam, nabijając na widelec kolejnego pieroga i obserwując tych wszystkich dziennikarzy, którzy się tu kręcą jakby owsiki mieli, bo przecież koniecznie by się chcieli dowiedzieć co z Horngacherem i ewentualnie kto za niego. A jakoś nikt nie chce im powiedzieć.
- Nie możeła. Pracuje.
- Mhm. Szkoda - stwierdzam nieuważnie, coraz mocniej skupiając się na zawartości mojego talerza, a coraz bardziej ignorując otoczenie.
- A wisz, kto może przy... - urywa nagle Stefan i zatyka sobie dłonią usta. - Dzianka - dodaje po chwili z zagadkowym uśmiechem.
- Słucham?
- Cześć, Mania - mówi ktoś gdzieś nade mną. Podnoszę głowę, a koło mojego krzesełka stoi ten pączek w maśle, Thomas Morgenstern.
- Czeeeść... Skąd się tu wziąłeś? Nic nie mówiłeś, że przyjedziesz.
- Musiałem przylecieć i w końcu osobiście złożyć ci życzenia urodzinowe. Taką przyjaciółkę ma się tylko jedną.
Eee... słucham? Jakoś przez dłuższy czas o tym nie pamiętał.
Gapię się na niego z rozdziawioną gębą i nie za bardzo wiem co mam powiedzieć.
- No a poza tym wiadomo jak to jest w Planicy. Tego nie można przegapić.
Ach, tak. Teraz to ma jakiś sens.
- Byłeś już na polskim stoisku?
- Nie. Muszę zacząć od propozycji nie do odrzucenia.
- Dla kogo ta propozycja? - upewniam się.
- Dla ciebie. Leciałaś kiedyś helikopterem?
Prawie dławię się pierogiem. O, nie, nie, nie. Chyba podziękuję za takie atrakcje.
- Nie i nie zamierzam.
- Czemu? Masz lęk wysokości? Ze mną nie masz się czego bać - Morgi zachęca do skorzystania z oferty jak przedstawiciel handlowy.
- Nie, nie mam lęku wysokości. Po prostu no... nie.
Przygląda mi się bacznie.
- Czyli odmawiasz przyjęcia prezentu urodzinowego?
- Yyy... raczej tak.
- Szkoda. Jest mi bardzo przykro...
- Chodź, pocieszymy cię - wstaję z krzesła, bo akurat skończyły mi się pierogi i ruszam w stronę naszego stoiska. - No chodź - powtarzam, bo Morgenstern ani myśli odkleić stopy od podłoża. Wreszcie dołącza do mnie.
- Co w tym roku przygotowaliście? - w końcu okazuje zainteresowanie sprawami gastronomicznymi.
- Zaraz sprawdzimy czy cokolwiek jeszcze w ogóle zostało - odpowiadam, zaglądając do garnka wciąż pilnie strzeżonego przez Macieja Kota.
- Powiem ci, Marzenka, że już niewiele. Mój bigos ma szalone powodzenie.
- Taa... Jakbyś go jeszcze sam zrobił, a nie Cysia.
- Daj się chłopakowi trochę dowartościować - śmieje się żona Stefanka, zajadając się plackiem drożdżowym. Jest to niewątpliwie zajęcie, któremu pragnę się teraz oddać. Pozostawiam Morgensterna Kotowi, a sama dosiadam się do blaszki z ciastem.
- Mania, polać ci? - proponuje oczywiście Piotrek. Teoretycznie razem z Kubą i Dawidem pilnują grilla, w praktyce obsługują też flaszkę ze śliwowicą.
- W sumie możesz. I tego tam też poczęstuj. Się chłopak zdziwi.
- Co on tu robi właściwie? - pyta Dawid.
- No co? Przyleciał helikopterkiem nawpierdalać się smacznych rzeczy.
- Całkiem niegłupie.
- Prawda? Szybki, zawiąż wreszcie te sznurówki, bo sobie w końcu zęby wybijesz.
- Dobrze, mamo.
- Proszę mnie nie postarzać, ty bezczelny gówniarzu. Nie mam jeszcze trzydziestu lat.
- Okej. A za rok już mogę?
- Ty, bo jak ci wyjadę z buta, to się nauczysz szacunku.
- Szacunku do starszych? - upewnia się Kuba ze śmiechem i wręcza mi kieliszek. - To co prawda nie jest szklanka wody, ale jakby co, to to też mogę ci podać.
Proszę, jaki wyszczekany się zrobił. A może po prostu się napił.
- Poczekaj, poczekaj. Będziesz jeszcze coś chciał... - kiwam głową z przekonaniem. - Morgi! Chodź tu!
Oczywiście posłusznie przychodzi.
- Co tam?
- Piotrek coś dla ciebie ma.
Następuje klasyczna scena powitania samców. Poklepywanie po plecach, głośny śmiech i wymienianie uwag na tematy przeróżne łamaną angielszczyzną. W przypadku niektórych bardzo łamaną. Wreszcie przechodzą do meritum. Morgenstern zostaje obdarowany karkówką z grilla i kieliszkiem śliwowicy.
To może go zabić.
Zasiada koło mnie na miejscu wcześniej zajmowanym przez Cysię, która tymczasem udaje się na poszukiwania swojego męża. Gdzieś się jej zawieruszył. No cóż, zdarza się.
Niczego nieświadomy Thomas zaczyna jeść, aż w końcu następuje moment kulminacyjny. Ups. Oczy mu prawie na wierzch wychodzą, a świecą się tak, jakby go ktoś kopnął nie powiem w co.
- Ooo!
- Siedemdziesiąt procent, mój drogi - uśmiecham się słodko.
- Ile?!
- Kubuś, dolej mi jeszcze - pozwalam sobie na małe przedstawienie. A co tam.
- Proszę, mamo.
No, to chluśniem, bo uśniem.
Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby Morgenstern patrzył na kogoś z takim podziwem jak teraz na mnie.
Otwiera usta dwa razy i dwa razy je zamyka.
- Jakim cudem ty nie płaczesz i nie zioniesz ogniem? - pyta wreszcie, a święta trójca przy grillu ma niezły polew.
- Pić trzeba umieć - mówię skromnie i sięgam po kolejny kawałek placka drożdżowego.
- Mania?
- Hmm?
- Czy to jest wasz serwisman? - pyta Thomas wyraźnie zdziwiony.
Zerkam w tę stronę co on.
- A, tak.
No cóż, Skrobot siedzi na uboczu i trzyma sobie na kolanach Juleczkę. Karmi ją jakąś surową rybą czy czymś w tym rodzaju. Zjedzone pierogi niebezpiecznie zbliżają mi się z powrotem w stronę gardła, ale chyba i tak wszyscy powinniśmy się cieszyć, że tym razem raczą nas taką sceną, a nie czymś w stylu porannych penetracji przełyku. Ja wiem, że za domkiem. Wiem. Ale jednak w godzinach pracy.
Morgenstern wygląda na zainteresowanego tematem.
- Halo - macham mu ręką przed oczami. - Zawiesiłeś się?
Przygląda mi się bez słowa.
- I tobie to nie przeszkadza? - pyta wreszcie.
- O, mnie dużo rzeczy przeszkadza. Ale nie mam innego wyjścia jak dla własnego zdrowia psychicznego nauczyć się te rzeczy ignorować.
- Okeeej?
- To jak, dolać ci jeszcze?
- Nie, raczej dzięki.
- Skoro tak mówisz. Ale ja się jeszcze napiję. Koniecznie.
__________

A wydawało mi się, że ten rozdział jest krótki. 

