piątek, 21 grudnia 2018

61. Ty też bądź bohaterem w swoim domu

Proszę bardzo, z takiej bratanicy to ja jestem dumna już na starcie. Punktualna dziewczyna. Termin na czwartek, to i rodzi się w czwartek. A nie jakieś akcje z zaskoczenia dwa tygodnie przed czasem, ewentualnie przeciąganie tematu o kilka dni. Szanuję. I nawet jej Dawid z Izą imieniem nie skrzywdzili. Także jest naprawdę nieźle.
Siedzę w gaciach od dresu i w podkoszulku Skrobota, składam sterty ubranek dla Ani, które ciągle przynoszą przyjaciółki Izy, śpiewam ze Stingiem piosenkę o stalkingu Every move you make i podjadam czekoladę. Maniek robi sobie na dywanie trasę dla samochodzika i też śpiewa, tylko coś innego. O jakichś misiach i pysiach. Nie wiem dokładnie, nie jestem na bieżąco z przebojami dla trzylatków. Izunia jeszcze w szpitalu, żadnych Szczurowiewiórek, Titusów i innych Klemensów nie widać na horyzoncie, i naprawdę mogę zaryzykować stwierdzenie, że czuję się absolutnie zadowolona z życia. Oczywiście jest to stan przejściowy, ale dobre to i na chwilę.
Telefon mi piszczy. Sms.

Czy my mamy w domu jakieś pampersy?

Jeżu kochany, Dawid naprawdę pragnie dołączyć do konkursu na ojca roku. Odpisuję:

Skąd mam wiedzieć?

Bo naprawdę, akurat mnie one nie są do szczęścia potrzebne. Za chwilę mój brat debil instruuje mnie, gdzie mam sprawdzić i po dokonaniu kontroli okazuje się, że nie, nie mamy. Wspaniale się przygotowali na narodziny dziecka. A Iza z Anią za chwilę wychodzą ze szpitala. I ze sobą mają jeszcze 3 sztuki. Także co można zrobić w tej sytuacji? Ależ oczywiście, że wysłać Mańkę na zakupy. Bo reszta rodziny w pracy siedzi. Mańka weźmie ze sobą jedno dziecko, kupi pampersy dla drugiego... a że żadne z nich nie jest jej, to już nieistotny szczegół. Na prędkości zwijam mojego małego ziomka i lecę do samochodu. Na szczęście wożę ze sobą fotelik, bo przecież tego typu sytuacje jak teraz to, mimo wszystko, nie jest aż taki wyjątek od reguły. Pakuję Mańka. Sama też wsiadam i zapinam pasy. Przekręcam kluczyk w stacyjce i...
No jasne. Kurwa, oczywiście. Kiedy indziej samochód mógłby nie odpalić, jak nie teraz? Złośliwość rzeczy martwych chyba jeszcze nigdy nie okazała mi się w tak ewidentny sposób.
Dzwonię do Dawida. Odbiera dopiero po dłuższej chwili.
- No co tam? Kupiłaś?
- Nie. Samochód się zje... zepsuł - w ostatniej chwili przypominam sobie o Mańku na tylnym siedzeniu.
- Jaja sobie robisz?
- Mhm, tak. Nie mam lepszego zajęcia. Nie pojadę i już. Co ci poradzę.
- Kurde, Marzena, my dosłownie za pięć minut stąd wychodzimy. Nie mam jak zahaczyć o sklep. Błagam cię, zorganizuj się jakoś. Albo kogoś zorganizuj. Wiesz jak często noworodek potrzebuje mieć zmienianą pieluchę?
Nie wiem i mnie to nie obchodzi.
- Trzeba o tym było wcześniej myśleć. Wy jesteście jacyś niepoważni. Ty i ta twoja... Dobra - biorę głęboki oddech. - Wymyślę coś.
Rozłączam się i wybieram kolejny numer. Czas na koło ratunkowe o nazwie telefon do przyjaciela.
- Halo?
Ech... ten facet to przeze mnie pójdzie prosto do nieba.
- Cześć, Kacperku. Bardzo jesteś zajęty?
- Nie, stało się coś?
Heh. Jeszcze nie. Gorzej jak się stanie, a nie będzie pampersów na zmianę.
- Mój genialny brat ze swoją równie genialną małżonką jakoś tak nie wpadli na pomysł zakupu pampersów dla noworodka. Za chwilę przyjadą do domu, więc ja mam lecieć do sklepu i szybko coś ogarnąć. Tylko, że samochód nie zapalił. A na rower się z Mańkiem nie zapakuję.
- A nie możesz wziąć samochodu Dawida jak oni już przyjadą?
Words of wisdom.
- Wiesz, że ja o tym w ogóle nie pomyślałam? A to jest genialne w swojej prostocie. Godzina ich nie zbawi.
- No to spoko. Dobra, to ja zaraz do ciebie przyjadę.
Yyy...? Albo ja nie zrozumiałam jego, albo on mnie.
- Ale... po co?
- No do tego twojego samochodu. Nie obiecuję, że sobie poradzę, ale przynajmniej spróbuję.
Bez jaj.
- Skrobot, nie przeginaj. Nie bądź taką Matką Teresą.
- Cicho, cicho. Przynajmniej będę mieć pretekst, żeby wstąpić na herbatę i obejrzeć bobasa.
Taa... Bobasa.
- Niech ci będzie - daję za wygraną, bo jest to mi nieco na rękę, co się będziemy oszukiwać.
Wydobywam Mańka z samochodu i wchodzimy z powrotem do domu. Skrobot przyjeżdża dosłownie za dziesięć minut. Wręczam mu kluczyki i niech sobie działa.
Ale wtedy mnie olśniewa. Wychylam głowę przez okno i wrzeszczę:
- Kacperku, a może ja bym od ciebie samochód pożyczyła?!
Mina mu rzednie. Typowy facet, zapatrzony w swoje audi jak w najukochańszą zabawkę.
- Nnno... jasne. Pewnie, bierz.
Powtarzam akcję ze zwinięciem Mańka (już nie wykazuje takiego zrozumienia jak za pierwszym razem), pakujemy się do Skrobotowego samochodu razem z fotelikiem i odjeżdżamy w siną dal.
To znaczy do Carrefoura. Ogarniamy się tam w miarę szybko - w sumie nie dopytywałam o rozmiar, ale obstawiam, że dla trzydniowego dziecka jednak ten najmniejszy będzie najbardziej odpowiedni - i wracamy. Całość wyprawy do sklepu zamyka się w trzydziestu minutach. Ty też bądź bohaterem w swoim domu.
A w tymże domu jest już nowa lokatorka. Śpi u Dawida na rękach. Iza siedzi w fotelu, a Kacper robi herbatę. Ten Skrobot to naprawdę tak ni przypiął, ni przyłatał tu pasuje, ale się im przynajmniej przydał.
Kiedy Maniek zauważa Izę, normalnie jakby mu ktoś dopalacze załadował. Dzika radość. A zaraz po tym kolejna porcja dzikiej radości, gdy pokazują mu siostrę. Cud, że się ta mała nie budzi. Najwyraźniej ma wyjebane. Słuszna koncepcja.
Nie chcę im przeszkadzać, więc wchodzę do kuchni.
- Wiedziałeś, gdzie jest herbata?
- No raczej - uśmiecha się Kacper. - Ciastka też wiem, gdzie są, ale za to nie wiem, czy można wyciągać.
- Dzisiaj to ty zasłużyłeś na wszystkie ciastka z tego domu. Dzięki - oddaję mu kluczyki i całuję go w policzek. - Informuję, że samochód jest w stanie nienaruszonym. No już, już, nie udawaj, że się się o niego nie martwiłeś. A jak tam moje kieszonkowe ferrari?
- Trzeba jedną część wymienić, ale to dopiero jutro się tym zajmę.
- Spoko. Dzięki.
- Nie ma za co. Bierz te herbaty, ja jeszcze zrobię tobie i mnie.
Stosuję się do polecenia i mogę wreszcie zająć się bohaterką ostatnich dni.
Rany, jaka maleńka. Strach dotknąć, żeby nie pokruszyć. Ale jednak dotykam. Rączki. Z tymi paznokietkami, których, jak ktoś ma słabszy wzrok, to nawet nie zauważy.
- Kurde, ludzie, czy Maniek też był taki mały?
- Jeszcze mniejszy - uśmiecha się Iza, głaszcząc go po główce. - Ania waży czterdzieści deko więcej niż on po urodzeniu.
Dobra, teraz to mam wrażenie, że stoję przy stoisku z wędlinami. Ukroiło się pięć deko więcej. Zostawić?
- Okeeej.
Ja się chyba nie czuję wystarczająco pewnie w temacie noworodków. Jak moja mama wróci z pracy, to się zaczną przesłuchiwania i zachwyty. O, i na pewno jeszcze jeden element się pojawi. Nieodłączny w takich sytuacjach. Naprawdę uwielbiam jak ludzie oceniają do kogo jest podobne dziecko urodzone przed godziną / dwoma dniami / tygodniem. Do mamy, taty, dziadka, ciotki wujka brata?
No do kogo jest podobne? Do małego zapuchniętego Chińczyka. Przy odrobinie szczęścia może trochę mniej żółtego. Ale oczywiście trzeba je do kogoś od razu dopasować. A nie może być podobne do siebie samego? 
Cóż, niech oni się przede wszystkim modlą, żeby do Dawida nie było podobne. Bo takie brzemię to chyba ciężko ze sobą targać przez całe życie. 

