piątek, 10 czerwca 2016

41. Mdleć nie będę

Od tygodnia przebywa z nami niejaki Andrzej Stękała (wybitnie żenujące nazwisko) i usilnie próbuję sobie wyrobić na jego temat jakieś zdanie. Ale na razie to do najprostszych zadań nie należy, bo się dziecko ciągle gdzieś po kątach przede mną chowa, za Murańką zazwyczaj. Jak sobie takiego mentora znalazł, to naprawdę powodzenia.
Czasem jest tak, że poznaję jakiegoś nowego zawodnika i myślę sobie: No ujdzie. Spoko. Może jest nawet w miarę normalny. A potem nadchodzi bolesne rozczarowanie. Z Ziobrą tak na przykład miałam, choć w sumie wstyd się przyznawać. No ale niektórzy jeszcze na początku stwarzają jakieś pozory. A jak na Cudowne Dziecię Klemensa człowiek popatrzy, to od razu wie, że coś jest nie tak. Mocno nie tak. Dlatego chyba moje zdanie o Panu Stękającym krystalizuje się samo, bez mojej specjalnej złej woli.
Turniej Czterech Skoczni to jest mocna rzecz. Wiem, wiem. Szwabska. Trudno. Nawet im się czasem uda coś pożytecznego zrobić. I proszę mi nie wmawiać, że Austria to co innego. Nie. Wystarczy spojrzeć na Krafta, on jest z Austrii. Czy wygląda na normalnego człowieka? Otóż nie. Nie wygląda. A niby nie jest z Niemiec. Szach mat. Austria i Niemcy to ten sam beznadziejny naród.
Chociaż i Kraft się raz na coś przydał, przynajmniej skarpetki ciepłe robi. Dzisiaj mam na sobie Skoki som fajne i muszę przyznać, że to jest całkiem spoko rzecz, choć niestety kojarzy mi się nierozerwalnie z urodzinami, co już jest mniej spoko.
Nic to. Nie czas żałować róż, kiedy płoną lasy, a raczej nasza kadra, jak to powiedział ktoś tam kiedyś tam.
Tak więc smaruję sobie narty, ignoruję obecność Skrobota i martwię się wynikami naszych młodych, perspektywicznych zawodników. Zanim na dobre pogrążę się w przekonaniu, że w Pucharze Narodów wyprzedzimy w tym sezonie tylko Koreańczyków, do domku wbija Koteł z okrzykiem:
- Marzenka, ale jaja! Nie ma prądu!
Podjarany, jakby mu kto wręczył koronę mistera Podhala, rękami macha i fryzurę poprawia.
- No to z czego się tak cieszysz? - w zadaniu tego pytania wyręcza mnie Skrobot.
- Bo takiego czegoś to jeszcze nie było. W całym mieście brakuje prądu i nie wiadomo, co się dzieje i w ogóle takiej atmosfery do skakania jak w horrorze to do tej pory nikt nie wymyślił.
Mam ochotę mu przywalić w ten głupi łeb. Człowiek się dziwi, że wyników nie ma w kadrze. A jak mają być, skoro przeciętny zawodnik w Polsce prezentuje mniej więcej taki poziom umysłowy?
- Jak ty chcesz skakać, ćwoku, jak na skoczni też jest ciemno jak w dupie?
- No, Marzenka, wiesz... To się na pewno jakoś da zorganizować. Hofer zawsze coś wymyśli.
W to akurat nie wątpię. 
- Ty się lepiej zastanów jak sobie poradzisz, jak ci telefon padnie - zostawiam Maćka z tą przerażającą wizją i wychodzę na zewnątrz, w przekonaniu, że nic gorszego od Kota i jego rewelacji mnie w tym momencie spotkać nie może, ale oczywiście, jak to bywa w takich sytuacjach, z błędu wyprowadza mnie Kraft. Dzięki.
- Sześśś, Mania. Nie ma yyy... lampa.
Lampa to akurat jest, i to niejedna.
- Nie ma prądu.
- Co to prontu?
Używam magicznego słówka electricity, żeby sobie zaoszczędzić na bezowocnych tłumaczeniach.