piątek, 18 października 2019

67. To na pewno PMS

Stefan Kraft się zakochał. Ewentualnie silnie go pojebało, choć nie mam pewności czy nie są to przypadkiem określenia jednoznaczne, bo patrząc na pewien element, z którym smaruję narty, można do takich wniosków dojść. W każdym razie wygrał dwa razy w Japonii, potem co prawda trochę se przysiadł na dupie, ale wciąż w granicach pierwszej dziesiątki, nawet z jakimś okazjonalnym drużynowym zwycięstwem Austrii w Lahti - także znów wynik powyżej normy. Natomiast Willingen Five to znów lekki spadek formy i zgodnie z moimi przewidywaniami rzeczywiście związany z kryzysem uczuciowym. Mianowicie najpiengna jakoś tak przestała odpisywać. Ciekawe czemu. Aha, najpiengna ma na imię Żaklina i myślałam, że jest to żart, ale jak się okazuje - nie jest. Chuj wie jak się to zdrabnia. Na szczęście imię to prawdopodobnie jej najsłabsza strona. Poza tym jest bardzo ładna i, według słów Stefana, zabawna i inteligentna. Natomiast nie wiem czy można ufać Skali Inteligencji Stefana Krafta. Choć to, że przestała mu odpisywać, jakoś tak świadczy na korzyść jej IQ. Tak czy inaczej mam nadzieję, że ten kryzys uczuciowy przeciągnie się do końca Mistrzostw Świata. Może i nie bolałby mnie jakoś bardzo widok Krafta na podium, ale zawsze to jednego rywala mniej. A po treningach i kwalifikacjach już wiadomo, że nie będzie ich brakować. Jasne, nie ma się na razie czym podniecać ani czym załamywać. Ot, skocznia poznana, kilku panów fika trochę bardziej niż powinno, ale ogólnie jest normalnie. Chłopcy skupieni, choć raczej wyluzowani. Ja też niby zachowuję się normalnie, z tym że oczywiście w środku jestem kulką stresu.
Jutro pierwszy konkurs indywidualny i zastanawiam się jak zająć sobie wieczór, żeby chociaż przez chwilę myśleć o czym innym.
Tak to jest, cholera jasna, jak się ma jakieś oczekiwania. Gdyby skakali jak ostatnie sieroty, prezentowalibyśmy po prostu totalne wyjebanie, a jako że coś z tego jutro może być, to po cichu każdy o tym myśli. Ale na głos nikt nic nie powie. Ugh.
Opuszczam mój pokój, bo przecież zamiast żeby stanowił dla mnie oazę spokoju, to stanowi centrum wkurwu. Dawid z Szybkim prowadzą przez skajpa rozmowę z Izabelą na temat odżywek do włosów. No to, kurwa, ja pierdolę. Szanujmy się, to nie jest miejsce dla mnie.
Wychodzę na korytarz i zastanawiam się, gdzie skierować swoje kroki. Poszłabym do Skrobota, ale istnieje prawdopodobieństwo, że będzie to klasyczne z deszczu pod rynnę. To znaczy zamiast Izunii trafi mi się Juleczka. Śniadanie mi się cofa na samą myśl o niej.
Ale gdzie indziej mam iść? Do Żyły czy Krafta? Co prawda ich forma wychudzenia przemawia do mnie jakoś bardziej niż w przypadku tamtych dwóch anorektyczek, ale wciąż nie tego potrzebuję. Stoję w miejscu i nie mogę się zdecydować. Gdybyśmy się cofnęli tak z pięć lat, to w analogicznej sytuacji zaraz wpadłabym na Morgensterna, gdyż on posiadał jakiś radar na mnie, który uaktywniał się w warunkach hotelowych. No cóż, na te mistrzostwa w celach turystycznych się nie pofatygował, więc przynajmniej w tym aspekcie jestem bezpieczna.
Ostatecznie postanawiam zaryzykować i kieruję się do pokoju Skrobota i Gębali. Kulturalnie pukam do drzwi i po usłyszeniu zaproszenia wchodzę do środka z silnym postanowieniem, że jeśli Kacper gada z tą pindą, to odwracam się na pięcie i już mnie nie ma.
No cóż. Nie gada.
Leży sobie na łóżku i ogląda sufit. Można i tak.
- Co robisz, Kacperku? - pytam, siadając na krześle przy oknie.
- Nic - odpowiada, prawdopodobnie zgodnie z prawdą.
- To świetnie. Możemy się tym zająć razem?
- Możemy.
I przez kolejne pięć minut to właśnie robimy. On gapi się w sufit, a ja w okno. To już chyba ja mam zdecydowanie ciekawsze widoki. Góry i śnieg. Śnieg jest super.
- A właściwie gdzie jest Gębala?
- Nie wiem. Chyba siedzi z Sobczykiem.
- Mhm.
I cisza. Dobra, to jest trochę dziwne. Może i Juleczki na skajpie tu nie ma, ale odnoszę niejasne wrażenie, że jednak ma coś wspólnego z tą atmosferą. Może się pokłócili. Ups. Jak mi przykro.
- Stresujesz się jutrem?
- Co? A tak, trochę.
Hmm... zastanawiam się czy wypada zadać niedyskretne pytanie, ale przecież i tak je zadam. Nawet jeśli nie wypada.
- O czym ty tak myślisz, co?
Skrobot wreszcie podnosi się do pozycji siedzącej.
- Sorry. O życiu myślę.
- O cholera. Poważnie.
- No. I wiesz co? Nie polecam o tym myśleć. Serio.
- Cóż, od zawsze staram się tego unikać.
- I prawidłowo.
- Przesuń się - mówię i pakuję swoje dupsko obok niego. - Wiesz o co ostatnio zapytał mnie Stefan Kraft? - nie sądziłam, że cytat ze Szczurowiewiórki posłuży mi kiedyś jako punkt wyjściowy do dyskusji o życiu, ale jak wiemy ono nigdy nie przestaje zaskakiwać. 
- Nawet nie próbuję zgadywać.
- Cytuję: Mania, jak nie zakocham, to co robić?
Kacper się śmieje.
- No i co mu poradziłaś?
- Żeby se znalazł jakieś twórcze zajęcie. A on na to że już je ma. Skoki oczywiście.
- Mądra rada - kiwa głową Skrobot. - I zaskakująco mądra odpowiedź.
- Prawda? Też się tego po nim nie spodziewałam. Nie będę zgadywać, o czym dokładnie myślałeś... ale wiesz, co mi się wydaje? My chyba, cholera, za dużo oczekujemy od życia. Weźmy najprostszy przykład. Jutro jest konkurs i co? Żołądek mam poskręcany z nerwów w dwadzieścia supłów, bo przecież, uwaga, a nuż Dawid zostanie mistrzem świata. No chuja zostanie. Nie każdy może być Stochem. Powinnam się cieszyć, że w ogóle zaczął porządnie skakać i to nasze smarowanie nart wreszcie ma jakiś sens w jego przypadku. No i co tak nic nie mówisz? - pytam, bo Skrobot tylko się uśmiecha.
- Oj, Mańka, Mańka - obejmuje mnie ramieniem. - To jest chyba całkiem niegłupia filozofia życiowa. Ale cholernie trudna do zaakceptowania. Ktoś by ci mógł zarzucić, że to jest dążenie do braku ambicji i przeciętności. Z drugiej strony przecież chodzi o to, żeby doceniać małe sukcesy, bo inaczej frustracja nas zeżre.
- No i brawo, Kacperku. Mogę być brutalna?
- Jak musisz.
- Kiedy zrozumiałeś, że jesteś chujowym skoczkiem, to se po prostu dałeś siana, zamiast to ciągnąć jak Titus, i podejrzewam, że w gruncie rzeczy to ty lepiej wyszedłeś na swojej decyzji. Chociaż ostatecznie Titus też znalazł swoją niszę. I z tego, co wiem, jest mocno zadowolony. Ale tak czy inaczej udało mu się to dopiero jak w końcu przestał brnąć w coś, co nie miało żadnego sensu. Krótko mówiąc czasem mam wrażenie, że nie ma się co za bardzo przejmować życiem, bo ostatecznie wszystko i tak się jakoś poukłada. Miej wyjebane, a będzie ci dane.
- Patrz, wszystko to można zawrzeć w jednym zdaniu, a ty się tak rozgadałaś. Co ci się stało, hmm?
- Faktycznie - stwierdzam ze sporym zdziwieniem. - To nie brzmi jak ja. Chyba się za bardzo przejęłam twoim emocjonalnym rozciamkaniem. Co, swoją drogą, też nie brzmi jak ja. Chyba się po prostu starzeję.
- Tak, to jedyne racjonalne wytłumaczenie. Ale tak czy inaczej dzięki.
- Ale... właściwie za co?
- Za wszystko.
I weź tu gadaj z facetami.

No i miałam rację. Trzeba się cieszyć z tego co jest, a nie liczyć na to, że będzie nie wiadomo jaki sukces. Chociaż może przykład Killiana Peiera średnio mi tę tezę potwierdza, bo ziomek brązowy medal zdobył. I to na dodatek zupełnie zasłużenie. Skoki schodzą na psy. Szkoda, że nie na Koty.
Trener zwołał nas do swojego pokoju, ciekawe czy chce analizować tę wczorajszą porażkę czy po prostu zbiorowo się upić. A nie, sorry, przecież tu sami profesjonaliści, a nie kadra Austrii.
Wbijamy wszyscy do tej dziupli, ledwo się mieścimy, bo przecież jest nas trochę w tym sztabie, ale nikt specjalnie nie zwraca na to uwagi. Zdaje się, że za chwilę usłyszymy to, czego spodziewamy się od początku sezonu. Już kilka razy takie sugestie padały między wierszami, ale nie wiem czy jest to odpowiedni moment na tego typu ogłoszenia.
Okej, wygląda na to, że nie mam gdzie siedzieć. O nie, nie. Na pewno się nikomu nie wpakuję na kolana, wypraszam sobie takie propozycje. Trudno, stanę sobie w kąciku. Może nie padnę z wrażenia.
- I co teraz? - Kuba pyta teatralnym szeptem Piotrka.
- A ja wiem? - wzrusza ramionami Żyła.
A ja chyba wiem.
Trener wodzi wzrokiem po zgromadzeniu.
- Wszyscy już są, prawda? No dobrze, nie będę robił długich wstępów. Widziałem jak byliście wczoraj zestresowani, jakby od tego jak wystąpicie miała zależeć cała przyszłość. Zresztą już o tym rozmawialiśmy. Chłopcy, ja odchodzę. To nie była łatwa decyzja, ale podjąłem ją jeszcze przed rozpoczęciem zimy.
I tak dalej bla, bla, bla... Wszyscy jeszcze jakby w szoku, ale umówmy się - i tak trener długo wytrzymał w tym naszym piekiełku. Wiem, że chłopakom się wydaje w tym momencie, że świat się wali, bo przecież wszyscy wpatrzeni w tego Horngachera jak w obrazek. Co do mnie... no to wiadomo. Pakt o nieagresji plus niepisana umowa o zniesionym obowiązku zwierzania się ze swoich przeżyć. Prawdopodobnie jako jedyna w tej drużynie dążyłam do zaniechania tego typu praktyk, reszta jak słyszała, że czas na spowiedź, to po prostu jak ćmy do ognia leciała. Cóż, jak im to pomagało, to czemu nie. Ale jak mnie ktoś każe opowiadać o swoich uczuciach, to następuje efekt odwrotny do zamierzonego. Nie i już. Dajcie mi wszyscy święty spokój. Ja mogę rozmawiać o uczuciach w sferze czysto hipotetycznej. Doradzić komuś mogę (jak już muszę), ale na pewno nie będę się radośnie dzielić tym, co mi siedzi na wątrobie. Tak, tak. Wiem, że to jest zaburzenie i że powinnam się puknąć w łeb. Nie mam zamiaru. Jakoś w ten sposób przeżyłam prawie dwadzieścia dziewięć lat i zamierzam przeżyć jeszcze trochę.
Dlatego sorry, ale chyba za trenerem płakać nie będę. Natomiast raczej powstrzymam się przed ogłoszeniem tego publicznie, bo prawdopodobnie jestem w tej opinii odosobniona. Tak, jak patrzę po chłopakach, to faktycznie tak to wygląda. Oj, chyba będziemy musieli dokupić zapas chusteczek higienicznych. Podobno pierwsze dni po zerwaniu są najtrudniejsze.