Zaczynamy Puchar Świata. Jak dobrze. Chyba jestem nienormalna, ale naprawdę się już okropnie stęskniłam za tym życiem na walizkach. To się chyba powinno leczyć.
Słyszałam, że podobno mamy jakąś dodatkową kwotę krajową na te zawody, ale dziwne, bo jakoś w konkursie żadnego z tych gagatków nie widzę. Wiele tłumaczy fakt, że prawdopodobnie najlepszymi z nich są Zniszczoł i Murańka. Ja nie wiem, czy im to sprawia przyjemność, że naród przed całym światem kompromitują?
Dobra, nie będę się znęcać. W sumie nie ich wina, że ich Bóg talentem nie obdarzył. Choć na przykład takiego Skrobota też nie obdarzył, ale się chłopak w porę zreflektował i zdołał zachować jakąś godność. Różne są ścieżki rozwoju. Albo raczej zwoju w niektórych przypadkach.
A propos Skrobota. Smarujemy sobie narty, rozmawiamy na temat możliwych liderów tego sezonu (to tak, żeby głowa nie rozbolała od myślenia na temat zaplecza naszej kadry A) i ogólnie usiłujemy się doliczyć, który to już nasz wspólny sezon. I właściwie ile czasu się już znamy.
- Mańka, zastanów się, przecież to jest proste. Pamiętasz jak Biegun wygrał w Klingenthal?
Taaak... zdarzył mu się taki epizod.
- Który to był? Dwa tysiące trzynasty czy czternasty?
- Trzynasty. Na bank trzynasty. A my już wtedy byliśmy od roku.
- O cholera. Czyli zaczynamy... siódmy sezon. Wow.
- Na to wygląda. Zleciało, nie?
- Matko... Ale jesteśmy starzy.
Kacper się śmieje.
- Ty sobie pomyśl, ile czasu my się już znamy. To dopiero brzmi jakbyśmy mieli po sto lat.
- Poczekaj. Poznaliśmy się w pierwszej klasie. To będzie... dwadzieścia jeden lat. O słodki jeżu, gdzie mój balkonik?
- Balkonik? Co się będziemy rozdrabniać. Od razu rezerwuj miejsce na cmentarzu.
Już mam odpowiadać, ale drzwi się otwierają i do środka wbija Skrobot numer dwa. I raczej nie przypomina oazy spokoju.
- A tobie co?
- Wkurwia mnie ta Magda.
Wymieniamy z Kacprem rozbawione spojrzenia.
- Czemu? - pytam ostrożnie.
- Nic nie rozumie. Nic - Kamil siada na ławce pod ścianą, zrzucając przy okazji połowę kurtek. - Kurwa, no! Jej się wydaje, że jak nie siedzę osiem godzin za biurkiem, to chyba w ogóle nie pracuję. I może ją mam jeszcze na spacery w trakcie zabierać. Będziemy się za rączki wokół skoczni prowadzać, a narty się same zorganizują!
Cóż, ja się może powstrzymam od komentarza, bo nie chciałabym nikogo obrażać. Ale sam sobie taką błyskotliwą laskę znalazł.
- Ja tego nie widzę. Muszę z nią skończyć, bo to jest bez sensu.
- I tak wytrzymałeś dłużej niż się spodziewaliśmy.
Kamil patrzy na mnie... patrzy na Kacpra... i w końcu mówi:
- Ja pierdolę. Co ze mną jest nie tak?
O tak, uwielbiam takie pytania. Uwaga, zaczynamy sesję terapeutyczną.
- Jesteś za ładny - mówię po prostu. - Aha, i mózg ci się przenosi w inne miejsce, kiedy widzisz zgrabną dziewczynę.
- Jak ty postawisz diagnozę, to... - Kamil przybiera kolor buraka.
- Jeszcze ze trzydzieści lat i może trochę dorośniesz. A może nie. Słyszałam, że mężczyźni dojrzewają do szóstego roku życia, a potem już tylko się starzeją. I jestem skłonna się z tym zgodzić.
- Wiesz co, Marzena, czasem to ja cię bardzo nie lubię. A najbardziej nie lubię jak masz rację.
Hehe.
- A ja jakoś lubię jak mam rację.
- Nie wątpię.
- Dobra, weź się do roboty może, co? - Kacper ukradkiem spogląda na zegarek. - Ja wiem, że ty dziś masz tylko przedskoczków, ale byłoby miło, jakby się doczołgali jakoś do osiemdziesiątego metra.
- No już, już... - Kamil zwleka się z ławki bez większego entuzjazmu. - Marzena, nie masz ty przypadkiem jakichś mądrych koleżanek?
- Niestety, ale mam tylko głupich kolegów.
- Szkoda.
- Ale wiesz, ja też jestem mądra. I wolna jak ptak.
Obaj bracia Skrobot robią przerażone miny, a ja wybucham śmiechem. Moje życie jest bardziej zabawne niż się wydaje.