- Aha! Ale fajne! Prontu! Ja pamiętam to będę - zapewnia mnie i dodaje - Mania, dobrze, że widać cię. Szukam Kacper.
- Jest w domku - mówię, ale kusi mnie i pytam - co chcesz od niego?
- Chcę umić jechać auto. Mówisz ty, że on umi, pamiętasz?
O tak, teraz pamiętam. Zdaje się, że jednak go nieźle wrobiłam.

Tyle się Kot najojojczył, naemocjonował i co? Prąd włączyli, światło włączyli, normalnie się kwalifikacje odbyły, a nawet i konkurs. A Maciejka tymczasem nawet do drugiej serii nie awansowała.
Nie powiem, żeby mnie to specjalnie zdziwiło.
Pozałamywał się tak z pół godziny i mu przeszło.
A to już mnie akurat dziwi. Cóż, nie mam zamiaru się zastanawiać czemu, a tym bardziej nie mam zamiaru się dopytywać. Uznajmy, że mu się pożycie układa i nie ma powodu martwić się przejebaniem Czterech Skoczni już w pierwszym skoku.
Albo coś w tym rodzaju.
Kwalifikacje mu dzisiaj wyszły, niech mu będzie. Pewnie w konkursie i tak przewali. Zwłaszcza jeśli się dziś wieczorem nawali z tej wzniosłej okazji, że zaczynamy kolejny rok, który jak zwykle przyniesie coś w rodzaju jednego wielkiego rozczarowania. W wielu dziedzinach życia, na przemian lub równocześnie.
I w tym momencie zaczynam rozumieć, dlaczego się ludzie upijają w Sylwestra.
Chociaż może Kot jednak pójdzie grzecznie do łóżeczka o jedenastej, skoro Pieter w efekcie swoich doskonałych wyników sportowych dostał wolne na Ga-Pa i będzie chlać w swoim własnym domu.
Cóż, tak czy inaczej wiem, że ja północy na pewno doczekam, bo co roku siedzę co najmniej do pierwszej w papierach i ogarniam trenerowi jakieś bzdety. To znaczy zazwyczaj siedzimy i ogarniamy razem ze Skrobotem, ale jak w tamtym roku raczyłam mu usnąć na klacie po pewnej ilości wódki i potem budził nas Murańka, szukający skarpetki, to ja chyba wolę tym razem samotnie i na trzeźwo.
No dobra, nie oszukujmy się, z kilku innych względów też.
Która już jest? Aha, zajebiście, właśnie się spóźniłam na szampan do trenera. Co roku to samo. Mój wewnętrzny zegar chyba podświadomie się buntuje przeciw temu żenującemu precedensowi.
Wbijam do pokoju trenera bez pukania.
Proszę mnie uczcić minutą ciszy.
Właśnie zrobiłam to, o co zawsze się rzucam do tych jełopów i czego próbuję próbowałam ich oduczyć przez... no długo. Ale się już poddałam.
Ja pierniczę. To środowisko robi ze mnie totalnego debila.
Kurwa.
Od jutra przestaję nosić podkoszulki Skrobota. Postanowienie noworoczne. Chociaż powtarzam to sobie od marca. Nieistotne, że to są moje jedyne ulubione ciuchy. Dziwnie się czuję, jak się ten ćwok na mnie patrzy z doskonale widocznym przekonaniem, że jest mi właściwie niezbędny do życia. Nie, nie jest. Mogę sobie kupić własne i będę sobie w nich chodzić.
Chociaż nie. Stop. Zmieniam zdanie. Skoro te podkoszulki już od dobrych... ja wiem... dwóch lat pewnie są moje, to... są moje. I będę sobie w nich chodzić. I żodyn Skrobot mnie nie wyprowadzi z równowagi. Żodyn.
Szybko mi przechodzą postanowienia noworoczne.
- O Marzenka, jesteś. Już miałem po ciebie Kacpra wysyłać - mówi tymczasem trener, a mnie ręce opadają.
Co to ma być? Tuzin chłopa w pokoju, ale nikt inny by mnie nie mógł przyprowadzić. Nie wspominając już o czymś takim jak telefon. Albo, o zgrozo, sms.
