piątek, 30 listopada 2018

60. Weź ty się, Mańka, ogarnij

Obżarłam się jak świnia. Takie popołudnia lubię. Naprawdę święta stwarzają w tej materii wprost nieograniczone pole do popisu. Siedzimy sobie w jakże rodzinnej atmosferze z rodzicami Izunii i może nawet serniczek przekonałby mnie do spędzenia w tym towarzystwie reszty dnia, gdyby nie to, że dostaję sms od Skrobota. Pyta, czy nie mam ochoty do niego wpaść. Właściwie to nawet mam. Pewnie u niego w domu na stole królują jakieś inne ciasta, to sobie akurat porównam. I może mają więcej jajek czekoladowych, bo u nas już wszystkie z Mańkiem zeżarliśmy. I nawet Iza kilka spożyła. Jak na nią, to naprawdę ma jakieś dziwne zachcianki w tej ciąży. A może to taki żart prima aprillisowy. Że niby olewa dietę, a tak naprawdę jutro znowu tylko sałata. Kto to wie.
Informuję zgromadzonych, że spadam, więc oczywiście od razu pytają gdzie. To ja, że do Skrobota. Więcej pytań nie pada, widzę tylko, że panie teściowe wymieniają spojrzenia, a Dawid znacząco się uśmiecha. Ja się nie dam w to wciągnąć, proszę bardzo, niech sobie myślą, co chcą. Na mnie czeka zestaw wielkanocnych mazurków i, miejmy nadzieję, czekoladowe jajka. Że o chrzanie i sałatce jarzynowej nie wspomnę. Nieważne, że mamy to w domu. Jak zjem u obcych, to nam zostanie na dłużej. Zresztą może wcale nie. Jutro przyjdzie do nas jakiś inny darmozjad i się wyrówna. Więc tym bardziej muszę się stołować gdzie indziej, żeby było czym potencjalnych gości częstować.
I właściwie to jedyny powód do wyjścia z domu.
No, może jeszcze rodzina Izunii.
A w sumie to mam ochotę na spacer.
I lubię rodzinę Skrobota. Fajni są. Zwłaszcza ta jego babcia.
Taa... na chwilę to nawet Hofer by był fajny.
Nie, dobra, odwołuję to bluźnierstwo. Chyba mi zaszkodziło na głowę to przebywanie w towarzystwie Izuniowej rodziny. Dlatego naprawdę powinnam jak najprędzej wyjść z domu. Dla zdrowotności. Głównie psychicznej.
- Mania, mogem iść z tobą?
Nie, nie. To nie Kraft. To Maniek. Nawet bym go wzięła, w końcu lubię tego mojego małego ziomka, ale pasowałoby, żeby spędził raz na miesiąc trochę czasu z rodzicami. Żeby nie zapomniał jak wyglądają czy coś. Tak więc przekonuję go, że u wujka Kacpra nie ma takiego dobrego jedzenia i takich fajnych klocków lego. Jakoś tam daje się przekonać i mogę z czystym sumieniem zostawić go na pastwę losu pod opieką rodziców. A sama idę na spacer. Jutro nosa na zewnątrz nie wytknę, bo przecież nie brakuje ćwierćinteligentów, co by chętnie każdego oblali wodą od góry do dołu, ale dziś to inna sytuacja. Muszę zadbać o to, żeby się mieścić w dresy, więc pół godziny spaceru pasuje jak ujulał.
Mogłabym powiedzieć, że bracia Skrobot przyjęli mnie z otwartymi ramionami i byłaby to tylko drobna przesada. Bo pierwsze, co widzę, wkraczając na podwórko, to ich dwóch, wymachujących łapami na wszystkie strony. Ale atmosferka jest chyba lekko napięta.
- Cześć, oganiacie się od komarów?
- Tak, pierwszego kwietnia - Kacper kiwa głową. - Weź ty się, Mańka, ogarnij.
- Co ci się dzieje?
- Dzieje mu się - w udzieleniu odpowiedzi wyręcza go młodszy brat. - To, że, nie wiem, zazdrosny jest czy jaki.
Kacper wzdycha i przewraca oczami.
- Ten tutaj wyrwał nową laskę - tłumaczy. - Nasza mama zdążyła ją poznać i baaardzo delikatnie ujmując: nie polubiły się. A on chce teraz po nią jechać i ją tu przywieźć. Przecież one się pozabijają.
- Nie wykluczam, że może się zrobić nieprzyjemnie, ale lepszej okazji nie będzie. Są święta, a zresztą ty przyszłaś, więc w razie czego rozładujesz atmosferę. Nasza mama cię lubi.