W Kuusamo zawsze to samo.
Drugiego takiego wypizdowa na mapie Pucharu Świata to chyba nie ma. Aczkolwiek wiele tak zaśnieżonych miejsc też się nie znajdzie, więc mam mieszane uczucia co do tej Finlandii. Kiedyś byłam bardziej radykalna. Niby że jak ciemno i zimno, to od razu źle i fuj. Ale od kiedy natknęłam się na renifera (w bezpiecznej odległości, chwała Bogu), to jakoś tak mi się odmieniło. Także sama już nie wiem. Chociaż takie wyniki jak dziś mają szansę mnie przekonać, że jednak nie jest tu źle. Nawet jeśli konkurs był jednoseryjny i przekładany przez dwie godziny.
Idę sobie na dekorację, mijam zawodników udzielających wywiadów... no, prawie mijam. Nagle dostrzegam, że Stefan Kraft biegnie jakimś szaleńczym slalomem między dziennikarzami i leci prosto do mnie. Czy on zawsze musi robić wokół siebie taką oborę? Myślałam, że wiewiórki mieszkają w dziuplach.
- Mania, gratuluje dla was!
- Dzięki.
Też bym mu pogratulowała, ale nie ma czego.
- Szuper skaka Piotr i Kamil. My nie umimy teraz tak dobrze, ale sezon jest długi.
Czy on się nasłuchał wywiadów z naszymi chłopakami w ramach lekcji języka polskiego? Na razie forma nie jest najwyższa, ale sezon jest długi i krok po kroku będziemy się starali osiągnąć optymalną dyspozycję. I inne tego typu pierdoły, które właściwie nic konkretnego nie znaczą.
- Tak, jeszcze się poprawicie. Słuchaj, ja teraz nie mam czasu, idę na dekorację.
- Yyy...?
- To z kwiatkami na podium - tłumaczę.
- Aaaa! Idem z tobie!
- Ale tam będzie Japończyk i dwóch Polaków, wiesz? Nie ma Austriaków.
- Dobre. Ja popacze chętny.
No jak taki chętny, to czemu nie.
Wchodzimy na zeskok i stajemy koło Skrobota.
- Sześśś, Kacper!
- Cześć - patrzy na Stefana zdziwiony, po czym nachyla się i pyta mnie półgłosem:
- Po co on tu przyszedł?
- Powiedział, że jest chętny. Nie wiem na co. I nie chcę wiedzieć. Ale wzięłam go ze sobą.
Skrobot tłumi śmiech.
- O, Boże, Puchar Świata się naprawdę zaczął.
Oj, tak. Upierdliwe towarzystwo Krafta jest tego najlepszym dowodem.
__________

Traktujcie ten rozdział jako prezent pod choinkę. Wesołych Świąt, kochane!