- Dzięki, ale potrafię jeszcze chodzić, czytać numery na drzwiach i....
- A z zegarka też umiesz korzystać? - wtrąca niewinnie Skrobot, a mój brat idiota zaczyna się dusić ze śmiechu.
- Ktoś tu musi pracować, a nie z zegarkiem w ręku odliczać do dziewiątej w oczekiwaniu na jak zwykle porywające życzenia trenera - rzucam na odlew i dopiero po chwili orientuję się, że chłopaki duszą się ze śmiechu, a Łukasz robi się na twarzy dobrze buraczkowy. - O pardon. Może już pijmy tego szampana.
Stefek czyni honory, a kiedy już wszyscy dzierżą kieliszki, trener zaczyna się produkować:
- Życzę wam, żeby ten nowy rok był dobry... pełen sukcesów... prywatnych też oczywiście i hmm... chyba mnie już Marzenka całkiem zestresowała swoim wzrokiem... więc może po prostu: szczęśliwego nowego roku!
Dzięki. Skoro jestem takim stresogennym czynnikiem, to czy mogę już stąd iść?
Owszem, mogę. Po jakichś pięciu minutach, tak jak i wszyscy.
I idę. I siadam do papierów. I tak sobie spędzam czas aż do pierwszej dwadzieścia, uparcie ignorując telefony i sms-y Krafta. Niech se pije ten swój soczek pomarańczowy z Hayboeckiem.

Rano budzę się z dziwnym przeczuciem zbliżającej się katastrofy, co jest tym bardziej przerażające, że jestem, jak wiadomo, absolutnie pozbawiona tego mitycznego czegoś, co nazywają w kulturalnych kręgach kobiecą intuicją.
Otwieram oczy i chcę przewrócić się na drugi bok, żeby walnąć w telefon w celu wyłączenia budzika.
I już wiem, czego to przeczucie katastrofy dotyczyło.
Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa.
No cóż, siedzę w kałuży krwi.
W hotelowym łóżku i hotelowej pościeli.
Witaj Nowy Roku.
Czy ja mam omamy słuchowe, czy w tym momencie naprawdę ktoś puka do drzwi? O wpół do ósmej rano, w Nowy Rok. I w takich jakby średnich okolicznościach.
To się nie dzieje.
Udaję, że mnie nie ma.
- Mańka, przecież wiem, że nie śpisz! - krzyczy zza drzwi Skrobot, a mnie słów po prostu brakuje. Co on jest? Dobra wróżka? Skąd niby wie, że nie śpię? - Marzenka, słyszałem budzik!
On mi zaczyna coraz bardziej działać na nerwy. Czy on ma na myśli, że czatuje pod moimi drzwiami od nie wiadomo której, czekając na dźwięk budzika, żeby mieć pewność, że już wstałam?
I przede wszystkim - czego on ode mnie chce o tej porze?
- Śpię! - krzyczę i zaczynam się intensywnie zastanawiać, co mam zrobić, żeby nikt tu nie wszedł i nie zobaczył tego armagedonu, który przecież muszę jakoś ogarnąć, a pojęcia nie mam jak się do tego w ogóle zabrać.
Widzę, że Skrobot naciska klamkę z drugiej strony i... o cholera, znowu nie zamknęłam pokoju na noc!
Niektórzy, kiedy śpią, wyglądają uroczo. Ja nie. Ja wyglądam jak gówno. A wiem o tym, bo Dawid kiedyś raczył mi zrobić zdjęcie w takiej sytuacji życiowej i ustawić jako zdjęcie kontaktu. I kiedy do niego dzwonię, wyświetla się mu mój ryj. Właściwie nawet w takim przypadku wciąż nie jest gorszy od jego.
Tak czy inaczej współczuję każdemu, kto musi mnie oglądać z rana. Patrzą na własne ryzyko. Chociaż zdaje się, że Skrobota to jakoś nie rusza, bo wbija i od razu zaczyna przemowę.
- Marzenka, ja cię bardzo przepraszam, że cię tak nachodzę od samego rana, ale mam tu taki... - i w tym momencie przerywa, bo zbliża się do mnie na tyle, że... no wiadomo. - O cholera - wyrywa mu się.