Aha, że niby o mnie mowa. No ja to rzeczywiście jestem pierwsza do wprowadzania pokoju na świecie. Absolutnie mi się nie zdarza zdenerwować.
- To znaczy, że dlatego dostałam zaproszenie na serniczek?
- Proszę cię... - Kacper robi kolejną zdegustowaną minę. - Gdybym wiedział, co ten debil sobie ubzdurał, to sam bym do ciebie przyszedł. Nawet z tym cholernym sernikiem.
Dobra, zaczyna mi się chcieć śmiać. Ta sytuacja jest absurdalna.
- No już, Kacperku, nie gorączkuj się. Ładna ta laska?
- Oooo, Marzena, mówię ci... - Kamil wyraźnie się ożywia.
- Okej, a mózg jakiś ma?
- Że niby co mi sugerujesz? - zaczyna Kamil, natomiast Kacper pokasłuje wymownie.
- Aha, rozumiem. Typ Izunii. To ja się chyba jednak wykręcę.
- No hej! - oburza się Kamil. - Co to ma znaczyć?
- Słuchaj no, mam jedną taką w domu. Nie po to z niego przed chwilą wyszłam, żeby trafić na drugą.
- Ty chyba jesteś jakaś uprzedzona.
- Ależ skąd. Wydaje ci się.
- Dobra, wygraliście - wzdycha Kamil. - Idźcie wpierdalać ten sernik, a ja jadę do Magdy.
Ups.
Kamil wsiada do samochodu, a my stoimy w ciszy i obserwujemy jak wyjeżdża na drogę.
- Chyba jesteśmy złymi ludźmi, Kacperku.
- Przecież oni się i tak za chwilę rozstaną.
- W sumie racja - przyznaję. - Jestem głodna. Macie sałatkę jarzynową?

Mnie wakacje wcale nie lecą tak szybko jak wszyscy zawsze mówią. Prawdopodobnie dlatego, że w lecie chłopaki w kółko tylko trenują, trenują i trenują, a nawet jeśli jadą na zawody, to i tak specjalnie się tym nikt nie emocjonuje. Nawet oni sami. Dlatego z drugiej strony nie mogę narzekać, że mam czas na przykład, żeby mecz obejrzeć albo książkę poczytać. Albo odwiedzić różnych znajomych, którzy domagają się mojej uwagi. Na przykład takiego Titusa. On jakoś ostatnio zakończył przygodę ze skokami w roli zawodnika - bo karierą tego nazwać nie można - i wziął się ze trenowanie dzieci. Niech Bóg ma ich w swojej opiece. Nie jestem pewna czy ich rodzice są na pewno w pełni świadomi możliwych konsekwencji powierzenia swoich pociech temu gorliwemu czcicielowi poezji.
Ja już w ogóle powoli przestaję ogarniać kto jeszcze skacze, kto już nie, kto sobie zrobił przerwę, a kto tak właściwie tylko usiłuje podskakiwać. A tych wszystkich młodych, zdolnych i perspektywicznych, to już całkiem nie rozróżniam. Wciąż podtrzymuję wersję, że za kilka lat Apolloniusz się obudzi z ręką w nocniku.
Krzysztof Miętus zaprosił mnie na trening, żebym zobaczyła jak sobie radzi z gówniarzami i wyraziła opinię na ten temat. Tak właściwie to jojczył o to już od marca, a mamy połowę sierpnia, więc chyba czas najwyższy przestać w końcu wciskać kit, że nie mam czasu. Bo czas akurat mam. Tylko jakby ochoty niekoniecznie.
Jestem w tym samym wieku, co Titus. Umysłowo czuję się od niego jakieś dwadzieścia lat starsza. I nie, to nie ja jestem nad wyraz inteligentna i błyskotliwa, tylko... no właśnie. Dlatego dojeżdżając pod skocznię aż się boję, czego się spodziewać. Na szczęście okazuje się, że nie tylko sam Miętus się tą dzieciarnią zajmuje, oprócz niego są trzy inne dorosłe osoby od sprzętu i takich rzeczy, plus rodzice ściśnięci w ciasną grupkę i omawiający skoki swoich latorośli. Tak sobie przystaję przy nich i zaczynam bezczelnie podsłuchiwać.
- ...powiedział nawet, że nie chce jechać na kolonię, tylko woli zostać i trenować z panem Krzysiem - kończy kobieta koło czterdziestki, z wielką siatką koło nogi. Wygląda mi na typ, który zaharowuje się na śmierć, żeby dzieciom niczego nie brakowało.
