piątek, 16 czerwca 2017

51. Nie jarają mnie Azjatki

- Kacperku, słońce, możesz mi wytłumaczyć od kiedy ty jesteś gwiazdą internetów?
Skrobot odrywa się od czytania krzaczków na jakimś opakowaniu i udziela inteligentnej odpowiedzi:
- Co?
Jajco.
- Kot mi pokazał w autobusie pięć różnych memów z tobą w roli głównej.
Kacper robi wielkie oczy.
- Słucham?
- Jest o tym, jak wyjebałeś nartą szklane drzwi w Willingen, jak zgodziłeś się przyjąć prezydenta na śniadaniu - robię szybki przegląd pamięci - i coś o tym, że jesteś największą gwiazdą tej kadry.
Skrobot wpatruje się we mnie szeroko otwartymi oczami.
- Ludzie są jednak pojebani. Albo bardzo się nudzą.
- Jedno nie wyklucza drugiego - zauważam rzeczowo,
- Też racja - zgadza się potulnie Skrobot. - Ale... serio?
- Serio, serio. Było też coś o Lewandowskim w Oberstdorfie. Ale jakby mniej. A, no i jeszcze o tym, jak Kot wyświadczył przysługę ludzkości, zasłaniając podczas dekoracji twarz Krafta kwiatkami. Ale o tym też mniej.
- Aha, no to spoko. Mam w końcu jakieś osiągnięcie życiowe - Skrobot wzrusza ramionami. - Jak myślisz, czy to się nadaje do jedzenia?
To jest bardzo dobre pytanie. Bo jest godzina 21:43 czasu lokalnego, a my właśnie łazimy po jakimś południowokoreańskim supermarkecie i polujemy na coś jadalnego. A nie jest to proste. Bo skąd niby mamy wiedzieć, że tutaj jest napisane jogurt, a nie na przykład galaretka z kota?
- Cóż, zaryzykuj.
- Wolałbym nie.
- No to się trochę poodchudzasz i tyle - wzruszam ramionami. - Ja się chyba zapytam Kamila, co on wziął i wezmę to samo. Jakoś tak mam silne przekonanie, że on wybrał coś względnie normalnego.
- Okej. Ja też poproszę o to samo - poddaje się Skrobot. - Jestem już tak zmęczony, że chyba mi wszystko jedno.
Wcale się nie dziwię.
- Co żeście wzięli? - pyta Piotrek, a zaraz za nim człapie Maciek, z tym, że robi krótki postój, bo musi strzelić samojebkę z krzaczkami narysowanymi na opakowaniu... czegoś. Cóż, Żyła w Japonii wrzucił w internety zdjęcie swojego ulubionego kibla. Także no. Głupi i głupszy. Dobrali się idealnie. 
- Nic, a wy?
- Nie wiem - śmieje się Piotrek. - Maciek, co żeśmy wzięli?
- No... nie wiem w sumie - i zaczynają wspólnie rechotać. Matko kochana, z kim ja pracuję? Banda debili. A byłoby o tyle łatwiej, gdyby w hotelu raczyli nam dzisiejszego wieczora zapewnić kolację. Oraz pokoje. Bo, jak się okazało, mieliśmy na rozpisce podane numery, które były już zajęte. Także dzięki. Już raz spałam w pokoju Austriaków i wystarczy mi do końca życia. Mam tylko nadzieję, że przez ten czas, jak jesteśmy w sklepie, zdążą nam coś ogarnąć. Inaczej ktoś bardzo ucierpi.
Podchodzą do nas Kamil ze Stefankiem.
- Nie, żeby coś... - Miszcz kręci przed twarzą jakimś pudełkiem - ale ja się tego boję.
I tak oto upadła moja ostatnia nadzieja. Jeśli nawet Stoch, bazując na swojej wrodzonej inteligencji, nie jest przekonany do zjedzenia czegokolwiek z tego sklepu, to my, zwykli śmiertelnicy, tym bardziej nie mamy szans na przetrwanie.
- A ja biere to - chwali się znów Piotrek. - Najwyżej mnie zesra, hehehe.
Cóż, może Kraft z Hayboeckiem wyszli z takiego samego założenia w jakimś podrzędnym niemieckim barze w trakcie Turnieju Czterech Skoczni.
- A ja się chyba jednak wstrzymam. Tak. Ja się na pewno wstrzymam - decyduje Kamil i odkłada magiczny produkt na półkę.