- Mówiłam, że śpię, to po chuj wchodziłeś?
- Eee... pomóc ci jakoś? - drapie się po brodzie i ewidentnie nie wie czy uciekać wzrokiem, czy może samemu uciekać. - Może...
- No co - może? Pralnię ręczną mi tu zorganizujesz?
- Te... tabletki ci kupię może.
Cóż, bez tego zapewne nie zbiorę się dziś w ogóle do życia, więc po namyśle odpowiadam:
- Może być.
- Coś jeszcze?
Uwaga, oto nadchodzi najbardziej żenująca chwila mojego życia.
- Podpaski?
Skrobot blednie, słabo przytakuje i znika za drzwiami z prędkością światła. A ja zabieram się za przepierkę. Nie ma to jak dla zdrowia, w noworoczny poranek, szorować białe prześcieradło z czerwonych plam. Byłoby jednak trochę łatwiej, jakby mi się co chwilę nie robiło czarno przed oczami. Nigdy tego nie ogarnę, nie ma opcji. A o wpół do dziewiątej jest śniadanie.
Nie wiem, ile czasu mija, ale w końcu wraca Skrobot. I, do jasnej cholery, nie chcę na niego patrzeć jak na wybawienie. Ale muszę. Bo taka jest prawda w tym momencie.
Wręcza mi uroczyście siateczkę z wiadomą zawartością i przysiada na krześle, wciąż tak blady, jakby to on dostał okres. Ja natomiast znikam w łazience i spędzam tam kolejne dziesięć minut.
No tak. Nie mam pojęcia jak ratować resztki godności.
Wychodzę. Kacper patrzy się na mnie tak czujnie, jakby zaraz miał się zrywać z krzesła i ratować mnie przed pierdolnięciem głową o kant stołu w razie mojego ewentualnego omdlenia.
- I jak? - pyta.
- Znaczy co ci mam opowiedzieć? Jak poszło? - burczę, chociaż najchętniej zapadłabym się w tym momencie pod ziemię.
- Nie... ten... jak się czujesz czy coś?
- Mdleć nie będę - uspokajam go, siadając na łóżku, pozbawionym już jakiś czas temu prześcieradła i pościeli.
- To dobrze - i kurde, wygląda, jakby mu naprawdę ulżyło.
- No i w ogóle dzięki. Za to wszystko.
- E tam.
Skrobot, do jasnej cholery, nie baw się w Matkę Teresę, tylko się uciesz, że ci ktoś dziękuje.
- Te jebane zmiany klimatu - wyrywa mi się. No bo taka jest prawda, że nie powinnam dostać okresu wcześniej niż za pięć - sześć dni.
- To nic - wzrusza ramionami Kacper.
- Oczywiście, że to nic. A ja za te prześcieradła wybulę więcej niż za moje seicento.
I nagle Skrobot zaczyna się śmiać. Najpierw nerwowo, a potem już całkiem szaleńczo.
Widzę, że komuś zafundowałam ciężkie przeżycia w noworoczny poranek i naprawdę musi odreagować.
No dobra, to jest może trochę śmieszne.
Ale nie bardzo.
Jeszcze mniej śmieszne jest to, że Skrobot naprawdę jest moim osobistym Supermanem.
Kiedyś się powieszę.
__________

Wracam po dwóch miesiącach. Uwierzcie mi, że bardzo się już stęskniłam za Mańką, a miałam taki okropny zastój, że nie byłam w stanie napisać dosłownie nic. Teraz coś ruszyło, zobaczymy czy to tylko chwilowy przebłysk weny, czy będzie coraz lepiej.
Z tego miejsca pragnę przypomnieć, że ta historia nie jest komedią, jest po prostu opisem świata z perspektywy Marzenki.
Na niedorosłych też pojawił się nowy rozdział - https://nie-dorosli.blogspot.com/ - takie combo dzisiaj.
Przypominam też o ankiecie na dole.
I proszę o komentarze. Uwierzcie, że jak nie idzie, to właśnie one w znacznym stopniu powstrzymują przed pieprznięciem blogosferą w kąt.