- Mój Karolek dokładnie tak samo. Mówi, że treningi są najważniejsze, że z panem Krzysiem może jechać na obóz, ale absolutnie z nikim innym - dodaje kobieta w wieku podobnym do przedmówczyni, ale wyraźnie mniej zmęczona życiem.
Na chwilę zapada cisza i już mam się wycofywać, kiedy odzywa się jeszcze jakiś ojciec z imponującym mięśniem piwnym i w koszulce do bicia żony.
- O, no i lepiej niby skacze, psiakrew - macha ręką w stronę chłopaczka, który właśnie odpina narty. - Ale ja nie wiem czy to tak powinno być. Do domu wraca, to zamiast w polu pomóc, to jakieś książki, psiakrew, czyta. Wcześniej nie czytał, tylko teraz, jak ten trenerem został.
O cholera. To się nie dzieje. Krzysztof Miętus naprawdę zaraża swoją pasją młodsze pokolenia. Ja sobie chyba muszę przysiąść z wrażenia.
Ale w tym celu musiałabym klapnąć prosto na ziemi, więc jednak idę szukać pana Krzysia i dowiedzieć się czegoś więcej.
Znajduję go w towarzystwie trzech dzieciaków, z nartami któregoś z nich w jednej ręce i krótkofalówką w drugiej. Wygląda prawie profesjonalnie. Jakby ktoś go nie znał, mógłby dać się nabrać.
- Cześć, Titus.
- Marzenka! Cześć! - uśmiecha się od ucha do ucha i prawie zrzuca te narty na głowę najbliżej stojącego dziecka. - Przyszłaś zobaczyć jak trenujemy. Jak fajnie.
- Przyszłam. Nawet przyjechałam. Co słychać?
- No trochę jestem zajęty - mówi poważnie. - Trening skończymy za jakąś godzinę, ale potem mamy kółko czytelnicze. Mogłaś uprzedzić, że przyjedziesz.
Kółko czytelnicze. To się dzieje na serio.
- O. Czyli yyy... dobrze ci się pracuje?
- I to jak! Marzenka, wyobraź sobie, ja wreszcie odnalazłem swoją życiową misję! Okazuje się, że dzieci w ogóle nie czytają książek. Przecież tak nie może być. Dlatego raz na tydzień mamy po treningu kółko czytelnicze. Na przykład dziś będziemy rozmawiać o Kubusiu Puchatku. Czasem czytamy też wiersze. Ale takie nie za trudne. Bo jak ja sam czegoś nie będę rozumiał, to jak im wytłumaczę?
Jakim cudem mi się cały czas wydaje, że oni nie mogą mnie już w żaden sposób zaskoczyć, skoro zaskakują mnie nieustannie?
- No tak, to zupełnie zrozumiałe. To co na przykład czytacie?
- Brzechwę. I Tuwima.
To przynajmniej nie przekracza jego zdolności pojmowania. Oczywiście mam na myśli utwory dla dzieci, bo jakby spróbował poczytać ich wiersze dla dorosłych, to by się chyba przekręcił z wysiłku.
- Okej, ja ci w takim razie nie będę przeszkadzać. Pewnie musisz coś jeszcze ogarnąć.
- Dokładnie. Muszę być świetnie przygotowany. Nie mogę sobie pozwolić na utratę autorytetu.
Ja wymiękam. Istnieje środowisko, w którym Krzysztof Miętus jest autorytetem. Świat niewątpliwie zmierza ku samozagładzie.

Zdaje się, że większości populacji tej planety zrobienie prawa jazdy zajmuje tak mniej więcej od trzech do sześciu miesięcy. Kraftowi to prawdopodobnie zajmie całe życie. O tym, że zapisuje się na kurs, poinformował mnie jakoś w marcu, tymczasem mamy wrzesień, a on dalej nie przebrnął przez część teoretyczną. Bo musi sobie dobrze przyswoić dotychczasowe treści, zanim przejdzie do kolejnych tematów. To tak przekładając z krafciego na polski. Nie żeby mnie to jakoś specjalnie interesowało, ale po każdej kolejnej lekcji do mnie dzwoni o opowiada czego się dowiedział. Dziś na przykład wysłuchałam wykładu na temat zasad poruszania się po rondach. Jakbym na przykład ich nie znała czy coś.
Chyba jednak wykazuję za dużo zrozumienia i cierpliwości.
W każdym razie może to i lepiej, że wiewiórcze prawo jazdy trochę odwlecze się w czasie, bo piesi na austriackich ulicach jeszcze przez chwilę będą mogli czuć się w miarę bezpiecznie. 
A może nigdy nie zrobi tego prawa jazdy? Dobra, dobra. Głupi ma zawsze szczęście. Ale może chociaż ja tego nie dożyję? Heh, raczej nie przeżyję.
