piątek, 8 czerwca 2018

58. Już bliżej niż dalej

Życie po Igrzyskach jest takie jakby mniej fascynujące. Cztery lata się nastawiasz na fajerwerki, po czym dwa tygodnie i po sprawie. Składam zażalenie.
Obskakujemy szybko Finlandię i lecimy do Norwegii na ten pojebany turniej. Jest on totalnie sztuczny i bez sensu, ale ma jedną poważną zaletę. Hajs. I to naprawdę duży. Więc szanujmy się, tego nie można lekceważyć.
Tak więc Kamil nie lekceważy. Klasyka. Jeśli można coś wygrać, to on to oczywiście wygra. Prosta zależność.
- Ej, czy oni ci będą codziennie dawać te wazony? - pyta Dawid, dopinając walizkę już na korytarzu.
Jest to ważna kwestia, bo faktycznie po trzech dniach w Oslo Kamil wywozi trzy wazony. Czy co to jest. W ramach nagrody za prowadzenie w klasyfikacji Roweru. Jak tak dalej pójdzie, będzie musiał kupić osobną walizkę na te szklane dzieła sztuki norweskiej.
- Jeśli dalej będę prowadził, to pewnie tak. Spoko, dam radę. Najwyżej się rozbiją - Kamil zaczyna się śmiać.
Yhym. Się rozbiją.
- Wszyscy gotowi? Bus już czeka - popędza trener, a mnie wpada do głowy bardzo ważne pytanie:
- Z kim jedziemy?
- Z Austriakami i Japończykami. I podobno jeszcze z Amma... to jest ze Szwajcarami, ale ich nie widziałem - informuje Skrobot, który właśnie przychodzi po kolejną partię sprzętu.
Wspaniale. Coś czuję, że po tym dzisiejszym wspólnym podium z Hayboeckiem, Kraft będzie wybitnie rozmowny. Oby to lotnisko nie było na końcu świata.
- Dobra, dawaj te narty, czy co ci tam jeszcze zostało - ruszam w stronę toreb ze sprzętem, ale Kacper oczywiście zatrzymuje mnie w pół drogi, kładąc ręce na ramionach i tłumacząc jak małemu dziecku, że to dla mnie za ciężkie i że on zaniesie.
Ja pierdolę.
- Skrobot, do cholery, za co mi, kurwa, Apollo płaci? Za opierdalanie się czy za pracowanie?
- Mańka, nie dyskutuj. Pieter, chodź tu, pomóż mi to nosić. Ty możesz zanieść jego gitarę, jak masz wyrzuty sumienia. Jakby nie było, to też jest sprzęt kadrowy.
No więc ostatecznie zanoszę tę gitarę, jednak mimo wszystko nie pojebało mnie jeszcze na tyle, żeby się kłócić, jak ktoś mi proponuje tak korzystną dla mojego kręgosłupa wymianę.
Wciskam się na sam koniec busa, licząc naiwnie, że Kraftowi się nie będzie chciało przepychać w ten sam sposób i posadzi dupę na pierwszym wolnym siedzeniu. Ale oczywiście się mylę. Jak na kogoś, kogo oczy zajmują minimalną część twarzy (bo resztę zajmują zęby), ma zadziwiająco dobry wzrok i od razu mnie zauważa. I przepycha się do tyłu, co idzie mu zdecydowanie lepiej niż mnie, ze względu na znacznie mniejsze gabaryty. Wychudzona dupa i takie tam.
- Sześśś, Mania! Widzem cie! - uśmiecha się szeroko i sadza zad obok mnie. - Po zawody tak szybko cie nie była, a ja mam coś dla ty! - to mówiąc, grzebie w plecaku i wydobywa z niego kwiatki (a raczej to, co z nich zostało), które wręczali dziś na podium. Cóż, liczą się dobre chęci.
- Hmm, dzięki.
- Bo ty, Mania, masz urodziny jutro. Wszyskieko najjepszego.
Najjepszego.
Przyjmuję ten wiecheć, choć do szczęścia mi on tak potrzebny jak trzecia noga, i zastanawiam się po raz kolejny, czym ja sobie, Boże kochany, zasłużyłam na przyjaźń tego... stworzenia.
- Dzięki. Nie trzeba było.
- E, czeba - Kraft macha ręką. - Bo na urodziny kwiatki są dobre.
Czekolada jest lepsza.
- Okej, masz rację.
- Wim. Eee... Bo mam pytania.
- Tak?
- Ja ciałem umić jechać auto, ale nie uczę już się. Bo nie mam czas. Ale może w lato będę mieć trochę czasa. Myślisz, że to dobre pomysł?
Od początku sądzę, że to pomysł absolutnie fatalny i zdania nie zmienię, ale nikt nie dał mi prawa do odbierania marzeń małym szczurowiewiórkom, więc - wbrew własnym przekonaniom - mówię z wahaniem:
- Chyba dobry.
- Zuper! Tak myślełem. Ale... chyba idę do szkoła, co uczy. Nie mów Maciek, bo on jest fajny, ale jak jechalimy, to on jakoś... bał się? To on mnie nie naumi.
Też bym się bała. A w szkole instruktor przynajmniej ma osobny hamulec.
- Masz rację. Idź do szkoły jazdy, oni cię najlepiej nauczą.
- Tag! I jak już będę umić, to dojadę tobie, gdzie będziesz chcieć.
Kurwa, dość. Tylko Bóg wie, ile wysiłku kosztuje mnie zachowanie powagi. Dziękuję za tę uprzejmą propozycję, ale jednak się obejdzie. Niestety całą drogę na lotnisko spędzam w towarzystwie Stefana, gdyż jego przyjaciel Michael Hayboeck ma też innych znajomych, a Kraft poza nim ma tylko mnie, więc skoro Michi dyskutuje z Ammannem, to jego gorsza połowa czuje się osamotniona. A ja jestem po prostu zbyt dobra dla ludzi.