piątek, 30 listopada 2018

60. Weź ty się, Mańka, ogarnij

Obżarłam się jak świnia. Takie popołudnia lubię. Naprawdę święta stwarzają w tej materii wprost nieograniczone pole do popisu. Siedzimy sobie w jakże rodzinnej atmosferze z rodzicami Izunii i może nawet serniczek przekonałby mnie do spędzenia w tym towarzystwie reszty dnia, gdyby nie to, że dostaję sms od Skrobota. Pyta, czy nie mam ochoty do niego wpaść. Właściwie to nawet mam. Pewnie u niego w domu na stole królują jakieś inne ciasta, to sobie akurat porównam. I może mają więcej jajek czekoladowych, bo u nas już wszystkie z Mańkiem zeżarliśmy. I nawet Iza kilka spożyła. Jak na nią, to naprawdę ma jakieś dziwne zachcianki w tej ciąży. A może to taki żart prima aprillisowy. Że niby olewa dietę, a tak naprawdę jutro znowu tylko sałata. Kto to wie.
Informuję zgromadzonych, że spadam, więc oczywiście od razu pytają gdzie. To ja, że do Skrobota. Więcej pytań nie pada, widzę tylko, że panie teściowe wymieniają spojrzenia, a Dawid znacząco się uśmiecha. Ja się nie dam w to wciągnąć, proszę bardzo, niech sobie myślą, co chcą. Na mnie czeka zestaw wielkanocnych mazurków i, miejmy nadzieję, czekoladowe jajka. Że o chrzanie i sałatce jarzynowej nie wspomnę. Nieważne, że mamy to w domu. Jak zjem u obcych, to nam zostanie na dłużej. Zresztą może wcale nie. Jutro przyjdzie do nas jakiś inny darmozjad i się wyrówna. Więc tym bardziej muszę się stołować gdzie indziej, żeby było czym potencjalnych gości częstować.
I właściwie to jedyny powód do wyjścia z domu.
No, może jeszcze rodzina Izunii.
A w sumie to mam ochotę na spacer.
I lubię rodzinę Skrobota. Fajni są. Zwłaszcza ta jego babcia.
Taa... na chwilę to nawet Hofer by był fajny.
Nie, dobra, odwołuję to bluźnierstwo. Chyba mi zaszkodziło na głowę to przebywanie w towarzystwie Izuniowej rodziny. Dlatego naprawdę powinnam jak najprędzej wyjść z domu. Dla zdrowotności. Głównie psychicznej.
- Mania, mogem iść z tobą?
Nie, nie. To nie Kraft. To Maniek. Nawet bym go wzięła, w końcu lubię tego mojego małego ziomka, ale pasowałoby, żeby spędził raz na miesiąc trochę czasu z rodzicami. Żeby nie zapomniał jak wyglądają czy coś. Tak więc przekonuję go, że u wujka Kacpra nie ma takiego dobrego jedzenia i takich fajnych klocków lego. Jakoś tam daje się przekonać i mogę z czystym sumieniem zostawić go na pastwę losu pod opieką rodziców. A sama idę na spacer. Jutro nosa na zewnątrz nie wytknę, bo przecież nie brakuje ćwierćinteligentów, co by chętnie każdego oblali wodą od góry do dołu, ale dziś to inna sytuacja. Muszę zadbać o to, żeby się mieścić w dresy, więc pół godziny spaceru pasuje jak ujulał.
Mogłabym powiedzieć, że bracia Skrobot przyjęli mnie z otwartymi ramionami i byłaby to tylko drobna przesada. Bo pierwsze, co widzę, wkraczając na podwórko, to ich dwóch, wymachujących łapami na wszystkie strony. Ale atmosferka jest chyba lekko napięta.
- Cześć, oganiacie się od komarów?
- Tak, pierwszego kwietnia - Kacper kiwa głową. - Weź ty się, Mańka, ogarnij.
- Co ci się dzieje?
- Dzieje mu się - w udzieleniu odpowiedzi wyręcza go młodszy brat. - To, że, nie wiem, zazdrosny jest czy jaki.
Kacper wzdycha i przewraca oczami.
- Ten tutaj wyrwał nową laskę - tłumaczy. - Nasza mama zdążyła ją poznać i baaardzo delikatnie ujmując: nie polubiły się. A on chce teraz po nią jechać i ją tu przywieźć. Przecież one się pozabijają.
- Nie wykluczam, że może się zrobić nieprzyjemnie, ale lepszej okazji nie będzie. Są święta, a zresztą ty przyszłaś, więc w razie czego rozładujesz atmosferę. Nasza mama cię lubi.
Aha, że niby o mnie mowa. No ja to rzeczywiście jestem pierwsza do wprowadzania pokoju na świecie. Absolutnie mi się nie zdarza zdenerwować.
- To znaczy, że dlatego dostałam zaproszenie na serniczek?
- Proszę cię... - Kacper robi kolejną zdegustowaną minę. - Gdybym wiedział, co ten debil sobie ubzdurał, to sam bym do ciebie przyszedł. Nawet z tym cholernym sernikiem.
Dobra, zaczyna mi się chcieć śmiać. Ta sytuacja jest absurdalna.
- No już, Kacperku, nie gorączkuj się. Ładna ta laska?
- Oooo, Marzena, mówię ci... - Kamil wyraźnie się ożywia.
- Okej, a mózg jakiś ma?
- Że niby co mi sugerujesz? - zaczyna Kamil, natomiast Kacper pokasłuje wymownie.
- Aha, rozumiem. Typ Izunii. To ja się chyba jednak wykręcę.
- No hej! - oburza się Kamil. - Co to ma znaczyć?
- Słuchaj no, mam jedną taką w domu. Nie po to z niego przed chwilą wyszłam, żeby trafić na drugą.
- Ty chyba jesteś jakaś uprzedzona.
- Ależ skąd. Wydaje ci się.
- Dobra, wygraliście - wzdycha Kamil. - Idźcie wpierdalać ten sernik, a ja jadę do Magdy.
Ups.
Kamil wsiada do samochodu, a my stoimy w ciszy i obserwujemy jak wyjeżdża na drogę.
- Chyba jesteśmy złymi ludźmi, Kacperku.
- Przecież oni się i tak za chwilę rozstaną.
- W sumie racja - przyznaję. - Jestem głodna. Macie sałatkę jarzynową?

