piątek, 9 września 2016

44. Biuro Informacji Turystycznej

Nic nie robię, tylko siedzę w tych Szwabolandiach. No ile można. Jakby to chociaż jakieś wymierne efekty przynosiło. Ale nie. Klepiemy bulę aż miło. Zdaje się, że przed chwilą zakończyły się jakieś Mistrzostwa Świata w lotach czy coś... Cóż, przestało być zabawnie, jak nasz Mistrz Olimpijski odpadł w kwalifikacjach.
Nic to. Wsiadamy w busa, zostawiamy tych wszystkich Morgensternów, Kraftów i całą resztę ichniejszego bydła i w towarzystwie naszego bydła wracamy do Polski. Jedyny zadowolony z siebie, jakby mu się cokolwiek w życiu udało, jest mój psychiczny brat. A przecież nic mu się nie udało. Z wyjątkiem syna może. Koniec sukcesów. Najwyraźniej wyznaje jakąś minimalistyczną filozofię życiową.
Ale nawet jemu mina rzednie, kiedy trener ogłasza wielką nowinę. Cztery słowa. A wywołują lepszy efekt niż jego płomienne sylwestrowe przemowy przy kieliszku szampana.
- Odchodzę po tym sezonie.
Wróć. Wywołałyby lepszy efekt, gdyby siedział w tym busie ktoś o ekspresji Macieja Kota. Na przykład Maciej Kot. A nie siedzi. Bo był za cienki, żeby sobie polatać w Kulm (reszta, jak się okazało, też była za cienka, ale kogoś wybrać trzeba było). Siedzi natomiast taki Stefek Hula, którego wzburzenie możemy obserwować po oznakach typu lekki wytrzeszcz czy opad szczeny. Aha. Cała reszta ciołków reaguje zresztą podobnie.
A ja sobie patrzę po sztabie szkoleniowym i odnoszę wrażenie, że nikt nie jest specjalnie zdziwiony. Cóż, shit happens, a potem zmienia się trenerów. A że u nas shit happens od dwóch sezonów, to wszyscy się tego po cichu spodziewali.
- A co to znaczy? - odzywa się nagle w te słowa Cudowne Dziecię Klemens. Lepiej by już cicho siedział. No ale któż inny mógł zadać takie pytanie?
- To znaczy - odpowiada Kruczek, wzdychając cicho - że od przyszłego sezonu będziecie mieć innego trenera.
Zawsze podziwiałam tego człowieka za to, że z takim spokojem przyjmuje wszystkie żałosne wystąpienia tych ćwoków. Nie tylko na skoczni. Żenujące wypowiedzi, wsiowe wystąpienia w programach śniadaniowych i zadawanie debilnych pytań. Są w tym całkiem nieźli. A trener to jakimś cudem znosi. A właściwie znosił. Czas zacząć używać czasu przeszłego.
- Aha - odpowiada tylko Murańka i, jak mniemam, wciąż nic nie rozumie.
Trener zaczyna tymczasem standardową gadkę o motywacji, o wypaleniu się jakiegoś układu, o tym, że to nie wina zawodników, że mają ogromne możliwości... bla, bla, bla... To ja się tymczasem prześpię. Bo i tak wiem, co jeszcze powie, a Skrobot jest wygodny. A poza tym druga zasada mojego życia brzmi: śpij, kiedy jakimś cudem masz na to szansę. Pierwsza to: jedz czekoladę i pij herbatę. Amen.

Konkursy w Polsce mają tę jedną uroczą cechę, która zawsze w magiczny sposób czyni mój powrót do domu mniej przyjemnym. Mianowicie zazwyczaj muszę wysłuchiwać zwierzeń pięciu - sześciu ciołków. A w Polsce tak liczba jest mniej więcej dwa razy większa. No bo na przykład taki Titus, który o występach na jakimkolwiek szczeblu międzynarodowym przestał już chyba nawet marzyć, tutaj nagle dostaje szansę na przystąpienie do kwalifikacji. W których raczy zająć zaszczytne miejsce czterdzieste szóste. Ostatnio widziałam go przy okazji chrzcin Mańka i nie tęsknię specjalnie, tak szczerze mówiąc. Ale tak czy inaczej mam teraz szansę nacieszyć oczy jego widokiem. Ponieważ Krzysztof Miętus kręci się jak smród po gaciach wokół naszego domku już od dobrych piętnastu minut. I wprost nie mogę się doczekać, kiedy zacznie opowiadać mi historię swojego życia. Bo do tego, że coś w tym stylu nastąpi, nie mam żadnych wątpliwości.