Deszcz, śnieg i tańce z belkami. Stoję sobie pod skocznią z kapturem naciągniętym prawie na same oczy, bo tak zacina. A jak tak patrzę na to, co się tu dzieje, mam ochotę zaciągnąć ten kaptur do samego nosa. Skrobot stoi obok i męczy się razem ze mną.
Gratulacje, panie trenerze. Najpierw chujowy konkurs indywidualny, potem zrzucenie bomby na tych nadwrażliwych ciołków, a następnie chujowy konkurs drużynowy. Po czym chujowy konkurs indywidualny na normalnej skoczni. Zaraz, zaraz, czy nie pominęłam przypadkiem jakiegoś chujowego konkursu?
Co prawda na razie jesteśmy w połowie ostatniego z tych chujowych konkursów, ale niczego ten fakt nie zmienia. Tak, wiem, że to nie wina trenera, że pada śnieg. No i co z tego. Na kogoś trzeba zrzucić odpowiedzialność.
- Ja pierdolę, kurwa, mogę w ogóle w tej jebanej drugiej serii nie skakać, na jedno wyjdzie - warczy Dawid, odpinając kask i rękawiczki. Pierdolnął nartami po przejściu przez bramkę, ale właśnie zorientował się, że nie ma czasu na takie fanaberie, gdyż w pierwszej serii skakał jako jeden z ostatnich, a w drugiej będzie skakać jako jeden z pierwszych. I że trzeba po prostu w podskokach zapierdalać z powrotem na górę. Ale zanim to nastąpi, patrzy jeszcze z nami na skocznię. O, zajebiście. Już po Piotrku. Dziękuję, udział w konkursie zakończony na pierwszej serii. Bo raczej nie sądzę, żeby nikt po nim nie zdołał zająć miejsca wyższego niż trzydzieste pierwsze. Mhm, świetnie. Teraz Szczurowiewiórka, no niech już spojrzę. Tak jest, wyjebał Piotrka z trzydziestki. Dalej też zajebiście. Nie no, Kamil awansował, ohoho, siedemnaste miejsce. Rewelacja. Przechodzi koło nas wkurwiony, nawet się nie odzywa. Dawid idzie jego śladem, najwyraźniej jednak decyduje, że skoczy w tej jebanej drugiej serii.
A Ryoyu oczywiście pierwszy. Weźcie stąd tego chińczyka, niech mnie nie wkurwia.
- Zobaczycie, oni jeszcze będą na podium - śmieje się Piotrek, powoli zbierając swoje rzeczy, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że nie jest on w pełni sprawny umysłowo.
- Mhm. Tak. I z czego ty się tak cieszysz, co? Uch... Mam ochotę komuś wpieprzyć - burczę, zakładając ręce na piersi. - Czemu ten sport jest taki niesprawiedliwy?
- Jakby był sprawiedliwy, to by był nudny - filozofuje Żyła i nagle moja niesprecyzowana chęć wpieprzenia komuś jakoś tak bardziej odnajduje konkretny cel.
- Nie. Jakby był sprawiedliwy, to by był sprawiedliwy. I tyle. Ja się chyba muszę gdzieś przejść przez te dziesięć minut, bo mnie rozsadzi.
- Chodźmy po herbatę - przyłącza się Skrobot. - Bo kawy na podniesienie ciśnienia już raczej nie potrzebujemy. 
Chwilę później odnajdujemy jakiś automat, ładujemy w niego grube hajsy i dostajemy w zamian wątpliwej ilości i jakości żółtawy wrzątek. Wolałabym coś lepszego niż takie siki, ale nie mam specjalnie wyboru. Dosyć szybko wracamy na nasze miejsca, bo przecież ups! - jak się spóźnimy na początek drugiej serii, to żadnego z naszych zawodników nie zobaczymy w akcji.
No i proszę Stefanek skacze naprawdę bardzo dobrze. A Dawid... Dawid skacze super duper hiper zajebiście i wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że atak z pozycji numer dwadzieścia siedem ma raczej niewielkie szanse powodzenia - jeśli oczywiście powodzeniem nazwiemy podium, a nie miejsce w pierwszej piętnastce.
Chłopcy przychodzą do nas, zbijają żółwie, Stefek siada na ławce i powoli się przebiera, a Dawid zabiera plecak i ustawia się na miejscu dla lidera. Jakby mu chociaż dali jakiś parasol... Ale nieee, po co, przecież w Austrii jesteśmy, nikt na takie nowatorskie rozwiązanie nie wpadnie.
Skaczą kolejni zawodnicy, w sumie niektórzy całkiem nieźle, ale bez szału. Nudy po prostu. Nudy do tego stopnia, że jakby mnie Skrobot nie szturchnął, nie zauważyłabym, że już Kamil siedzi na belce. I na dodatek skacze bardzo dobrze. Ale Dawida nie wyprzedza. Hehe. Drugi jest. No dobrze, to możemy już kończyć ten śmieszny konkurs. Tych pozostałych siedemnastu zawodników jakoś anulujmy czy zdyskwalifikujmy, czy coś. Hofer miał już kilka chorych pomysłów, może i to by przeszło.
- Kacperku?
- No?
- Jakbyś mógł wymyślić w jaki sposób chciałbyś torturować Hofera, to co byś wybrał?
- Pewnie powieszenie za jaja - mówi Skrobot bez większych emocji.
- No tak. Brzmi sensownie. Piotrek, a ty?
- A nie wiem. Może bym go związał, a potem miodem posmarował. Żeby go pszczoły oblazły, hehe.
- Podoba mi się ta innowacyjność w podejściu do tematu. Kamil, a ty?
- Marzenka, patrz - zamiast odpowiedzi na moje pytanie mówi Stoch. - Już tylko dziesiątka została. Twój kumpel teraz.
Ohoho, śmieszne.
- Twój też. Nie wiem czy wiesz, ale on cię bardzo lubi. I podziwia. I...
- Kocha, lubi, szanuje! - Piotrek dostaje napadu śmiechu, a tymczasem Kraft oddaje dobry skok. I zajmuje trzecie miejsce.
- Stop, Dawid dalej prowadzi? - upewniam się, bo myślenie nad torturami dla Hofera jakoś tak zajęło mnie bardziej niż ten konkurs.
- Tak.
- A ty dalej jesteś drugi? 
- Tak - potwierdza Kamil.
- Okej, to chyba jednak czas się w końcu zainteresować tym, co tu się dzieje.
- No ja myślę. Będziecie na podium, ja wam to mówię! - snuje swoje przepowiednie Żyła. Wciąż brzmi to niepoważnie, ale mimo wszystko odrobinę mniej niż piętnaście skoków temu.
Teraz Leyhe. Ok, do odhaczenia. Markeng to samo. Stjernen też. Ten Pepiczek to już całkiem śmiech na sali. Kto to jest tak właściwie? Zresztą nieważne. Potem się będę nad tym zastanawiać - albo i nie. Prevc też słabo, ja nie wierzę. 
- Skrobot, trzymaj mnie, bo mi się zaczyna słabo robić...
- Będą medale, zobaczycie! - ze swoim refrenem znów wyjeżdża Piotrek.
- Przestań, bo zapeszysz!
- On już i tak do tej pory zdążył zapeszyć ze dwadzieścia razy.
- Ale teraz zapeszy bardziej.
- Bardziej już nie można.
- Zawsze można.
- Kacper Skrobot, Jakub Wolny, zamknąć mordy!
- Sorry, Marzenka...
Peier słabo, matko kochana, ciśnienie mam milion na milion. Trzech ich tylko zostało.
Jelar też do dupy. To się nie dzieje. Chłopaki biegną do Dawida, a ja stoję jak wmurowana i piszczę jak piętnastoletnia hotka. Geiger też tragicznie. Kamil na podium! Jezus Maria! Został już tylko ten irytująco, niemożliwie, wkurwiająco... Ryoyu, dziecko kochane! Jeśli miał w tym sezonie zjebać tylko jeden skok, to wybrał sobie na to idealny moment!
Ryczę. Stoję i ryczę. Kamil ze Stefkiem podnieśli Dawida i robią rundkę honorową, a ja wycieram rękawiczkami łzy z policzków i dalej stoję w miejscu. To jest największy szok mojego życia.
Dawid Kubacki mistrzem świata. Ja wysiadam.
- Mania!!! Pacz, jak szuper!
O tak, właśnie ten element mojego życia wprowadzi tu odrobinę normalności. To znaczy czegoś, do czego jestem przyzwyczajona. Akurat normalność to nie jest w tym przypadku najwłaściwsze określenie.
Zanim zdołam wykonać jakiś ruch, Stefan ściska mnie z całych sił tych swoich wiewiórczych bicepsów i wrzeszczy do ucha:
- Dawid i Kamil, a ja czeci! 
Właśnie doznałam trwałego uszczerbku na słuchu. Oraz rozbeczałam się jeszcze bardziej. To na pewno PMS.
- Czemu płakasz?
Bo to jest po prostu jedyne odpowiednie dopełnienie tego pojebanego konkursu.
- Bo się cieszę. Idź już, bo Hayboeck będzie zazdrosny.
- Mania, ja nie rozumim.
- Idź się cieszyć!
- A! Czeszę! - uśmiecha się od ucha do ucha i biegnie uściskać Dawida i Kamila. Mam nadzieję, że o Hayboecku nie zapomniał, tylko po prostu od niego zaczął - jeszcze przede mną - bo to może być koniec tej pięknej przyjaźni.
A ja sobie dalej stoję i ryczę. I nagle znowu mnie ktoś przytula. Dużo mocniej niż Stefan.
- Marzenka, nie wierzę.
A ja też go przytulam, tego mojego brata wyrodnego, bo przecież mam więcej siły od niego i mówię po prostu:
- Jestem z ciebie taka dumna.
I niech to sobie dobrze zapamięta, bo drugi raz tego szybko nie usłyszy.
__________