Mnie wakacje wcale nie lecą tak szybko jak wszyscy zawsze mówią. Prawdopodobnie dlatego, że w lecie chłopaki w kółko tylko trenują, trenują i trenują, a nawet jeśli jadą na zawody, to i tak specjalnie się tym nikt nie emocjonuje. Nawet oni sami. Dlatego z drugiej strony nie mogę narzekać, że mam czas na przykład, żeby mecz obejrzeć albo książkę poczytać. Albo odwiedzić różnych znajomych, którzy domagają się mojej uwagi. Na przykład takiego Titusa. On jakoś ostatnio zakończył przygodę ze skokami w roli zawodnika - bo karierą tego nazwać nie można - i wziął się ze trenowanie dzieci. Niech Bóg ma ich w swojej opiece. Nie jestem pewna czy ich rodzice są na pewno w pełni świadomi możliwych konsekwencji powierzenia swoich pociech temu gorliwemu czcicielowi poezji.
Ja już w ogóle powoli przestaję ogarniać kto jeszcze skacze, kto już nie, kto sobie zrobił przerwę, a kto tak właściwie tylko usiłuje podskakiwać. A tych wszystkich młodych, zdolnych i perspektywicznych, to już całkiem nie rozróżniam. Wciąż podtrzymuję wersję, że za kilka lat Apolloniusz się obudzi z ręką w nocniku.
Krzysztof Miętus zaprosił mnie na trening, żebym zobaczyła jak sobie radzi z gówniarzami i wyraziła opinię na ten temat. Tak właściwie to jojczył o to już od marca, a mamy połowę sierpnia, więc chyba czas najwyższy przestać w końcu wciskać kit, że nie mam czasu. Bo czas akurat mam. Tylko jakby ochoty niekoniecznie.
Jestem w tym samym wieku, co Titus. Umysłowo czuję się od niego jakieś dwadzieścia lat starsza. I nie, to nie ja jestem nad wyraz inteligentna i błyskotliwa, tylko... no właśnie. Dlatego dojeżdżając pod skocznię aż się boję, czego się spodziewać. Na szczęście okazuje się, że nie tylko sam Miętus się tą dzieciarnią zajmuje, oprócz niego są trzy inne dorosłe osoby od sprzętu i takich rzeczy, plus rodzice ściśnięci w ciasną grupkę i omawiający skoki swoich latorośli. Tak sobie przystaję przy nich i zaczynam bezczelnie podsłuchiwać.
- ...powiedział nawet, że nie chce jechać na kolonię, tylko woli zostać i trenować z panem Krzysiem - kończy kobieta koło czterdziestki, z wielką siatką koło nogi. Wygląda mi na typ, który zaharowuje się na śmierć, żeby dzieciom niczego nie brakowało.
- Mój Karolek dokładnie tak samo. Mówi, że treningi są najważniejsze, że z panem Krzysiem może jechać na obóz, ale absolutnie z nikim innym - dodaje kobieta w wieku podobnym do przedmówczyni, ale wyraźnie mniej zmęczona życiem.
Na chwilę zapada cisza i już mam się wycofywać, kiedy odzywa się jeszcze jakiś ojciec z imponującym mięśniem piwnym i w koszulce do bicia żony.
- O, no i lepiej niby skacze, psiakrew - macha ręką w stronę chłopaczka, który właśnie odpina narty. - Ale ja nie wiem czy to tak powinno być. Do domu wraca, to zamiast w polu pomóc, to jakieś książki, psiakrew, czyta. Wcześniej nie czytał, tylko teraz, jak ten trenerem został.
O cholera. To się nie dzieje. Krzysztof Miętus naprawdę zaraża swoją pasją młodsze pokolenia. Ja sobie chyba muszę przysiąść z wrażenia.
Ale w tym celu musiałabym klapnąć prosto na ziemi, więc jednak idę szukać pana Krzysia i dowiedzieć się czegoś więcej.
Znajduję go w towarzystwie trzech dzieciaków, z nartami któregoś z nich w jednej ręce i krótkofalówką w drugiej. Wygląda prawie profesjonalnie. Jakby ktoś go nie znał, mógłby dać się nabrać.
- Cześć, Titus.
- Marzenka! Cześć! - uśmiecha się od ucha do ucha i prawie zrzuca te narty na głowę najbliżej stojącego dziecka. - Przyszłaś zobaczyć jak trenujemy. Jak fajnie.
- Przyszłam. Nawet przyjechałam. Co słychać?
- No trochę jestem zajęty - mówi poważnie. - Trening skończymy za jakąś godzinę, ale potem mamy kółko czytelnicze. Mogłaś uprzedzić, że przyjedziesz.
Kółko czytelnicze. To się dzieje na serio.
- O. Czyli yyy... dobrze ci się pracuje?
- I to jak! Marzenka, wyobraź sobie, ja wreszcie odnalazłem swoją życiową misję! Okazuje się, że dzieci w ogóle nie czytają książek. Przecież tak nie może być. Dlatego raz na tydzień mamy po treningu kółko czytelnicze. Na przykład dziś będziemy rozmawiać o Kubusiu Puchatku. Czasem czytamy też wiersze. Ale takie nie za trudne. Bo jak ja sam czegoś nie będę rozumiał, to jak im wytłumaczę?
Jakim cudem mi się cały czas wydaje, że oni nie mogą mnie już w żaden sposób zaskoczyć, skoro zaskakują mnie nieustannie?
- No tak, to zupełnie zrozumiałe. To co na przykład czytacie?
- Brzechwę. I Tuwima.
To przynajmniej nie przekracza jego zdolności pojmowania. Oczywiście mam na myśli utwory dla dzieci, bo jakby spróbował poczytać ich wiersze dla dorosłych, to by się chyba przekręcił z wysiłku.
- Okej, ja ci w takim razie nie będę przeszkadzać. Pewnie musisz coś jeszcze ogarnąć.
- Dokładnie. Muszę być świetnie przygotowany. Nie mogę sobie pozwolić na utratę autorytetu.
Ja wymiękam. Istnieje środowisko, w którym Krzysztof Miętus jest autorytetem. Świat niewątpliwie zmierza ku samozagładzie.