Więc i ja się poddaję. Boże drogi, do czego to doszło. Oto ja, Marzena Kubacka, rezygnuję dobrowolnie z jedzenia. Z JE-DZE-NIA. Świat się kończy.

Jaki ten kraj jest trudny. Ani pokojów nie potrafią zorganizować, ani kolacji, ani treningu. Ani Igrzysk zapewne. Jak cudownie, że postanowiliśmy olać poranny trening na skoczni i dzięki temu oszczędziliśmy sobie co najmniej godziny latania jak z pieprzem w tyłku po całym tym pięknym kompleksie. Dowiedziałam się, z austriackich źródeł oczywiście, że drużyny sobie przyszły w trzy różne miejsca i bawiły się z organizatorami w chowanego. Bo tak się doskonale Koreańczycy angielskim umieją posługiwać i takich konkretnych informacji udzielają. Więc - zanim wszyscy się poznajdywali - zrobiło się drobne opóźnienie.
A myśmy sobie w tym czasie spali. Naprawdę już dawno nie odczuwałam takiej satysfakcji.
Idę sobie hotelowym korytarzem i po prostu czuję, jak koło ucha latają mi te cholerne amorki. A może to muchy, kto wie. Żeby sobie któryś przypadkiem we mnie nie trafił, bo za siebie nie ręczę. Walentynki dzisiaj, więc po kwalifikacjach się wszyscy pozamykali w pokojach i wiszą na telefonach, co by się do swoich lepszych połówek dodzwonić o w miarę normalnej porze. Chyba tylko Demon pszyrkę rozwiązuje. No i jeszcze jestem ja. Uciekam jak najdalej ze strefy zagrożenia i idę na spacer. Wieczorny spacer po PjongCzang.
Ale oczywiście nie. Bo po co.
- Marzenkaaa!!!
A tak było blisko. Już prawie widziałam drzwi wyjściowe, już prawie naciskałam klamkę...
- No co? - odwracam się i moim oczom ukazuje się zdyszany Jasiek.
- Ojejku, wszędzie cię szukam!
- Gratuluję, znalazłeś. Co chcesz?
- Mam problem.
W to nie wątpię.
- Jaki?
- Angelika nie odbiera ode mnie telefonu.
O słodki jeżu, cóż za tragedia.
- No i co teraz będzie? Przeżyjesz to jakoś?
- No właśnie nie wiem. Bo jak gadaliśmy, ona nagle zrobiła taką okropną pauzę...
- Jak to: gadaliśmy, skoro twierdzisz, że nie odbiera telefonu?
- No właśnie ci tłumaczę. Rozmawiamy sobie, a tu nagle taka cisza... i Angelika się rozłączyła. Próbowałem się do niej znowu dodzwonić, ale nie odbiera. Nie wiem, o co chodzi.
- Może są jakieś zakłócenia na linii.
- Na pewno nie! - Jasiek gwałtownie protestuje. - Ona się musiała na mnie obrazić. Zawsze jak się obraża, przestaje się do mnie odzywać.
- To trudno. Zadzwoni jak jej przejdzie.
- A jak jej nie przejdzie?
- To nie zadzwoni.
- Marzenka!
Przewracam oczami.
- Weźmy se gdzieś usiądźmy, co? To będzie dłuższa rozmowa, jak widzę.
Byłoby fajnie, gdyby na korytarzach były jakieś kanapy. Albo chociaż krzesła. Niestety ten hotel wygląda na taki w fazie wykończenia i tego typu luksusów jeszcze nie ma. Cóż, życie. Idziemy więc do mojego pokoju, gdyż to, jak wiadomo, oaza spokoju a tu... eee... niespodzianka. Najwyraźniej wszyscy już skończyli rozmowy ze swoimi ukochanymi i postanowili się podzielić wrażeniami. W moim pokoju oczywiście.
Nasze wejście pozostaje niemal niezauważone. Nie żebym się spodziewała ukłonów, powitań i dzieci z kwiatami, ale to jednak MÓJ POKÓJ.
- Nie pomyliło wam się coś?
- O, Marzenka, cześć! - reflektuje się Kot. - Siadaj sobie - mówi łaskawie i przesuwa swój szanowny tyłek na moim łóżku, żeby mi zrobić miejsce obok. Nigdzie indziej i tak bym się już nie upchnęła: na łóżku Dawida siedzi on sam, Stefek i teraz też Jasiek, a na podłodze Kamil (zero poszanowania dla mistrza olimpijskiego!), Kacper i Pietrek. I, żeby jakoś dostać się na swoje miejsce, muszę przeskakiwać między Stochem i Skrobotem.