Im mniej wolnego czasu, tym więcej weny. A że ostatnio mam totalny zapieprz, to jego efekty widzicie powyżej. Mimo że ogólnie mam raczej kryzys pisarski. Poplątane to okropnie i sama tego nie rozumiem.
Powiem szczerze, że coraz mocniej zastanawiam się nad sensem publikowania nowych opowiadań. Skończyłam ostatnio futbolową historię i zainteresowanie było niewielkie. Mam teraz kilka rozdziałów siatkarskiej historii i łudzę się, że ktoś chciałby to czytać. Co do Mańki - też nie jestem zachwycona statystykami. Pytam Was szczerze - czy jest sens? Czy lepiej zostawiać te moje wypociny w szufladzie?

piątek, 6 września 2019

66. Aż tak źle?

Ludzie dostali pierdolca. Wszędzie jest tyle kibiców i tak trąbią tymi jebanymi trąbkami, że strach wychodzić z domu. W piątek i sobotę się jeszcze jako tako powstrzymywali, ale dziś to już jest jakaś paranoja. Za to nie powstrzymywał się Stefan Kraft. I codziennie, jak tylko nie znajduje się na szczycie skoczni, wypatruje tej swojej dziewoi. Tej najpiengnej. Ale na razie bez specjalnego powodzenia. Tak czy inaczej skacze jak natchniony, chyba liczy na to, że jej zaimponuje i sama zacznie się przeciskać do barierek, żeby paść mu w ramiona. Czy coś w tym rodzaju. Mam nadzieję, że jej tu w ogóle nie ma, ewentualnie jeśli jest, to że się nie spotkają. Bo przecież jak go ta laska spuści po brzytwie, to się Stefan przez rok nie pozbiera. A, bądźmy szczerzy, jak się Krafta spotka twarzą w twarz, to jest to absolutnie jedyna możliwa reakcja. Miłość od pierwszego wejrzenia zdecydowanie nie wchodzi w grę. Od piątego ani dwudziestego, ani osiemdziesiątego siódmego również nie. Nie sądzę także żeby laska miała polecieć na jego charakter lub wysublimowane poczucie humoru. Lub elokwencję. Zwłaszcza w języku polskim.
Ale może ja się czepiam. W końcu gorsi od niego też znajdują miłość życia. Nawet czasami odwzajemnioną. Także cholera wie właściwie jak to w końcu jest. Ja się niewątpliwie na tym nie znam, tego jednego jestem pewna.
Na smarowaniu nart za to się znam, co też niniejszym czynię. I podjadam mimochodem Twixa, bom głodna, a czasu na porządny posiłek nie ma.
- Jak tam sytuacja na froncie? - pytam, bo do domku właśnie wraca Kamil Skrobot, który oczywiście zamiast wziąć się do roboty, to się opierdala, ale przynajmniej może nam jakichś informacji udzieli.
- Wspaniale. Stękiego już zdążyli zdyskwalifikować.
- Aha. Zajebiście.
Jak człowiek taki news usłyszy, to się normalnie aż chce pracować. Po prostu kop motywacyjny. Harujesz, starasz się, a Sepp cię krzywo zmaca i po sprawie.
Ale co ja się będę denerwować. Nie pierwszy raz, nie ostatni. Anżej to już i tak ma wszystkiego dość w tym sezonie, pominę więc jego dzisiejszy występ minutą ciszy.
Do końca pierwszej serii nie wychylam nosa na zewnątrz, tak więc o prowadzeniu Stefana Krafta dowiaduję się od Kamila, który informację tę poprzedza stwierdzeniem, że on to pierdoli. A dlaczego pierdoli to znów uświadamia mnie Kot, zajmujący zaszczytne miejsce trzydzieste, a jednak wciąż lepsze od Miszcza. Każdy się czasem musi skompromitować na ojczystej ziemi. Lepiej w zwykłym konkursie w Zakopanem niż w trakcie Turnieju Czterech Skoczni w Innsbrucku.
Wychodzę z domku, ryzykując trwałym uszkodzeniem słuchu, bo przecież ludzie wciąż trąbią w te trąbki jak ostatnie bezmózgi. Pierwsze co zauważam, to Kacper Skrobot, który opuścił stanowisko naszej pracy chwilę przede mną z powodów mi nieznanych. Zdaje się, że właśnie mam okazję te powody poznać. To znaczy powód. Jeden. I właściwie już mi znany. O wymiarach dziewięćdziesiąt sześćdziesiąt dziewięćdziesiąt. I o imieniu Julia. Niby gdzieś tam podejrzewałam, że tak się sytuacja przedstawia, ale podejrzewać a zobaczyć na własne oczy to jednak drobna różnica.
Hmmm... Dziwne.
Choć nie. W zasadzie nie. Zupełnie normalne. Dziwne to było wszystko do tej pory. Czyli że facet w wieku dwudziestu ośmiu lat żyje jak zakonnica, bo mu się wydaje, że jest zakochany w babie, która go nie chce i wzdycha do niej, zamiast wziąć w obroty jakieś inne laski. No. Więc to co widzę teraz to jest zupełnie normalne. Te ręce mu tam gdzieś zjeżdżają w stronę jej kościstego tyłka, a ona z kolei bardzo dokładnie sprawdza czy da radę uwiesić mu się na szyi jak bombka na choince. Żeby zaraz nie przyszedł Maniek i jej nie zrzucił. Także tak.
Idę dalej, bo druga seria zaczyna się powoli rozkręcać. Nie wiem czy wszystko ze mną w porządku, ale chyba naprawdę chcę zobaczyć na własne oczy jak Kraft wygrywa. W końcu podobno jestem jego pszyjacielkom, a to jednak do czegoś zobowiązuje. Na przykład do tego, żeby nie udawać, że jakaś Szczurowiewiórka przypadkowo się przypałętała i że zupełnie jej nie znam. No nie. Naprawdę pogodziłam się już z faktem, że to stworzenie stanowi nieodłączny element mojej codzienności. I że znaczna część skocznego środowiska automatycznie kojarzy z nim moją osobę.
No cóż. Dzieci z tego i tak nie będzie. Nie kręci mnie zoofilia.
Wygrywa. Jasne, że wygrywa, gdyż przecież jak nie jest w stanie upojenia alkoholowego, to potrafi skakać. Już nie raz się mogliśmy o tym przekonać. Leci do mnie, jeszcze z nartami w rękach, zaraz się wyjebie na tym śniegu. W momencie gdy mam już na końcu języka opierdol za skrajną nieodpowiedzialność w zakresie własnego zdrowia oraz traktowania sprzętu Stefan Kraft nagle zatrzymuje się jak wryty i wgapia się w publiczność. Cholera wie co mu się stało. Podchodzę do niego niespiesznie akurat kiedy ktoś wyciąga mu z rąk narty i pytam:
- Co jest?
Stefan przenosi wzrok na mnie, mruga kilka razy i w końcu mówi:
- Mania, to ona.
- Kto?
- Ta dziewczyna. Ta najpiengna.
Okej, jest to moment, w którym mam ochotę zniknąć z powierzchni ziemi, bo wiem, po prostu wiem, o co on mnie zaraz poprosi. I rzeczywiście:
- Mania, idzie ze mną. Proszem.
Świetnie. Świetnie. Świetnie. Odwołuję wszystkie deklaracje przyjaźni i zapewnienia, że już się do tego człowieka przyzwyczaiłam i że już mi nie przeszkadza. Szykuje się właśnie najbardziej żenujący moment życia. Nie wiem czy mojego, czy Stefana, czy tej dziewczyny. Czy może całej naszej trójki.
- Po co mam z tobą iść? Przecież umiesz mówić po polsku.
- Ale... no... dużo człowieki... głośno...
On chyba ze stresu jeszcze bardziej zapomina polskiego niż zazwyczaj.
- Dobra, chwila - usiłuję na szybko zebrać myśli. - Pokaż mi dokładnie która to dziewczyna, to jej przekażę, żeby poczekała po dekoracji.
- O, ta - Stefan pokazuje palcem w stronę tłumu. No żeż do jasnej Anielki, to nawet pięciolatki wiedzą, że to niegrzecznie, ale nieee... Przecież Stefan Kraft nie czuje potrzeby poddawania się regułom społecznym.
- Opisz jak wygląda - wywracam oczami. - Najlepiej po angielsku.
Tak więc Szczurowiewiórka podaje mi dane: włosy takie trochę ciemne... no trochę jasne. Uśmiecha się. Ma czapkę. I kurtkę. I flagę Polski.
No rzeczywiście. Wcale nie pasuje to do dziewięćdziesięciu procent dziewczyn pod skocznią.
Spoglądam jednak w stronę, którą Stefan pokazywał paluchem i dopytuję o kilka rzeczy, aż w końcu ją lokalizuję.
Faktycznie ładna.
Krafta ciągną na dekorację, a ja wkraczam do akcji i organizuję mu jego życie uczuciowe. Przepycham się w stronę tej dziewczyny i kulturalnie informuję ją, że wpadła w oko jednemu mojemu znajomemu i gdyby mogła poczekać chwilę po dekoracji, byłoby fajnie. Patrzy na mnie jak na niespełna rozumu (co w sumie nieźle o niej świadczy) i lekko kiwa głową. Ja natomiast cały czas koło niej stoję, tak na wszelki wypadek, żeby jednak przypadkiem nie zwiała. Ostatecznie po prostu przeprowadzam ją do wioski skoczków. Ochroniarz nawet się nie czepia o brak akredytacji, w końcu ja coś tam jednak znaczę.
W stosownym czasie, po olaniu absolutnie wszystkich dziennikarzy, dołącza do nas Stefan Kraft. Wygląda jakby wygrał los na loterii, co nadaje mu wygląd człowieka szczęśliwego, acz nieco obłąkanego. Z uśmiechem od ucha do ucha wyciąga przed siebie kwiatki, które dostał na dekoracji i mówi:
- Sześśś... jestem Stefan. - To dla ty, najpiengna.
I ja już po prostu wiem, że to nie może skończyć się dobrze.