Tymczasem podchodzi do mnie Kamil Skrobot, chwilę przygląda się Titusowi i w końcu siada koło mnie na ławce.
- A temu co znowu odjebało?
Wzruszam ramionami, bo i co mam odpowiedzieć. Zachowanie Miętusa nie odbiega w zasadzie od normy. Bardzo specyficznej, charakterystycznej tylko dla niego, ale jednak normy.
- A Kacper gdzie jest?
A ja co jestem? Biuro Informacji Turystycznej?
- Skąd niby mam wiedzieć?
- No nie wiem. Jakbym jego o ciebie zapytał, to by wiedział.
Aha.
- I co z tego?
- Nic. Tak sobie tylko sprawdzam, czy się nic nie zmieniło.
Zagadkami będzie gadał, no ja kiedyś oszaleję.
- A co się miało zmienić?
- Nie, nic.
Ta rozmowa stacza się do poziomu Murańki.
- Tak sobie tylko myślałem - kontynuuje po chwili Kamil - że byłabyś spoko bratową. No ale nie to nie.
Kamil Skrobot po raz kolejny usiłuje mnie zeswatać z własnym bratem. Boże drogi.
- Próbujesz sobie mnie zwerbować, bo boisz się, że ci się taka Izunia trafi?
- Eee... ty chyba masz z nią jakiś problem.
- Ty się popatrz na Miętusa. Ten to dopiero ma jakieś problem. Z samym sobą.
- No w to nie wątpię.
Cóż, przynajmniej w kwestiach zasadniczych się zgadzamy.
Tymczasem konkurs dobiega końca i wygrywa go... nie no, serio? Kraft przed Hayboeckiem? Zdaje się, że Kraft do tej pory gustował w Wiśle, ale najwyraźniej ma już tyle Gustawów, że przerzucił się na Zakopane. A może postanowił po prostu zostać Panem i Władcą Polski. Nie, dzięki. Sytuacja, gdy Austriak zdobywa Polskę, jakoś nie budzi najlepszych skojarzeń.
- Patrz tam - Kamil kiwa głową w stronę przejścia dla skoczków, gdzie jakieś laski wprost usiłują rozerwać barierki i rzucić się na Krafta.
Dla tych to już chyba nie ma nadziei.
- Słodki Jezu...
- Właśnie.
A tymczasem Kraft, zupełnie nieświadomy tego, jaką sensację wzbudza, maszeruje sobie prosto do nas. Jak mnie te laski pokrzywdzą później z tego powodu, to wisi mi odszkodowanie.
- Widziaś, Mania? Zuper, nie? Ja pierwsze, Michi drugie!
- Tak. Super.
- Wszystko zuper! I wczoraj też. Wiesz, że jadę auto wczoraj? Z Maciek.
O Boże. A więc to się jednak wydarzyło. Ale żyją, to najważniejsze. Chociaż... Kota w sumie nie widziałam, więc...
- I jak ci poszło?
- Dobre byłem. Tak Maciek mówi. Ale nie wiem.
Aha. To rzeczywiście wyczerpująca informacja jest.
- Wczoraj jeździliście pierwszy raz?
- Eee... pierwszy. Tak.
Dałabym sobie rękę uciąć, że mieli zacząć jeszcze w Bischofshofen, ale albo Kot się przeraził, albo postanowił od razu zdewastować swoje piękne Subaru, a nie zaczynać od jakiegoś podrzędnego Audi, czy co oni tam Kraftowi dali za Turniej Czterech Skoczni.
- Dobrze mówisz po polsku - wtrąca się Kamil. No serio? Serio? Czy on ma zamiar cisnąć sobie z Krafta, zamiast po prostu pozwolić mu odejść w pokoju i zostawić mnie w spokoju?
- Dobrze! - Stefan wypina dumnie pierś. - Ja dużo mówię z Mania i ćwiczę i dlatemu umim.
- Lubisz Manię?
- Tag! - Kraft prezentuje pełne uzębienie, szczerząc się w uśmiechu.
- A ona ciebie? - ledwo zdąży to powiedzieć, a dostaje ode mnie pod żebra. Cóż, nie jest pierwszym Skrobotem, wobec którego stosuję przemoc fizyczną.
Tak czy inaczej Kraft na to pytanie nie zwraca już większej uwagi, bo przychodzi jakaś dziunia i ciągnie go na dekorację.
Mam ochotę nauczyć życia tego jakże zabawnego gościa, który siedzi obok, ale zanim zdążę otworzyć usta, wreszcie na odwagę zbiera się Titus.
- Eee... cześć.
Błyskotliwy to on był od zawsze.