Zdaje się, że większości populacji tej planety zrobienie prawa jazdy zajmuje tak mniej więcej od trzech do sześciu miesięcy. Kraftowi to prawdopodobnie zajmie całe życie. O tym, że zapisuje się na kurs, poinformował mnie jakoś w marcu, tymczasem mamy wrzesień, a on dalej nie przebrnął przez część teoretyczną. Bo musi sobie dobrze przyswoić dotychczasowe treści, zanim przejdzie do kolejnych tematów. To tak przekładając z krafciego na polski. Nie żeby mnie to jakoś specjalnie interesowało, ale po każdej kolejnej lekcji do mnie dzwoni o opowiada czego się dowiedział. Dziś na przykład wysłuchałam wykładu na temat zasad poruszania się po rondach. Jakbym na przykład ich nie znała czy coś.
Chyba jednak wykazuję za dużo zrozumienia i cierpliwości.
W każdym razie może to i lepiej, że wiewiórcze prawo jazdy trochę odwlecze się w czasie, bo piesi na austriackich ulicach jeszcze przez chwilę będą mogli czuć się w miarę bezpiecznie. 
A może nigdy nie zrobi tego prawa jazdy? Dobra, dobra. Głupi ma zawsze szczęście. Ale może chociaż ja tego nie dożyję? Heh, raczej nie przeżyję.
Idę po tort z wczorajszych urodzin Mańka, bo trochę jeszcze zostało, to przecież szkoda, żeby się zmarnowało. Sprytnie się Iza z Dawidem uwinęli - jak wszystko pójdzie zgodnie z terminem, to za tydzień się urodzi drugie dziecko i od przyszłego roku będą mogli urządzać dwoje urodzin za jednym zamachem. To jest kolejny doskonały dowód na to, że głupi ma zawsze szczęście. Jakby sobie chcieli tak wyliczyć, to by się im pewnie nie udało.
W kuchni natykam się na Izunię. Nawet jej nie mogę nienawidzić, jak sobie pomyślę, że wszędzie musi ze sobą dźwigać ten ogromny brzuch. Właściwie prawie mi jej szkoda. Je jabłko, słucha radia i patrzy przez okno jak Dawid gra z Mańkiem w piłkę. 
- Czy ty w ogóle masz już torbę spakowaną? - pytam, otwierając lodówkę. - Bo ten brzuch to już jest taki wielki, jakby miał w każdej chwili eksplodować.
Iza zastyga z jabłkiem w połowie drogi do ust.
- Dzięki za info. Sama nie zauważyłam.
- No już się tak nie złość. Na pewno tam w środku nie masz bliźniaków? U nas w rodzinie to całkiem prawdopodobne.
Odkrawam sobie kawałek tortu i zasiadam naprzeciw niej.
- Na pewno.
- Ty, czekaj, to w końcu ma być dziewczynka, tak?
- Tak.
- Ale nie dacie jej na imię Izabela?
- Marzena, czy ty masz ze mną jakiś problem? - Izunia wyraźnie się unosi. - Bo jak masz zamiar...
- Coś ty taka nerwowa? Po prostu słabo jak rodzic i dziecko mają to samo imię, bo potem nie wiadomo, o którym mowa. Tak jak u Murańki. Klemens i Klemens. To jest naprawdę grube przegięcie, żeby tak skrzywdzić dziecko. Samemu nosisz takie brzemię i nie wiesz, jak to naznacza na całe życie? A, no tak. Już za późno. Już go naznaczyło i nie wyczuwa problemu. Yyy... Zrobić ci pić?
Ja nie wiem, kobieta w ciąży to się chyba robi jeszcze bardziej drażliwa niż podczas okresu. A ja to raczej powinnam swoje przemyślenia na temat Murańki i tych innych inteligentów prowadzić tylko w myślach, bo jak patrzę na minę Izy, wygląda na to, że najwyraźniej nie wszyscy moi rozmówcy za tym nadążają. Nie każdy mnie rozumie tak jak Skrobot.
- Wystarczy jak mi podasz tę butelkę z wodą.
- Tę? - łapię za stojącą najbliżej końca blatu.
- Nie, nie. Tę piję wieczorem. Tę z lodówki.
No tak, zapomniałam. Izunia i jej pięć tysięcy różnych wód mineralnych. A Dawid specjalnie po nie jeździ do hurtowni. On ją chyba musi naprawdę kochać.
- Proszę. Potrzebujesz czegoś jeszcze?
- Żeby już było po porodzie.
Ups, tego nie jestem w stanie zorganizować.
- Hmm... może coś innego?
- Nie, dzięki. Zaraz przyjdzie Julka, także...
Rozumiem aluzję. Dwie modelki oraz Marzena Kubacka w jednym pomieszczeniu to nie jest najlepszy pomysł. Może skończyć się śmiercią lub kalectwem.
- Dobra, dzięki za ostrzeżenie. Jedzcie sobie tę swoją sałatę, a ja biorę tort i idę czytać Kubusia Puchatka.
Tak żebym miała o czym gadać z Titusem, jak się następnym razem zobaczymy.
__________

Sytuacja wygląda tak, że nie wyrabiam z życiem, więc musicie mi wybaczyć jakość tego u góry. Chciałabym wstawić następny rozdział w okolicy Świąt / Nowego Roku, ale to może być trudne, więc niczego nie obiecuję. Zwłaszcza, że Les i Edi też czekają, a utknęłam w połowie czwartego rozdziału.- hasztag chamska reklama XD. Także kochajcie mnie, kochajcie moich bohaterów i nie złośćcie się, że ani nic nie piszę, ani nie komentuję. 
W ramach przedwczesnego prezentu mikołajkowego macie ten rozdział, bo ze swoich źródeł wiem, że niektórzy prosili o to Świętego Mikołaja XDDD a następnym rozdziałem wjeżdżam już w aktualny sezon. Czas najwyższy.