Siedzę sobie w swoim pokoju, dochodzi godzina ósma wieczór, z dołu słyszę jak Dawid przygotowuje kąpiel dla Ani i myślę sobie o tym, że może pasowałoby się już zacząć pakować do Japonii. Ale totalnie mi się nie chce. Po pierwsze mam okres. A po drugie jestem leniem śmierdzącym i wolę walnąć się na łóżko z książką i czekoladą, zamiast wykorzystać ten czas jakoś bardziej pożytecznie. Zdaje się zresztą, że powinnam też wstawić jakieś pranie, bo skąd ja wezmę tyle czystych podkoszulków, przecież nie zabiorę wszystkich Skrobotowi, on też w czymś musi chodzić. Zwłaszcza, że być może teraz dzieli się nimi z kimś jeszcze poza mną.
Ledwie otwieram książkę, mój telefon zaczyna pipczyć. To Morgi domaga się wideorozmowy. Co on tak ostatnio ma ciągłą potrzebę dzielenia się ze mną swoimi przemyśleniami? Czy on się zamienia w drugiego Krafta?
Odbieram, mimo iż jestem w stanie chyba nawet jeszcze gorszym niż moje codzienne dresowe rozmemłanie. Ale mam na to totalnie wyjebane.
- Cześć, co się tak do mnie dobijasz? - mówię na widok wyszczerzonej gęby Thomasa.
- Cześć. Rozmawiałem ze Stefanem i jestem ciekawy twojej wersji wydarzeń.
- Słucham? - chyba nie do końca rozumiem.
- No wiesz, jak to było z tą dziewczyną.
- Aaa... - zaczynam się śmiać. - Postanowiłam wyrzucić z pamięci ten epizod mojego życia.
- Aż tak źle?
- Dla mnie tak, dla niego podobno nie. Zmusił mnie, żebym ją wyłowiła z tłumu, na szczęście do kawiarni już z nimi nie poszłam. Mówił do niej po polsku. Twierdzi, że świetnie mu szło, ale obstawiam, że dalej był tak zestresowany, że potrafił w zasadzie tylko rzucać jedynie pojedyncze słowa, więc naprawdę nie wiem czy ona cokolwiek zrozumiała. Chociaż podobno wymienili numery, fejsbuki i takie tam. Może leci na znanych sportowców. A może liczy, że dzięki Kraftowi dobierze się do Hayboecka.
- Słucham?
- Wiesz, to jest taka moja teoria, że dziewczyny tylko po to zadają się ze Stefanem.
- Ty też?
- Nie, raczej nie.
- Michi nie jest w twoim typie?
- Żebym ja jeszcze miała jakiś typ - prycham. - Mnie to przede wszystkim niepokoi jego bliska relacja ze Stefanem.
Morgi się śmieje.
- Z tego co ja wiem, to on ma dziewczynę.
- To jeszcze nic nie znaczy.
- No jasne. Kryptogej.
- Dobra, może podaj jakiś ciekawszy temat. Bo jak nie, to czas kończyć tę rozmowę. Jestem dosyć zajęta.
- Widzę, widzę - Morgi kiwa głową. - Miękkie masz to łóżko?
Okej, albo ja jestem dziwna, albo to pytanie brzmi jakoś dwuznacznie.
- Myślę, że naprawdę czas kończyć. Chyba ci się mózg już przegrzał.
- Po prostu jestem ciekawy co tam u ciebie słychać.
- Nie widzę związku z łóżkiem.
- Troszczę się o twoje samopoczucie. Leżysz sobie, to zastanawiam się czy jest ci wygodnie.
Aha. On się chyba czegoś naćpał.
- Mogę usiąść, żeby ci oszczędzić rozważań.
Tymczasem do pokoju wbija mi Maniek. Typowe dziecko skoczka narciarskiego - nienauczone pukać do drzwi.
- Mania, pocytas mi bajkę na doblanoc? - wbija mi się na łóżko z książeczką.
- A mama ci nie może poczytać?
- Śpi. I chlapie.
Zastanawiam się jak i czym można chlapać przez sen, kiedy przypominam sobie, że Maniek jeszcze nie wymawia r. Ale że Izunia będzie padać ze zmęczenia o godzinie dwudziestej to się nie spodziewałam. Męczące to macierzyństwo, dobrze że mnie to nigdy nie czeka.
- Widzę, że masz gościa - stwierdza Morgi wielką nowinę.
- Jaki ty jesteś spostrzegawczy.
- Prawda? To tylko jedna z wielu moich zalet.
- No. Ciekawe jakich - mruczę pod nosem, a w międzyczasie Maniek pakuje mi się na kolana.
- Jestem inteligentny, przystojny, zabawny... - zaczyna wyliczać Thomas, ale przestaje, kiedy spoglądam na niego z powątpiewaniem. - No co? Nieprawda?
- Czy ty składasz anons do agencji matrymonialnej? Masz kobietę i dziecko. Czasy randek i płomiennych uczuć już dawno za tobą. Słuchaj, chyba nie interesuje cię bajka o Franklinie. Na dodatek po polsku.
- Spławiasz mnie, rozumiem.
- W zasadzie tak.
- Okej, zapamiętam to sobie.
- Nie wzbudzisz we mnie wyrzutów sumienia.
- A jednak spróbuję.
- Nie próbuj. Cześć - mówię i po prostu się rozłączam. Bo jak ja tego w końcu nie zrobię, to on chyba będzie gadał do rana. Faceci to naprawdę nie mają nic do roboty.
Zerkam na Mańka. Ten też pewnie wyrośnie na takiego jak oni wszyscy. Tylko by gadali i gadali. A mnie jakoś gadanie nie przekonuje. Pogadać to każdy głupi potrafi, a jak trzeba coś konkretnego zrobić, to sobie muszę sama radzić. Przynajmniej nikomu nie jestem nic winna.
No, może Skrobotowi kilka podkoszulków. Ale termin ich zwrotu już dawno uległ przedawnieniu.
__________

Bardzo długo nie byłam w stanie nic napisać. Nie wiem czy odblokowało mnie na stałe czy ten rozdział to tylko jednorazowy wybryk. Tak czy inaczej jestem bardzo ciekawa co o nim powiecie. Zapraszam do odpowiadania na pytanie postawione w tytule. Cmok cmok.