Idę po tort z wczorajszych urodzin Mańka, bo trochę jeszcze zostało, to przecież szkoda, żeby się zmarnowało. Sprytnie się Iza z Dawidem uwinęli - jak wszystko pójdzie zgodnie z terminem, to za tydzień się urodzi drugie dziecko i od przyszłego roku będą mogli urządzać dwoje urodzin za jednym zamachem. To jest kolejny doskonały dowód na to, że głupi ma zawsze szczęście. Jakby sobie chcieli tak wyliczyć, to by się im pewnie nie udało.
W kuchni natykam się na Izunię. Nawet jej nie mogę nienawidzić, jak sobie pomyślę, że wszędzie musi ze sobą dźwigać ten ogromny brzuch. Właściwie prawie mi jej szkoda. Je jabłko, słucha radia i patrzy przez okno jak Dawid gra z Mańkiem w piłkę. 
- Czy ty w ogóle masz już torbę spakowaną? - pytam, otwierając lodówkę. - Bo ten brzuch to już jest taki wielki, jakby miał w każdej chwili eksplodować.
Iza zastyga z jabłkiem w połowie drogi do ust.
- Dzięki za info. Sama nie zauważyłam.
- No już się tak nie złość. Na pewno tam w środku nie masz bliźniaków? U nas w rodzinie to całkiem prawdopodobne.
Odkrawam sobie kawałek tortu i zasiadam naprzeciw niej.
- Na pewno.
- Ty, czekaj, to w końcu ma być dziewczynka, tak?
- Tak.
- Ale nie dacie jej na imię Izabela?
- Marzena, czy ty masz ze mną jakiś problem? - Izunia wyraźnie się unosi. - Bo jak masz zamiar...
- Coś ty taka nerwowa? Po prostu słabo jak rodzic i dziecko mają to samo imię, bo potem nie wiadomo, o którym mowa. Tak jak u Murańki. Klemens i Klemens. To jest naprawdę grube przegięcie, żeby tak skrzywdzić dziecko. Samemu nosisz takie brzemię i nie wiesz, jak to naznacza na całe życie? A, no tak. Już za późno. Już go naznaczyło i nie wyczuwa problemu. Yyy... Zrobić ci pić?
Ja nie wiem, kobieta w ciąży to się chyba robi jeszcze bardziej drażliwa niż podczas okresu. A ja to raczej powinnam swoje przemyślenia na temat Murańki i tych innych inteligentów prowadzić tylko w myślach, bo jak patrzę na minę Izy, wygląda na to, że najwyraźniej nie wszyscy moi rozmówcy za tym nadążają. Nie każdy mnie rozumie tak jak Skrobot.
- Wystarczy jak mi podasz tę butelkę z wodą.
- Tę? - łapię za stojącą najbliżej końca blatu.
- Nie, nie. Tę piję wieczorem. Tę z lodówki.
No tak, zapomniałam. Izunia i jej pięć tysięcy różnych wód mineralnych. A Dawid specjalnie po nie jeździ do hurtowni. On ją chyba musi naprawdę kochać.
- Proszę. Potrzebujesz czegoś jeszcze?
- Żeby już było po porodzie.
Ups, tego nie jestem w stanie zorganizować.
- Hmm... może coś innego?
- Nie, dzięki. Zaraz przyjdzie Julka, także...
Rozumiem aluzję. Dwie modelki oraz Marzena Kubacka w jednym pomieszczeniu to nie jest najlepszy pomysł. Może skończyć się śmiercią lub kalectwem.
- Dobra, dzięki za ostrzeżenie. Jedzcie sobie tę swoją sałatę, a ja biorę tort i idę czytać Kubusia Puchatka.
Tak żebym miała o czym gadać z Titusem, jak się następnym razem zobaczymy.
__________

Sytuacja wygląda tak, że nie wyrabiam z życiem, więc musicie mi wybaczyć jakość tego u góry. Chciałabym wstawić następny rozdział w okolicy Świąt / Nowego Roku, ale to może być trudne, więc niczego nie obiecuję. Zwłaszcza, że Les i Edi też czekają, a utknęłam w połowie czwartego rozdziału.- hasztag chamska reklama XD. Także kochajcie mnie, kochajcie moich bohaterów i nie złośćcie się, że ani nic nie piszę, ani nie komentuję. 
W ramach przedwczesnego prezentu mikołajkowego macie ten rozdział, bo ze swoich źródeł wiem, że niektórzy prosili o to Świętego Mikołaja XDDD a następnym rozdziałem wjeżdżam już w aktualny sezon. Czas najwyższy.