piątek, 3 sierpnia 2018

59. Gówno wiem o życiu

Kamil wygrał Raw Air. Czy ktoś jest zdziwiony?
Oczywiście nie, więc możemy przejść dalej. Czyli do Planicy. Która w tym roku będzie absolutnie przepiękna. Z wiadomego powodu.
Wieszam pranie, jako że zaraz będzie się trzeba pakować od nowa, ale już ostatni raz w tym sezonie, więc jakoś tak mi smutno. Bo tak świetny rok olimpijski pewnie już nigdy się nie powtórzy. Rozmyślam sobie na poważne życiowe tematy i w pewnym momencie dociera do mnie, że słyszę jakiś płacz. Z łazienki. Ktoś pewnie stanął na wadze i się załamał.
A nie, bo w domu jestem tylko ja i Izunia. Jej to nie grozi. A mnie to zwisa i powiewa. Gdybym oczywiście w ogóle wpadła na tak idiotyczny pomysł jak stanięcie na wadze. A nie zdarza mi się to. Dla utrzymania dobrego samopoczucia.
Ostrożnie pukam do drzwi, bo nie wiem, czy mi zaraz nie da w zęby za naruszanie jej prywatności, ale jakby nie było, to jednak kobieta życia mojego brata (Boże kochany) i matka mojego jedynego bratanka (Boże kochany), więc jakoś tam z nią jestem powiązana. Żadna z nas z tego powodu nie tryska szczęściem, ale tolerujemy się.
- Zajęte - mówi, ale słychać, że aż spazmów dostała.
- Wiem przecież. Co się dzieje?
Cisza. Po jakichś dwóch minutach otwiera drzwi.
- Myślałam, że poszłaś wieszać pranie na polu.
Jakby to miało teraz jakiekolwiek znaczenie. A, dobra, łapię. Myślała, że będzie mogła ryczeć, bo nikt jej nie usłyszy.
- Poszłam, ale musiałam wrócić, bo zaczęło padać.
- Aha.
Zawsze się nam świetnie rozmawiało.
Izunia bierze głęboki wdech i wyciąga przed siebie jakiś termometr.
A nie, to nie jest termometr. Ja się na tym nie znam, ale dwie kreski to chyba oczywisty wskaźnik.
- Jesteś w ciąży, tak?
- Tak - pociąga nosem Izabela.
- I to jest aż tak straszne?
- Trochę - odpowiada w tonacji pytającej.
- Bo co? Przecież już raz byłaś.
- No właśnie!
Następne pięć minut schodzi jej na wytłumaczeniu mi, że Dawid ją już od dłuższego czasu namawiał na drugie dziecko, ale ona chyba nie chce, bo przecież jest modelką, a ciąża zostawia taki ślad na ciele.... i tak dalej, bla, bla, bla. Ale właściwie, żebym sobie przypadkiem nie myślała, to ona chciałaby drugie dziecko, tylko nie teraz.
- A kiedy? - pytam więc.
- No.... później.
- Ile później? - naciskam. Może i się znęcam, ale i tak nie może mnie już bardziej znienawidzić znielubić. To co mi szkodzi.
- Mmmm... Nie... nie wiem dokładnie. Po prostu później.
- Tak to sobie możesz odkładać w nieskończoność. A Maniek za chwilę będzie mieć trzy lata. To już chyba czas najwyższy na rodzeństwo, nie?
- Wiesz co, Marzena, nie obraź się, ale chyba nie jesteś specjalistką w tym temacie - mówi tylko Izunia i wymija mnie.
Właściwie to ma rację.
Cholera, naprawdę ma rację.
I w sumie to oczywiste, a jakoś mną wstrząsa.
Gówno wiem o życiu.
Jak wszyscy.