Przecież to jest jakaś patologia.
- Janek potrzebuje się wygadać. Zróbcie se terapię grupową - burczę i wyciągam telefon.
- Nie, nie, Marzenka, ty też musisz słuchać! - Ziobro zgłasza obiekcje, zamiast od razu przejść do rzeczy.
- Słucham, słucham... ja mam podzielność uwagi.
Jasiek nie wygląda na przekonanego, ale zaczyna opowiadać.
- Zadzwoniłem sobie do Angeliki, bo wiecie... - robi znaczącą pauzę - walentynki...
Żyła zaczyna rechotać jak nienormalny, Stefek kiwa głową ze zrozumieniem, a Kot sprawdza, czy mu się grzywka dobrze układa. Ot tak, przy okazji. Tylko Bieguna brakuje, żeby spalił buraka na dźwięk słowa walentynki i Titusa, żeby okolicznościowy wiersz ułożył.
Włączam Quizwanie, ale niestety chyba rzeczywiście mam tę cholerą podzielność uwagi, bo zupełnie nic mi nie umyka. Tak więc najpierw Ziobro dokładnie opisuje, co Angelika zjadła dziś na obiad, w co się ubrała, jakie plany snuli na czas po powrocie Jaśka z Azji (zwłaszcza tego wolałabym nie słyszeć, gdyż czułam się wybitnie niezręcznie, ale panowie najwyraźniej byli dość zainteresowani tematem), aż w końcu przechodzi do sedna.
- I zaczęliśmy rozmawiać o Wiwiance, a tu Angelika się nagle rozłącza!
Też bym się rozłączyła, jakbym miała takiego faceta. I pomyśleć, że on mi się na początku naszej znajomości wydawał w miarę normalny...
- Pewnie powiedziałeś coś głupiego - zauważa mój brat, całkiem sensownie, muszę przyznać. Jednak czasem okazuje resztki mózgu.
- Nie, chyba nie. Pytałem co słychać w przedszkolu... i coś tam jeszcze.
Aha.
- Ile ta twoja córka ma właściwie lat? - odzywa się, chyba po raz pierwszy od mojego przyjścia, Kamil.
- Dwa... eee... nie. Trzy... czekaj... - męczy się Jasiek.
Wzdycham. Spodziewałam się tego.
- No nie jestem tak za bardzo pewny...
Da się zauważyć.
- Może o to się obraziła? - wysuwa przypuszczenie Stefek.
- Wątpię. Na pewno się już do tego przyzwyczaiła - włączam się, bo już tego ich pierdolenia słuchać nie mogę.
- Powiedziała, że jak będziemy mieć dwoje, to wtedy... Ach! - zapowietrza się Jasiek. - DWOJE! BĘDZIEMY MIEĆ DWOJE! Czy to znaczy, że ona jest w ciąży?! Marzenka, jak myślisz?!
- Myślę, że wszyscy wiemy, że dzieci nie znajduje się w kapuście, więc na pytanie czy Angelika może być w ciąży? raczej ty powinieneś nam odpowiedzieć.
- Aaahaaa... no tak - śmieje się Ziobro. - No tak! Może być! O Boże!
- To może ona cię o tym poinformowała, a ty nie zarejestrowałeś tej informacji? - zastanawiam się głośno.
- Nie... na pewno nie...
Na pewno to umarł Kopernik.
- Okej, to wy sobie przedyskutujcie to poważne zagadnienie, a ja się idę przejść. Tylko do dziesiątej nikogo tu już ma nie być... poza Dawidem ewentualnie - okazuję wyrozumiałość, bo niestety Szopen dla ubogich i tak gdzieś musi spać.
Ale i tak właściwie nikt już mnie nie słucha, więc przedzieram się w stronę drzwi, łudząc się, że kiedy wrócę rzeczywiście będzie tu pusto. A jeśli nie - trzeba będzie skopać parę tyłków, trudno.
- Marzenka, może ja pójdę z tobą, jest już ciemno.
No któż mógł wyskoczyć z taką propozycją?
Walentynki, wieczorny spacer, Skrobot. 
Kurwa.
- Nnnnooo... dobra. Chodź.
Jakiś taki zmarniony jest, więc nie będę się dodatkowo znęcać. Żebym tylko tego nie pożałowała.  Wychodzimy na korytarz i wreszcie mam szansę poczuć jakiekolwiek powietrze. Osiem osób na powierzchni sześciu metrów kwadratowych to jednak o dużo za dużo.