piątek, 3 maja 2019

65. Krzyżyk na drogę

Są takie momenty, że mam ochotę wysłać ich wszystkich w kosmos. I mówiąc wszystkich, mam na myśli całą płeć przeciwną. Z kobietami praktycznie w ogóle nie mam do czynienia, więc mają mniej okazji do wkurwienia mnie. Choć fakt, że niektórym również wychodzi to wybitnie.
Jest już taka pora, że naprawdę aż się prosi, żeby iść spać. Ale oczywiście nie. Lepiej zwalić mi się całą bandą na łeb. Nieświadoma zbliżającego się niebezpieczeństwa, jakieś pół godziny temu poszłam się kąpać. W pokoju był wtedy tylko Dawid. Wyszłam z łazienki przed pięcioma minutami. W pokoju pojawiło się nagle pół tuzina chłopa więcej. I dwie gitary na dodatek. Ponieważ Pieter z Kotem postanowili uczcić podwójne polskie podium jakimś występem artystycznym. Proponowałabym raczej, żeby uczcili je jutrzejszym przyzwoitym występem w konkursie, ale to aktualnie przerasta możliwości Maciejki. Chwycił się więc za gitarę, a że Żyła również zawsze bardzo chętnie zrobi z siebie błazna, także postanowił poznęcać się nad naszymi uszami.
Nie no, dobra, i tak jest już mniejszy dramat niż choćby rok temu, ale nie zmienia to faktu, że wolałabym raczej spać niż tego słuchać. Tymczasem siedzę sobie po turecku na łóżku, odziana w piżamę, z ulubioną czekoladą polskich skoczków w dłoni. Chciałabym się położyć, ale oczywiście nie ma na tyle miejsca, gdyż swoje chude zady posadzili tu Szybki, Kot i Miszcz. I tylko ten ostatni wpadł na to, że ja się już nie zmieszczę, wobec czego kulturalnie kazał Kubie spadać na podłogę. Hierarchia w stadzie musi zostać zachowana.
Reasumując, powinnam się cieszyć, że w ogóle mam gdzie siedzieć, a nie narzekać, że nie mogę się położyć we własnym łóżku.
Wszyscy zamknęli mordy, z determinacją godną pozazdroszczenia usiłują rozkoszować się radosną twórczością duetu Kot & Żyła. Ja natomiast staram się esemesowo wyperswadować Kraftowi pomysł złożenia mi wizyty. Zajął biedaczek czwarte miejsce i wciąż jest mu przykro, a nie chce się Hayboeckowi wypłakiwać w rękaw, gdyż tamten nie wszedł do drugiej serii i nawet Stefan wyczuwa, że byłby to lekki nietakt.
Za to nie widzi problemu w przyjściu do mojego pokoju po godzinie dwudziestej drugiej. Zresztą nie on jeden.
- Chłopcy, weźcie się z łaski swojej udajcie w kimę - mówię, bo dotarłam do połowy czekolady, a pasowałoby, żeby coś mi zostało też na jutro. A wiem, że jak nie pójdę spać, to z nudów będę żreć.
Nie są specjalnie zachwyceni tą propozycją.
- Jeszcze jest wcześnie...
- No co ty, Marzenka...
- Niech chłopaki coś jeszcze zagrają...
- Ja bym włączył jakiś film...
- Przecież jutro możemy dłużej pospać...
Kto może, ten może.
- No akurat ja nastawiam budzik na siódmą. Ale proszę bardzo, wy się możecie przenieść do Piotrka i Maćka. Grać na gitarze albo w bierki, albo oglądać Titanica do czwartej rano.
I modlić się, żeby trener nie usłyszał, że jeszcze nie śpicie.
Entuzjazmu wielkiego wciąż nie wykazują, ale posłusznie wstają i jeden po drugim wychodzą. Zastanawiam się czy Dawid idzie z nimi, czy jednak zostaje.
No cóż. Idzie.
Krzyżyk na drogę.
Myję zęby, po czym zerkam jeszcze raz na telefon. Kolejny sms od Krafta.

Dopsze Mania. Idem spac, morze jutro wygrywam.

Morze.
Cholera, chętnie bym pojechała nad morze.
Stefan Kraft potrafi wzbudzać naprawdę ciekawe ciągi skojarzeń.
Na razie za oknem noc góry, śnieg i skocznie, więc też nie mam powodów do narzekań, ale wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, a trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie płotu. A w ogóle to ciągnie nas do tego, co aktualnie nieosiągalne.
Chyba już powinnam iść spać, bo mi się faza filozofa włącza. Ewidentnie jestem już zmęczona.

Co się w tym Predazzo wyczynia to ja zupełnie nie ogarniam, ale wcale mi to nie przeszkadza. Wczoraj Dawid z Kamilem stali na podium, a dziś też sporo wskazuje na to, że może być nieźle.
Postanawiam zignorować fakt, że na pierwsze cztery skoki drugiej serii, trzy zostały wykonane przez Polaków. Istotne jest, że Dawid po pierwszej serii prowadzi. Oczywiście może to koncertowo zjebać, wcale bym się bardzo nie zdziwiła, ale jakoś tak w Engelbergu i w Predazzo czasem się nam przytrafiają cuda. Więc kto wie. Może akurat nie zjebie.
O, proszę, Piotrek się poprawił, powinien awansować o kilka miejsc.
- Wcale nie widać, że do pierwszej w nocy grał na gitarze - śmieje się Stefek.
Gryzę się w język zanim zaproponuję Huli, żeby może w takim razie też pograł na gitarze i mówię tylko:
- No. Rzeczywiście.
Skaczą kolejni zawodnicy, a w międzyczasie do mnie i do Stefanka dołącza Kot i Kruczek, który nie wiadomo czemu wciąż jeszcze koczuje pod skocznią. Jego dzisiejsza misja dobiegła przecież końca tak gdzieś po dwudziestu skokach pierwszej serii. Kadra włoska prezentuje niestety poziom umiarkowanie kazachski. I nic nie zapowiada poprawy. Ani pozostania trenera na następny sezon. Ale on sam nie wygląda na specjalnie zmartwionego tym faktem, więc ja też się nie przejmuję, mam ważniejsze sprawy na głowie.
O, teraz Kamil, skubany. Bycie mistrzem wszystkiego o czymś świadczy, co tu będziemy dużo mówić. Nie musi być w formie życia, żeby być groźnym. Co za gość.
Skaczą kolejni zawodnicy, Kruczek o czymś zawzięcie dyskutuje z chłopakami, ale ja jakoś nie mam ochoty się włączać w tę rozmowę. No bo o czym oni mogą gadać. O pozycji najazdowej albo o sylwetce w locie. To przecież ja i tak wiem, co oni mają do powiedzenia na ten temat. Znamy się nie od wczoraj.
A tymczasem skacze Kraft. Odległość dosyć frajerska, ale Kamila wyprzedza. Cholera jasna no, ta Szczurowiewiórka to za grosz taktu i wyczucia nie ma.
Nagle, nie wiem kiedy i skąd, po mojej prawicy pojawia się Skrobot.
- Jak przeczucia? - pyta.
Ale ja tylko macham ręką. Moje przeczucia są coraz gorsze.
Teraz Ryoyu. Też słabo, ale jemu przynajmniej nie dodali Bóg wie ile punktów za wiatr. Czyli Kamil już na pewno na podium, a więc mogę powstrzymać chęć mordu na pewnym niewinnym stworzeniu. Jeszcze by mnie obrońcy praw zwierząt dojechali i tyle bym z tego miała.
Ostatni frajer na górze został. Mam tylko nadzieję, że sobie krzywdy nie zrobi z wrażenia, bo jednak nie jest przyzwyczajony do skakania na końcu.
Rusza. Wybija się.
O nie wierzę.
Dołożył wszystkim dziesięć metrów.
- Kurde, Kacper Skrobot, trzymaj mnie - mówię słabo. - Czy mój brat właśnie wygrał konkurs Pucharu Świata?
- Wszystko na to wskazuje - śmieje się Kacper i zbija żółwika z chłopakami.
A ja jestem w ciężkim szoku. No bo niby Dawid ma medal olimpijski i nawet mistrzostwo świata, ale to wszystko razem z drużyną. Osiem równych skoków, bla, bla, bla... Żadnych wpadek, ale też żadnych fajerwerków być nie musi. A teraz... Teraz im serio dołożył.
Czy w tej sytuacji powinnam przestać mu ubliżać?
Cóż, może i powinnam. Ale nie mam zamiaru.
Ałaaa, cholera jasna! Dostaję z bara tak mocno, że mnie prawie przewraca. Oglądam się, co to za olbrzym mnie staranować chciał, ale okazuje się, że to tylko Kot leci na złamanie karku, żeby się ogrzać w blasku zwycięzcy.
Skrobot łapie mnie za łokieć, w ostatniej chwili powstrzymując mnie przed bliskim spotkaniem z barierką.
- Chyba naprawdę osłabłaś z wrażenia.
- No, albo Kot dostał owsików. Czy on jest normalny?
- Mam odpowiadać?
- Nie musisz.
A, no oczywiście, nawet z Kamilem Dawida podnieśli. Czego ten Kot nie zrobi, żeby się w kamerze znaleźć... A niechby się tak Dawid na nim mocniej oparł. Za ten mój bark cholerny. Ale to chyba ja bym Kotu musiała na ramieniu usiąść, żeby odczuł, nie taki kościotrup. Już trudno. Niech chociaż tyle radości ma, prawdopodobnie to jego jedyny kontakt z podium w tym sezonie.
Wreszcie kończą ten cyrk i podchodzą do nas. Już mam wydusić jakąś pochwałę, kiedy Dawid bez najmniejszego ostrzeżenia, za to uśmiechnięty od ucha do ucha, przytula mnie tak mocno, że aż mi odcina dopływ powietrza. Czy oni wszyscy się dziś uparli, żeby mnie życia pozbawić?
Następuje prowizoryczne ogarnięcie sprzętu, w międzyczasie jakieś szybkie wywiady i już lecimy wszyscy na dekorację. Słyszę tylko jak Małysz ciągle wszystkim powtarza no ja to się popłakałem i wygląda, jakby się zaraz miał od nowa popłakać.
Co za podium, Boże kochany.
Kraft się jak zwykle wpieprza między wódkę a zakąskę, a na dodatek jest wielce z siebie zadowolony. No jakoś mnie to nie dziwi. Ale też tak bardzo mi nie przeszkadza. Jeśli dwie trzecie podium zajmują nasi, to naprawdę tę trzecią jednostkę, nawet najbardziej ułomną, się zniesie.
Hymn tak pięknie grają, o rety. Zerkam ukradkiem na Małysza, faktycznie znowu mu się oczy spociły. Co za chłop. Mało w życiu wygrał, że go zwycięstwo jakiegoś Kubackiego wzrusza?
I już. Koniec. Teraz jeszcze chwila dla fotoreporterów.
- Uuu... ale ci się oczka błyszczą - śmieje się Skrobot, zaglądając mi w twarz.
- Pff... akurat - mrugam szybko kilka razy. - Lepiej sobie na Adama popatrz. Temu to się dopiero błyszczą.
- Tak, Marzenka, oczywiście.
- No tak.
- No dobrze, wierzę ci.
- Serio. Żeby mnie ruszyło, to by chyba Dawid mistrzem świata musiał zostać. Albo olimpijskim.
- Mhm. Jasne.
- Kurde no. Skrobot, nie denerwuj mnie.
- Ale ja już nawet nic nie mówię.
- No i dobrze. O matko.
- Co? Aaa... - Kacper spogląda w tym samym kierunku co ja.
Oczywiście, że Stefan Kraft musi się ze mną podzielić wrażeniami z konkursu.
- Ale szuper, nie? Mania, ty cieszysz, ja widzem! Sześśś, Kasper!
- Cześć - śmieje się Skrobot. - Ja już lepiej pójdę. Mam dużo pracy.
- Tak, musimy już iść - potwierdzam, ale ten zdrajca wyraźnie ma ochotę sobie ze mnie zrobić jaja.
- Marzenka, spokojnie. Możecie sobie porozmawiać. Ja się naprawdę wszystkim zajmę.
- Fajny ten Kasper - mówi Stefan, kiedy Skrobot już odchodzi, odprowadzany przez mój żądny mordu wzrok. - To jes twój chopak czy co?
Jezus Maria.
- Nie.
- Nie? - Stefan jest wyraźnie zdziwiony.
- Nie.
- Dziwni.
Sam jesteś dziwni.
Czuję, że telefon wibruje mi w kieszeni. Lepszej wymówki już nie znajdę.
- Przepraszam cię, ale muszę ode... brać - kończę z rozpędu, bo na wyświetlaczu pojawia mi się Thomas Morgenstern. Po co on niby dzwoni?
- Dobry, to mówimy później w hotel - poddaje się Kraft i bez większych protestów idzie sobie w pizdu.
Czyli w zasadzie teraz już nie musiałabym odbierać tego telefonu. Ale chyba jestem ciekawa.
- Halo?
- Cześć, Mania, świetny konkurs, gratuluję!
Matko kochana, wystrzelił jak z armaty.
- Hmm... dzięki. Z tego powodu aż musiałeś zadzwonić? Nie wystarczyło napisać? Ja tu jestem dosyć zajęta.
- A jednak odebrałaś.
- Tak. Postanowiłam, że ci trochę licznik obciążę. Pewnie ładnie zapłacisz za te gratulacje.
W sumie to nie wiem ile kosztują połączenia międzynarodowe, ale obstawiam, że jednak trochę więcej niż normalne. Może ludzie w Austrii nie mają tej świadomości, to wolę zawczasu powiadomić, żeby potem nie było na mnie.
- Pieniądze to nie wszystko.
- No, no, ale z ciebie filozof - prycham i decyduję iść wreszcie do naszego domku.
- A z ciebie jak zwykle szyderca.
- Absolutnie. Jestem dziś nastawiona niezwykle pokojowo do całego świata.
- Cieszę się.
- Spokojnie. Nawet jak bym gryzła i kopała, to przez telefon i tak nic ci nie zrobię.
- To fakt. Mocno uspokajająca świadomość.
- Od kiedy ty się mnie aż tak boisz?
- Od zawsze - śmieje się Morgi.
No cóż. Polemizowałabym.
- I dobrze - ucinam temat, bo jakoś mi się odechciało gadać. - Muszę już kończyć.
- Jasne, rozumiem. To do zobaczenia kiedyś tam.
O, właśnie dotarłam pod nasz domek.
- Do zobaczenia - rozłączam się i wchodzę do środka. Pasowałoby się w końcu wziąć do roboty.
__________