Dzień dobry.
Urodziny.
Naprawdę, obyłoby się bez nich.
Budzę się z poczuciem, że świat nie straciłby wiele, gdyby nie pojawiła się na nim moja skromna osoba.
Nie no, żartuję. Straciłby w chuj. A zwłaszcza straciłyby te ciołki bose, co bez mojego wsparcia buta nie zawiążą. Skoro już Bóg, z wydatną pomocą moich rodziców, zesłał mnie na ten padół łez i nieszczęścia, to przynajmniej pasuje jakoś tę swoją obecność zaznaczyć. Więc zaznaczam. Zwlekam się z łóżka, ogarniam lekko i schodzę na śniadanie. Jest jakaś dramatycznie wczesna godzina, ale staram się o tym nie myśleć, bo ta świadomość naprawdę w niczym nie pomaga. Zerkam jeszcze przelotnie na Dawida, który chrapie, rozwalony w swoim łóżku (chłopcy dostali oczywiście dwie godziny snu więcej) i myślę sobie, że czasem dobrze mieć brata. Nawet bliźniaka. Przynajmniej przebywanie z takim skutecznie zniechęca do zawierania bliższych relacji z mężczyznami.
Na stołówce nie ma dokładnie nikogo poza naszym sztabem szkoleniowym (i jakimiś tam ludźmi, co pracują na kuchni), co daje mi niejasne poczucie bycia jawnie wykorzystywaną tanią siłą roboczą. Ale okej, bez narzekania, bo się w Kota w końcu zamienię, a to nikomu nie wyjdzie na dobre. Zasiadam do stołu i widzę koło swojego talerza największą Milkę Oreo. Hmm... bardzo mi miło. Ale oczywiście nikt ze sztabu nie ma pojęcia skąd to się w ogóle tu wzięło, może kosmici umieścili, może spadło z nieba, kto by to wiedział. Stare chłopy, a takie dzieci. Niczym się nie różnią od tych skakajców.