- Myślisz, że Angelika faktycznie jest w ciąży?
Kolejny to samo. Czy ja wyglądam na Ducha Świętego?
- Kacperku kochany, a skąd się biorą dzieci...? Nie odpowiadaj - zaznaczam na wszelki wypadek, bo wolałabym nie kierować tej rozmowy w takie rejony. - Więc skoro raz mu się udało, to może i drugi, kto go tam wie.
- Racja... - zgadza się Skrobot potulnie.
Idziemy sobie chwilę w ciszy, więc mam czas na kontemplację widoków, ale szczerze mówiąc nie porywają mnie te koreańskie krajobrazy. Jak sobie pomyślę, że właśnie znajduję się po drugiej stronie globusa, jakoś mi tak dziwnie. Może i lepiej, że Skrobot jednak ze mną poszedł. Zawsze to raźniej, jakby mnie jakiś Ka Ki Kim z bigosem z psa zaatakował.
- Jednak dobrze, że jesteś, Kacperku.
- Jednak... - prycha Skrobot. - Mańka, ty to nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jaki masz talent do zarzynania atmosfery...
- Oj, no co. Powinieneś się cieszyć.
- Taaa... cieszę się.
- To coś taki smutny? Chodź sobie tu usiąść - ciągnę go za rękaw w stronę ławki. - No? Co żeś taki nieszczęśliwy?
- Nieważne... - wzdycha Kacper. - Czy ty wiesz, że Jasiek jest rok młodszy ode mnie?
- I to cię tak martwi? Chyba nie czaję.
Zrozum tu faceta, no naprawdę. A mówią, że to kobiety są skomplikowane.
- Bo widzisz... on za chwilę drugi raz zostanie ojcem.
Jakieś brzydkie te neony.
Aha.
Chyba jednak czaję.
- A ty... nie.
- A ja nie.
No dobra, zdaje się, że to już czas na włączenie trybu: pocieszanie.
- Nie tragizuj, młody jesteś, znajdziesz sobie jakąś fajną dziewczynę i będziesz mieć stado małych Skrobotów.
Kacper się uśmiecha i odchyla głowę do tyłu.
- Po tylu latach w kadrze te wszystkie teksty to chyba już masz na końcu języka, nie? Patrz, wcale tu gwiazd nie widać.
Stosuję się do polecenia i muszę się zgodzić niestety. Jak tak dalej pójdzie, tylko jedna rzecz będzie mnie w stanie przekonać do Korei. Taki krążek, złotawy.
- Jak byś se tyle neonów jebnął przed domem, to i u nas byś gwiazd nie widział.
Skrobot przekręca głowę w prawo, a za chwilę wstaje. I zaczyna oglądać liście drzewa, pod którym stoi nasza ławka.
- Że tak się zapytam: co ty odwalasz? Botanikę chcesz studiować czy jakąś inną ochronę środowiska?
- Czy ty wiesz, co to jest? - uśmiecha się Skrobot.
- Drzewo, jak sądzę.
- Chyba jakiś tutejszy dąb... a to widzisz?
- Które?
- No wstań i popatrz.
Tak też robię.
- No bez jaj... co mi chcesz przez to powiedzieć?
- Chcę ci powiedzieć, że to jest jemioła, moja droga Marzenko.
Widzę, kurwa.
- Fajnie, idziemy dalej?
- Halo, halo, a tradycja?
- W dupie mam tradycję - mówię i chcę iść, choć w zasadzie nie wiem, w którą stronę, ale Kacper chwyta mnie za rękę. I ciągnie do siebie.
- Skrobot, kurwa, dostaniesz zaraz po ryju - ostrzegam kulturalnie, ale jakoś nie wydaje mi się, żeby ktoś poza mną się tym przejął.
- Strasznie brzydko mówisz...
Bo jestem, kurwa, zdenerwowana.
- Spierdalaj. I puść moją rękę.
- Nie mogę.
- Owszem, możesz. A nawet powinieneś. Dla własnego bezpieczeństwa.
Durne te przesądy i tradycje jak nie wiem co. Kto to se wymyślił, że akurat pod jemiołą się trzeba całować? Chętnie bym temu komuś ręcznie przetłumaczyła jak ja się zapatruję na ten temat.
Robię najbardziej zniesmaczoną minę, na jaką mnie stać. Najchętniej bym teraz po prostu poszła do hotelu, ale nie mam zielonego pojęcia, w którą to stronę. Z tego powodu to akurat dobrze, że Skrobot ze mną poszedł. Ale tylko z tego.
- Puścisz tę rękę?