Nie zachwyca mnie ten rozdział.

piątek, 29 marca 2019

64. Nie można mieć wszystkiego

Nie lubię Innsbrucka. Nie wiem czemu. Przecież Austria nie może wkurwiać mnie bardziej niż Niemcy, ale autentycznie ze wszystkich czterech skoczni najbardziej działa mi na nerwy Bergisel. Jako jedyna właściwie. Co to jest w ogóle. I jeszcze ten upokarzający przeciwstok. Zawsze mi się wydawało, że trudno się tam doczołgać na górę, tymczasem wczoraj się okazało, że może cię wręcz wyjebać za bandy. Aż się kopytami nakryjesz. Lekcję poglądową przeprowadził Sabyrżan Muminow. Dziękujemy serdecznie za występ, trzy razy nie, wypierdalaszI to dosłownie.
Obserwuję sobie końcówkę drugiej rundy z Maćkiem, gdyż znów dał popis w kwalifikacjach oraz z Piotrkiem, który również dał popis, z tym że w pierwszej serii.
- No, Marzenka, twój kolega to już chyba wytrzeźwiał, hehe.
Widzę, że beka z Krafta nie ustanie co najmniej do końca turnieju. Pff... co ja się łudzę. Ona nie ustanie do końca jego życia. A nawet i później. Pomnik trwalszy niż ze spiżu, non omnis moriar i te sprawy.
- Byś się lepiej sobą zajął.
Nagle ktoś zakrywa mi oczy jakimiś grubymi rękawiczkami.
- Jezus Maria! - wrzeszczę w pierwszej chwili, ale od razu się opamiętuję. Nie będę panikować jak baba, przecież nikt mnie nie porwie spod skoczni pełnej ludzi.
- Mania! Wreszcie cię znalazłem.
Aha, ta informacja odmieniła moje życie. Ale już wszystko jasne.
- Morgenstern, możesz wziąć te łapy?
- Ryoyu wygrał - wtrąca Maciek, a ja zaczynam się wkurwiać, bo właśnie przegapiłam najważniejszy skok konkursu przez jakiegoś błazna z Austrii.
- No i super. Nie masz nic lepszego do roboty przy skoku lidera od napadania niewinnych kobiet?
- Przepraszam - śmieje się Morgi. - Nie mogłem się powstrzymać.
Kot z Żyłą dyskretnie (jak na nich) się oddalają, i zostaję sama (jak na skocznię pełną ludzi) z Morgensternem.
- Zemszczę się na tobie kiedyś, masz to jak w banku.
- Nie wątpię. Czy w ramach przeprosin dasz się namówić na kawę? Wiesz, żebyśmy sobie pogadali jak ludzie, a nie tak w przelocie, jak zawsze.
Tak, bo ja mam czas na kawy z Morgensternem.
- Kiedy niby? Dzisiaj, jak zaraz będę zbierać sprzęt, a później jedziemy do Bischofshofen, czy jutro albo pojutrze jak cały dnie będziemy siedzieć na skoczni?
- Ty sobie zawsze znajdziesz doskonałą wymówkę, nie?
- Dobra, jak w Bischo wpadniesz do naszego hotelu, to posiedzimy przy porannej kawie, może być?
- Myślę, że nie mam innego wyboru jak się zgodzić.
- Dobrze myślisz. A teraz pozwól, że udam się zbierać sprzęt. A ty idź na dekorację. Kraft się ucieszy.
- Jak ty o niego dbasz.
- Ktoś musi.

Treningi, treningi, kwalifikacje i zawody. Można stracić rachubę, jaki jest dzień, jakie miasto i jaka skocznia. W każdym razie jak przychodzi co do czego, to i tak wygrywa to skośne dziecko z Japonii. A treningi i kwalifikacje to taki dodatek raczej. Żeby ci, co bulę klepią też mieli szansę sobie więcej niż raz skoczyć. Taki Zniszczoł na przykład. Każdemu się coś od życia należy.
Mamy już stanowiska pracy przygotowane, narty czekają w kolejce, a ja tymczasem nie mogę znaleźć jednego całkiem przydatnego kawałka szmaty.
- Widziałeś gdzieś mój fartuch? - pytam Skrobota, buszując we wszystkich torbach po kolei.
- Nie, ale możesz wziąć mój.
- Aha, no to jest faktycznie różnica, czy ja będę w fartuchu, czy ty. Tak czy inaczej jakiś twój podkoszulek prawdopodobnie zostanie dziś usmarowany.
- Nie to nie. Po prostu już się przyzwyczaiłem, że zabierasz mi podkoszulki, to myślałem, że fartuch też chcesz.
Pokazałabym mu język, ale ma rację jestem zbyt zajęta.
- Trudno - ignoruję jego uwagę. - Może się aż tak nie upierdolę. Nie jestem w końcu Murańką.
Zabieram się do roboty, bo nie ma czasu na fanaberie. Ruch się tu zaczyna robić jak w ulu i każdy darmozjad się nart domaga. Właściwie to specjalnie się im nie dziwię, ale z drugiej strony mogliby po prostu zamknąć mordy, a nie przychodzić co trzy minuty z pytaniem Już? Na już to oni co najwyżej kopa w dupę mogą dostać.
- Ej, o której są właściwie te kwalifikacje? - pyta Kuba, ale wygląda na to, że kieruje tę wypowiedź do Skrobota. Nie wiem co mu znowu zrobiłam, że się boi do mnie odezwać.
- A ja to wiem? Ostatecznie ich w ogóle nie będzie, bo przecież ten śnieg jakoś nie ma zamiaru przestać sypać. Trening teraz jest czy co oni tam robią?
Faktycznie Austria nas w tym roku rozpieszcza śniegiem aż za bardzo, przynajmniej Hofer ma szanse się wykazać. Niech łapie za szuflę i do roboty. Ja chętnie popatrzę.
- Na razie się nic nie dzieje. Widziałem, że Mustaf z Piotrkiem sobie urządzili bitwę na śnieżki, ale poza tym raczej nic ciekawego.
O matko, znowu będę musiała tego ćwoka ratować przed kolegami. Lepiej by na sankach pojeździli.
- Mańka, to co robimy? Olewamy te narty i idziemy lepić bałwana? - rzuca idiotyczną propozycję Skrobot.
Już mnie naprawdę wystarczająco bałwanów otacza.
- Nie jestem przyzwyczajona do zostawiania w połowie rozpierdolonej roboty. Poza tym jak się okaże, że nie będzie dziś skakania, to trzeba to wszystko z powrotem pozbierać, a nie na śniegu się bawić. Czy wy ludzie w ogóle myślicie chociaż trochę?
- A czy tobie się okres nie zbliża?
- Aleś ty błyskotliwy, naprawdę. Nie, po prostu jestem porządna i zorganizowana. Inaczej bym zginęła w tym burdelu.
- Taaak... To ja może na wszelki wypadek pójdę się rozgrzewać - Kuba wycofuje się w stronę drzwi. - A wy dalej się... yyy rozmawiajcie.
- No i widzisz - mówię do Skrobota, gdy drzwi się już zamykają - Szybkiemu się wydaje, że się właśnie pokłóciliśmy. Jak to dziecko jeszcze mało wie o życiu.
- Cóż, ty byś się może chętnie ze mną pokłóciła. Ale masz problem. Ja rzadko jestem w nastroju na kłótnie.
Fakt. Zawsze takie ciepłe kluchy. Ale co zrobić. Przynajmniej się nie rzuca o to, że mu zabieram podkoszulki. Nie można mieć wszystkiego.