- Cześć. Co jest?
Miętoli w rękach jakąś kartkę, przestępuje z nogi na nogę i w końcu mówi:
- Napisałem wiersz.
- Fajnie. A może byś się, tak dla odmiany, skakaniem zajął?
Kamil zaczyna podejrzanie kaszleć.
- No... skaczę przecież.
- Tak. A efekty tego widzieliśmy w kwalifikacjach.
- Ale... Marzenka - Titus układa usta w podkówkę - ja się przecież staram.
- To też racja. Nie każdemu Bóg udzielił talentu.
Kamil zaczyna się dusić.
- Czy ty... chciałaś  mnie obrazić?
Ależ jego wcale nie trzeba obrażać. On się sam obraża każdym kolejnym skokiem.
- Nie. Bynajmniej.
- To dobrze - Titusowi ewidentnie spada kamień z serca. - Bo wiesz, ja napisałem ten wiersz... i chciałbym, żebyś go przeczytała - w tym momencie wypowiedzi przed moją twarz podsunięta zostaje ta wymiętolona kartka, którą Krzysztof dzierżył w dłoniach od dobrych kilkudziesięciu minut. - I chciałbym też, żebyś powiedziała, co o nim myślisz.
Odsuwam ten świstek stanowczym ruchem prawicy.
- Nie, dzięki.
- Marzenka...
- Ja chętnie przeczytam - szczerzy się Kamil, któremu najwyraźniej już przeszły problemy z oddychaniem.
- No nie wiem... - Titus tuli do łona swoje dzieło. - To jest jednak poezja. Nie każdy to zrozumie.
- Dawaj, zaryzykuję - nie poddaje się Skrobot.
- Hmm... no... być może...
- Czy ty już deklamujesz ten swój poemat? - upewniam się.
- Co? Nie, nie. No co ty, Marzenka...
No takie mam pojęcie o sztuce, cóż poradzić. Zresztą u nas to rodzinne. Kiedyś jakaś znajoma artystka podarowała mojej mamie swój obraz. Nawet chcieliśmy go powiesić gdzieś w korytarzu, za paprotką. Tylko jakoś nie potrafiliśmy podjąć decyzji, gdzie jest góra, a gdzie dół. No niestety. Nie dla nas sztuka wyższa. Choć śmiem przypuszczać, że ta Titusowa jest raczej niższa...
- To jak? Mogę? - upiera się Kamil.
- No... no dobra - decyduje się wreszcie Miętus i podaje mu kartkę. Choć wciąż nie wygląda na w pełni przekonanego.
A Kamil Skrobot czyta:
- Lubię maliny i jagody, bardziej lubię czekoladę i lody, jeszcze bardziej lubię siebie, a najbardziej lubię ciebie.
Rymy częstochowskie pierwszorzędne.
- No fenomenalne. Sam to napisałeś? - pytam się, choć właściwie poziom nie pozostawia wątpliwości.
- Tak! Zastosowałem tutaj taką figurę stylistyczną, gradacja się nazywa. W baroku jej używali. Ja o niej dużo czytałem i jak ona jest rosnąca, tak jak tutaj, to to jest klimax - tłumaczy nam Krzysztof Encyklopedia Miętus - co z języka angielskiego oznacza szczytowanie...
- Szczytowanie? - nagłe zainteresowanie dla tematu przejawia Kamil.
- Tak... No, a jakby była malejąca to by był antyklimax...
- A na czym to szczytowanie polega? - dopytuje ten erotoman, co koło mnie siedzi.
- No że napisałem rzeczy, które lubię coraz bardziej. I na końcu jest to, co lubię najbardziej.
- A co lubisz najbardziej?
- No... dziewczynę - czerwieni się Titus.
- O, dziewczynę. I to o niej jest to szczytowanie? A którą, że się tak zapytam?
Boże drogi.
- Eee... no...
Od odpowiedzi ratuje Miętusa Kacperek, który podchodzi do nas, mówi cześć, chwilę się przygląda i w końcu pyta:
- A temu co tak wesoło?
- Nie, nic - odpowiadam. - Twój brat szczytuje. Tak poza tym wszystko w porządku.
__________

Och, Boże. Co za wiocha. Jako taki flow złapałam dopiero przy części z Titusem, ten człowiek ma jakieś magiczne właściwości. Tak czy inaczej jest mi trochę wstyd za to u góry. Mam nadzieję, że może moje pisanie jakoś ruszyło. Albo ruszy w najbliższej przyszłości. Bo jeśli nie... to trzeba się poważnie zastanowić nad tym, czy to jeszcze ma sens.