- Nie - Skrobot kręci głową.
- No i czego ty ode mnie oczekujesz, co?
- Buziaka - szczerzy się ten debil.
- Stań se dwa metry dalej, to już nie będziesz pod jemiołą.
- Jesteś okrutna.
- A ty upierdliwy.
- Doskonały zestaw.
Patrzę tak na tego Kacpra, jak się produkuje... i w końcu muszę się roześmiać. Pojebany jak cała reszta tej naszej kadry.
- Dobra, dawaj dzioba - całuję go w policzek. - A teraz wreszcie już chodźmy.
- Czyli mówisz, że muszę się zadowolić wersją demo?
- Cóż, bardzo mi przykro.
Tak naprawdę to nie.
- A jak można odblokować pełną wersję?
- No nie wiem, może znaleźć jakąś inną dziewczynę i ją tu zaciągnąć?
- W takim razie mam pewien problem.
- Jaki znowu?
- Nie jarają mnie Azjatki. A z Polski żadnej aż taki kawał drogi targać nie będę.
Wywracam oczami.
- Jebnij się w czółko.
- I znów tak brzydko mówisz.
- Jak się boisz demoralizacji, to się ze mną nie zadawaj.
Skrobot macha ręką.
- Jednak zaryzykuję.
- To nie narzekaj.
- Postaram się.
- Świetnie. A teraz chodźmy już do tego hotelu, bo nie dość, że jest późno, to jeszcze zimno - przestępuję z nogi na nogę. - I o ile zakład, że ktoś tam usnął na moim łóżku i trzeba go będzie wykopać? Obstawiam Kota.

- Maniaaaaa!
Snem było życieee, dopóki tyyyy nie pojawiłeeeeś się wteedy w niiiiiim... Wtedy zamieniło się w koszmar niestety.
Przesuwam się na ławce, żeby zrobić tej austriackiej szczurowiewiórce miejsce koło siebie. Bo jednak nie ukrywajmy - ja zajmuję trzy razy większą powierzchnię niż Kraft.
- Sześśś... dobru, że cię widzę.
Niestety nie mogę powiedzieć tego samego.
- Fajnie.
- Muszę mówić z ty.
Biorę łyk kawy z kubka termicznego i uzbrajam się w cierpliwość. Duuużo cierpliwości.
- Nie cem być za bardzo pewny... ale muszem. Cem wygrać Misssszzzzossstwa Świata... i to... yyy... koło... no...
Eee... aha?
- Igrzyska?
Stefan kręci głową.
- To też, ale teraz nie. Tylko taki... - męczy się wyraźnie, a ja męczę się razem z nim. - World Cup - mówi wreszcie po angielsku.
A tak, puchar w kształcie kulki. Wszystko jasne. Jakże mogłam tego wcześniej nie zrozumieć.
- A ja chcę, żeby wygrał go Kamil i co?
Stefan momentalnie przybiera minę, jakby zaraz miał się rozpłakać.
- Dlaczemu?
- Bo jest super, bo jest z Polski... co właściwie się ze sobą łączy...
- Ja też jestem szuper!
Biorę wdech... i wypuszczam powietrze z ust. Mama uczyła mnie, że nieładnie jest kłamać.
- Ale nie jesteś z Polski - mówię wreszcie. Mama byłaby dumna.
- Ahaaa... - Stefan kiwa głową ze zrozumieniem. - A jak wygram, beńciesz zła?
- Nie, jakoś to przeżyję - wzdycham. Nie mam za bardzo wyboru, jeśli nie chcę go mieć na sumieniu. A nuż popadłby w depresję, gdybym przestała się do niego odzywać.
- A nie masz ty czasem teraz serii próbnej?
- Mam - przytakuje - ale nie skakam. Siedzam tu z ty, a potem skakam w konkursu.
Wspaniale. Godzinka z Kraftem. Same fenomenalne wspomnienia przywiozę z tej Korei.
__________

Ostatnio moje pisanie częściej jest w kryzysie niż w nim nie jest, więc to, że ten rozdział powstał, to pewna niespodzianka nawet dla mnie. Wciąż walczę sama ze sobą, wena pojawia się głównie przed ważnymi egzaminami, a to nie jest jednak najlepsza okoliczność XD. Cieszycie się choć troszkę z tego rozdziału? Bo ja chyba jednak tak, w końcu od pięćdziesiątki minęły prawie trzy miesiące.
Przesyłam specjalne pozdrowienia dla #TeamJemioła, nie bijcie za bardzo XD