Czy ja nie mam instynktu samozachowawczego? Być może. Zamiast leżeć na łóżku, jeść czekoladę i czytać książkę, siedzę na stołówce i wymieniam się z Morgensternem historiami życia. Mógł wczoraj przyleźć, ale skoro mu wypadła jakaś telewizja śniadaniowa, to mamy teraz pół godziny. Dosłownie. Bo przed konkursem muszą się jeszcze odbyć kwalifikacje. Wczoraj się jednak organizatorzy poddali i Skrobot z Szybkim mogli ulepić tego wymarzonego bałwana. Ale efekt jest taki, że szykuje się dziś podwójny zapierdol.
Okej, nie powinnam tak strasznie narzekać. Mogę sobie w kulturalny sposób, we w miarę cywilizowanym towarzystwie wypić poranną kawę. I nawet do niej ciastko zjeść. A na dodatek chyba Kraft jeszcze nie odkrył, że tu siedzimy, bo nie przylazł nam towarzyszyć. Tylko nasi odkryli, bo jak wychodzili stąd po śniadaniu, to się z Morgim w drzwiach minęli. Poleciały dziwne spojrzenia, ale jak ja bym się chciała takimi pierdołami jak spojrzenia przejmować, to już naprawdę dawno bym na jakiejś terapii wylądowała. Więc udałam, że nie wiem o co im chodzi. Bo w sumie nie wiem. Mogło im chodzić o milion różnych rzeczy. No.
Trochę to straszne, ale jak spotykają się ludzie w naszym wieku, to rozmowa tak czy inaczej zejdzie na dzieci. Nie chodzi o to, że jestem przeciwniczką dzieci czy coś w tym rodzaju, ale nawet nie mam własnych, a nagle łapię się na tym, że zaczynam ze szczegółami opowiadać o tym, jak Maniek uwielbia śpiewać Ani kołysanki i o innych rzeczach, które osób postronnych kompletnie nie interesują. To jest po prostu zaraźliwe. Wszystko przez to, że Morgi musiał mi koniecznie pokazać zdjęcia Lilly skaczącej na nartach, potem zahaczył o Mańka - że jego też już by można niedługo zapisać do klubu i tak już poleciało. Ja gadam, on słucha i się uśmiecha, więc ja gadam jeszcze więcej, on się dalej uśmiecha, kawa mi stygnie, ciastko ledwo ruszone, a ja, kurwa, dalej gadam.
Stop. To jest kompletnie niepoważne.
Sprawdzam czas na telefonie.
O matko. Godzina minęła.
- Dlaczego mi nie mówisz, że już tak późno?
- Tak się wkręciłaś w temat, że nie chciałem ci przerywać.
- Bardzo śmieszne. To wszystko twoja wina. Dziwne, że mnie jeszcze nikt nie szuka.
- Przecież widzieli, że zostajesz w dobrych rękach.
- Że niby w twoich?
- Dokładnie. Nie ma lepszych.
- Taaa... ciekawe w czyich rękach narty zostaną.
- Macie tam tego twojego Kacpra, myślę, że da sobie radę.
Pewnie tak, ale nie o to chodzi.
- Dobra, lecę, bo to...
- Weź chociaż to ciastko zjedz.
Może i racja, bo a nuż on go zje i będzie jeszcze grubszy.
- Okej. Trzy minuty mnie nie zbawią.
- Otóż to. Będę na konkursie, także może się jeszcze dziś zobaczymy. Chyba że jak zwykle będziesz tak zajęta, że nie znajdziesz chwili dla starego kumpla. Już prawie zapomniałem jak się z tobą dobrze gada.
No masz ci los. Kolejnemu się ze mną dobrze gada. Kraft tak samo twierdzi. Szkoda, że mnie nikt nie zapyta z kim mi się dobrze gada.
- Nie mam pojęcia, co będzie, ale raczej nie licz na za wiele.
- Bezwzględna jak zawsze.
- Nie. Po prostu realistka.

O, i Kraft znowu na podium. Jak nie jest pijany, to ma nawet całkiem niezłą skuteczność. Stuprocentową właściwie. Trzy konkursy na trzeźwo i trzy miejsca na pudle. Co by to było, gdyby zachowywał wstrzemięźliwość od spożywania alkoholu także w sylwestra... No, ale tego się raczej nigdy nie dowiemy.
Dziecko z Japonii wygrało wszystkie cztery konkursy i nawet się z tego cieszę, bo Walter z Seppem muszą mieć niezły ból... tego i owego. I tylko Dawid lekko sfrajerzył, bo mu do podium w generalce zabrakło bodajże niecałych czterech punktów. Ale on oczywiście nie ma z tym większego problemu i tak się zastanawiam czy to przypadkiem nie jest metoda. Taki Kot dwa lata temu w niemalże analogicznej sytuacji był na skraju załamania nerwowego, no i co się z nim teraz dzieje? No właśnie. A ten ćwok, mój brat, to największe huśtawki nastroju ma w związku z ubieraniem choinki. Albo ewentualnie jakąś moją czekoladą zostawioną na widoku, bo też by zjadł, a nie może. Ale swoimi wynikami się nie przejmuje. Teraz też wręczył mi jakiś wazon za dzisiejsze drugie miejsce i poszedł udzielać wywiadów. Nie wiem, co se mam z tym zrobić, bo to jakieś wielkie, szklane, ciężkie i nieporęczne, no ale dobrze, postaram się nie rozbić. Izunia by mnie przecież zabiła, ona kolekcjonuje te wszystkie Dawidowe trofea.
- Sześśś, Mania!
Ściskam mocniej to szklane arcydzieło, bo jak Szczurowiewiórka w wyraźnej euforii przypadkiem postanowi mnie uściskać, to się to skończy dramatycznie.
- O, masz nagroda! Ja dałem Michi.
Ten biedny Hayboeck to mu robi za bagażowego. No ale jak sam nic nie wygrywa, to może się nawet cieszy, że przynajmniej Kraftowe kwiatki i dzbanki może potrzymać.
- Tak, to Dawida.
- Tag! Twój brat i twój przyjaciel na podium razem! Szuper, nie?
Zajebiście.
- Brawo, dobry konkurs - chwalę go oszczędnie, żeby z jednej strony się nie załamał, ale z drugiej żeby jego ego przesadnie nie urosło, bo Mistrzostwa Świata coraz bliżej, a jak on się rozhula, to trudno go zatrzymać. Chyba że przy pomocy alkoholu.
- Tag! Michi też dobry dzisiej!
O, ciekawe które miejsce zajął. Pewnie dwudzieste.
- No widzisz. Same sukcesy.
- Stety muszem iść już - Stefan poprawia czapkę, która coraz bardziej spada mu na oczy. - Ale nie matfij. Mogem dzwonić do ty jutro.
Uff... cóż za uspokajające zapewnienie.
- Świetnie - uśmiecham się zdawkowo i już mam zamiar odwrócić się na pięcie, kiedy jak filip z konopii wyskakuje Morgenstern z radosnym okrzykiem:
- Ha, złapałem cię jednak!
A co my, kurwa, w berka gramy?
- Tak. Jak chcesz mi coś powiedzieć, to masz trzydzieści sekund. Później prawdopodobnie zamarznę.
- Mania, zimno ci? - włącza się Kraft. - Mogę cię przytulić jakby co.
- Tak, ja też - szczerzy się Morgenstern.
Ja pierdolę. Sami się, kurwa, przytulcie. 
Wzdycham głęboko.
- Lepiej już pójdę. Musimy zbierać sprzęt. I w ogóle... wracać do Polski.
Już naprawdę czas najwyższy. Ta wszechogarniająca austriackość źle na mnie wypływa. Bardzo żle.
__________

Nie jestem fanką wstawiania rozdziału w tym samym dniu, w którym skończyłam go pisać, ale tym razem się złamałam. Macie na osłodzenie pierwszego weekendu bez skoków. Tak tylko przypomnę, że komentarze czytelników pozytywnie wpływają na obecność weny u autorki.