Odbyły się treningi, odbyły się kwalifikacje. Oczywiście constans, Kamil wygrywa każdą serię w jakiej trener mu pozwala startować. Najwyraźniej uznaje, że raz na jakiś czas można dać szanse innym i wtedy zaleca Miszczowi telefon do żony albo coś w tym rodzaju. Miło z jego strony.
Zbieramy sobie sprzęt, ziewając ze Skrobotem jak smoki i nawet gadać za bardzo nie mamy siły. Niby nie jest późno, ale tyle tego wszystkiego dziś było, że ledwo pamiętam jak się nazywam. Pewnie dlatego, że się starzeję. Ile ja właściwie dziś skończyłam lat? Dwadzieścia... osiem. No osiem. Tak. Już bliżej niż dalej.
Wchodzi Dawid.
- Kto co naopowiadał w internecie, że teraz dostaję pierdyliard wiadomości o cebuli?
- W sensie? - pytam, przy okazji wciskając mu w ręce narty. - Trzymaj, a najlepiej wsadź do busa.
- W sensie, że najwyraźniej ludzkość odkryła, że nie jadam cebuli i teraz połowa moich wiadomości na fejsie dotyczy życzeń urodzinowych, a połowa tego szatańskiego warzywa. Który to taki zabawny z jęzorem do dziennikarzy poleciał?
- Z jęzorem do dziennikarzy? - powtarza Skrobot. - To chyba są tylko dwie opcje.
- Tak jest - dopowiadam. - Albo Maciek...
- Albo Pieter.
- Ale mimo wszystko Kot chyba wie o tobie więcej.
- Dłużej się znacie.
- Więc obstawiam Kota.
- Ja też.
Dawid robi minę osoby niezbyt inteligentnej i przygląda się nam dokładnie.
- Czy wy jesteście jacyś zsynchronizowani?
- Eee... co?
- No, Mańka, nie rób takiej głupiej miny, tylko się posłuchaj. A potem posłuchaj Kacpra. A tak w ogóle, to chyba macie rację. Idę się rozmówić z Kotem.
Po pierwsze, kto tu ma głupią minę, po drugie nie tylko minę ma głupią. Żeby się pasjonować jakąś cebulą, to chyba naprawdę trzeba być wypoczętym. Stanąłby na moim miejscu na pół dnia, to by się inaczej zapatrywał na Kota zdradzającego wielkie tajemnice.
Wychodzi, jakimś cudem bierze te narty, jak mu kazałam i mija się w drzwiach ze Stefkiem.
- Marzenka, Kraft cię szuka - informuje mnie Hula.
No wspaniale. Właśnie tego potrzebowałam na koniec dnia.
- I oczywiście nie wpadł na to, że mogę się znajdować się w naszym domku, prawda?
- Sama wiesz, on nie wygląda na najbardziej błyskotliwego - Stefan wzrusza ramionami.
Taaa... Zauważyłam.
- A co chce?
- Nie wiem dokładnie. Coś tam dukał o twoich urodzinach.
Jezus Maria, ja już naprawdę nie potrzebuję więcej prezentów ani życzeń. Dostaję dziś tego wszystkiego z częstotliwością pięćdziesiąt na godzinę. Dziękuję bardzo, ale już wystarczy. Zwłaszcza, że przecież mi wczoraj kwiatki ta sierota wręczyła.
- I co mu powiedziałeś?
- Że jak cię spotkam, to przekażę, że cię szuka.
- Super. A nie mogłeś mu powiedzieć, że na przykład leżę pijana gdzieś w rowie i nie ma czego szukać?
- No widzisz, akurat na to nie wpadłem.
Boże, jacy oni są wszyscy bezużyteczni. Podciągam spodnie od dresu, wkładam kurtkę, czapkę i rękawiczki. Znaczy rękawiczki chciałam włożyć, ale ich nie ma.
- Czy ja znowu zgubiłam rękawiczki? Trzeci raz w przeciągu jakiegoś miesiąca? Przecież ja się niedługo zamienię w Murańkę. Co za żenada.
Widzę, że Skrobot z Hulą się śmieją i uświadamiam sobie, że chyba powiedziałam to na głos. Cóż, i tak wszyscy wiedzą jakie genialne jest Cudowne Dziecię, więc właściwie wcale go nie obraziłam. Tylko i wyłącznie siebie.
-  Weź moje z kieszeni kurtki - proponuje Skrobot, co mi akurat wybitnie odpowiada, więc nie protestuję. Wychodzę na zewnątrz i od razu dostrzegam Krafta, zabawiającego konwersacją Dawida. Heh, a miał iść wpierdolić Kotu. Obstawiam, że Stefan nie wpadł na to, że mam ze swoim bratem bliźniakiem urodziny w tym samym dniu i raczej życzeń mu nie składa. No nic. Podchodzę do nich, co by się przekonać czego znowu ta szczurowiewiórka ode mnie chce.
- Podobno mnie szukasz - ja się nie pieprzę w jakieś cześć albo dobry wieczór. Już naprawdę nie mam na to dziś siły ani ochoty.
- O, Mania! Tak, szukam! Mam coś dla ty! - Kraft zaczyna mi wymachiwać rękami rękami przed twarzą i dopiero po chwili uświadamiam sobie, że on coś w tych rękach trzyma.
Jakąś kartkę.
Ekhem, khem.
Laurkę.
Ja pierdolę.
- Emm... dziękuję.
Dawid chyba właśnie powoli łapie, co tu się odpieprza, bo zaczyna jakoś dziwnie kaszleć. Ja to znam. Zbyt często słyszę ten kaszel u osób postronnych, kiedy rozmawiam z Kraftem. Albo z Titusem. Albo z Murańką. To jest takie zaśmiałbym ci się prosto w twarz, ale trochę nie wypada. No.
Dobra, przyjmuję ten prezent. Na wierzchu namaziane kredkami jakieś kwiatki. Ściągam rękawiczkę z prawej ręki. Otwieram, spodziewając się dramatu ortograficznego, graficznego i merytorycznego. I, można powiedzieć, nie doznaję rozczarowania. To chyba jest skocznia. A pod skocznią chyba ja. A ten drugi patyczak to pewnie Kraft. Jeśli naprawdę jestem tak wychudzona jak tutaj, zdecydowanie powinnam zacząć porządnie się odżywiać. I jeszcze są życzenia: Szescia, zdrowia i radosci rzyczy tfuj pszyjaciel Stefan. Gdyby chciał je powiedzieć, a nie napisać, i tak nie wyszłoby lepiej.
Dawid płacze ze śmiechu. Cóż, trzeba było mi nie zaglądać przez ramię.
- Co mu dzieje? - pyta Kraft.
- Wzruszył się - odpowiadam z niezachwianą pewnością. - Tak jak ja.
__________

Sesja wpływa pozytywnie na obecność weny.