Co roku to samo. Niby super, że Planica, ale trochę boli, że koniec sezonu. Choć zajęliśmy dziś czwarte miejsce w drużynówce, to lepiej kończyć tę imprezę, jak tak strasznie poziom nam leci w dół. A Austria była szósta. Przynajmniej w gazetach będą mieli o czym pisać, odmieni im się trochę, poszukają teorii spiskowych i te sprawy.
Czasem mi się zdaje, że mam jakiś uraz do dziennikarzy. Może to przez tego pana z TVP. Widzę, że się na mnie gapi, a co gorsza dzierży w dłoni mikrofon, więc spieprzam jak najszybciej do jakiejś bezpiecznej przystani.
Najbliższą bezpieczną przystanią okazuje się Stefan Kraft.
To jest jakiś nieśmieszny żart.
Na dodatek Stefan Kraft próbujący rozmawiać z moim bratankiem.
To jest jeszcze bardziej nieśmieszny żart.
Nie wiem, gdzie się podział Dawid, nie wiem, gdzie się podziała Izunia, ale chyba nie kochają swojego dziecka. Owszem, Kraft czasem, mimo wszystko, stara się zachować jakieś resztki godności i udawać normalnego człowieka, ale średnio mu to wychodzi. Na przykład podobno dlatego na urodziny wręczył mi własnoręcznie zrobioną laurkę, gdyż nigdzie nie mógł znaleźć gotowej kartki.
No. Z pewnością.
Patrzę, jak on trzyma to biedne dziecko i mogę tylko Bogu dziękować, że jakoś mu jeszcze nie wypadło z rąk.
- Cześć, co wy robicie?
- Mania! - woła Maniek i macha do mnie.
- Mania! Sześśś! - woła Stefan i na szczęście nie macha do mnie. - Rozmawiamy.
Słodki jeżu na bananie.
- Tak?
- Tag! Sprawiam czy umim mówić dobry polski. Jak dziecie rozumi, to chyba dobry.
- A rozumi? Yyy... rozumie?
Czy ja też już zaczynam kaleczyć język ojczysty przez tę sierotę?
- Tag! - Stefan kiwa energicznie głową. Borze, jeszcze mi jakieś wszy wytrzepie na dziecko. - Mówimy o biedronka. Pacz, Mania, tu jest biedronka.
- Nie ma - protestuje Maniek.
- O, prawda - przytakuje Stefan zdziwiony. - Chyba poleciła. Zrób papa biedronki.
Maniek posłusznie robi papa i zaczyna oglądać kudły Krafta wystające spod czapki. No, dziecko, ja ci się nie dziwię, że nie rozumiesz, o co w tym zjawisku chodzi. Każdy, kto próbował pojąć to rozumem, poległ.
Mam zamiar przejąć mojego bratanka, ale nagle z przerażeniem ze zdziwieniem odnotowuję, że wygląda na całkiem zadowolonego. Może lubi wiewiórki. A może po prostu prezentują ze Stefanem ten sam poziom rozwoju mowy w języku polskim. Albo rozwoju intelektualnego.
- Gdzie poszedł Dawid? - pytam, bo chciałabym mu jednak wytłumaczyć, jaki jest głupi, że zostawia syna z tego typu stworzeniem.
- Eee... nie wiem.
- Nie mówił, gdzie idzie?
- Nie był tutaj - stwierdza Kraft zdezorientowany, a mnie się zaczyna palić w głowie czerwona lampka.
- Maniek, z kim się wcześniej bawiłeś?
- Z ujkiem Maśkiem.
No jasne. Kto inny poza Piotrkiem mógłby być takim debilem?
- A poszukamy wujka Maćka?
- Tak! - zgadza się, więc przejmuję go z rąk Krafta, który wydaje się naprawdę niepocieszony takim obrotem spraw. Trudno, jak chce dziecko, niech se zrobi własne.
Idziemy sobie między stolikami, próbujemy wszystkiego po kolei... dobrze, że Izunia tego nie widzi, bo by zeszła na zawał... i wreszcie dostrzegam Kota. Ach, tak. Wszystko jasne. Chciał sobie pograć na gitarce z Piotrkiem i z trenerem, więc wcisnął dziecko komukolwiek. Dosłownie.
Dobra, niech se grają. My sobie zjemy jeszcze kiełbaskę. Podchodzę do naszego stolika, mówię przepraszam do jakiegoś chłopa, który się za bardzo rozpycha jak na mój gust. Chłop się odwraca i już wiem, że to był błąd. Oto mój ulubiony reporter.
- O, pani Marzena - mówi, po czym zerka na Mańka. - Ładne dziecko.
Kurwa, serio?
- Nie moje - odpowiadam na odwal się, ale najwyraźniej pan dziennikarz traktuje to jako zaproszenie do rozmowy.
- No tak, tak. Pani, zdaje się, bardzo ceni sobie niezależność.
Nawet pan nie wie, jak bardzo.
Choć nie wiem, co to ma do rzeczy.
- Owszem - kroję kawałek wiejskiej i wręczam Mańkowi. - Jedz. Później pójdziemy po ciastko.
Tak trzeba żyć.
- Pomyślałem sobie - ciągnie pan reporter - że znamy się już tyle czasu, że może przeszlibyśmy na ty.
Ożeż w mordę, cóż za plot twist. Jestem pod wrażeniem.
- Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł - mówię, usiłując nalać sobie Pepsi. Ale z dzieckiem na ręce nie jest to najłatwiejsze.
- Może pomóc? - proponuje pan upierdliwiec.
- No dobra - zgadzam się, bo ostatecznie honoru mi przez to nie ubędzie. Normalnie po prostu odstawiłabym Mańka na ziemię, ale tu jest tyle ludzi, że jeszcze by go gdzieś wcięło i potem szukaj takiego koleżki u Austriaków. Albo Norwegów. Albo Bóg wie gdzie jeszcze. To przecież rozstroju nerwowego można dostać.
- Pićko! Mania, mogę też pićko?
- To chyba nie jest najzdrowsze picie dla dziecka... - mówi ostrożnie pan reporter. No shit, Sherlock. Lej jak masz lać, a nie wygłaszaj opinie pedagogiczno - dietetyczne. Jak się raz na rok napije, to go chyba nie zabije. Izunia mu nigdy tego nie da spróbować, więc od czegoś w końcu ma się ciotkę.
- Marzenka, tu jesteś!
O, proszę, nadchodzi mój książę na białym koniu. Tylko że nie ma konia. I nie jest księciem. Ale to bez znaczenia, bo wykorzystam go do uratowania się przed tym natrętnym chłopem raz na zawsze.
- Cześć, Kacperku - uśmiecham się słodko i... no nie mam specjalnego wyboru, żeby to wyszło wiarygodnie. Daję mu buziaka. W usta.
- Ujek Kacpel! - cieszy się Maniek. - Co ta Mania lobi?
Skrobot unosi brew, rzuca krótkie spojrzenie na pana reportera i uśmiecha się przebiegle.
- Manieczka mnie po prostu bardzo, baaardzo lubi - obejmuje mnie w pasie, właściwie razem z nogami Mańka, i całuje w szyję. No, kurwa, bez przesady. Ale co mam zrobić. Sama zaczęłam tę szopkę, to muszę to teraz kontynuować. - Dzień dobry, tak właściwie. Pan wybaczy, ale przy tej kobiecie zapominam o całym świecie.
Poeta się znalazł, cholera jasna.
Pan reporter ma minę absolutnie nietęgą.
- To zrozumiałe. Yyy... proszę, Pepsi nalane.
- Dziękuję - mówię, ale wcale nie mam się jak napić, bo mnie przecież Skrobot dalej tak ściska, jakby dziewczyny nigdy nie miał. Ludzie kochane, nie musi się aż tak wczuwać.
- A pan już kiedyś był w Planicy? - zagaduje.
- Tak, muszę przyznać, że to naprawdę piękne miejsce.
- Nie tak piękne jak moja Marzenka.
Kurwa, serio?!
Pan reporter uśmiecha się jakoś niewyraźnie, nie wiem, czy ma ochotę popukać się w czoło, czy co, ale ja z pewnością mam. No ale to niewykonalne, bo nie dość, że trzymam na rękach dziecko, to jeszcze jestem zapięta w ludzki kaftan bezpieczeństwa.
- Cóż, miło było... i tego... - męczy się pan dziennikarz. - Ja już pójdę, bo, prawda... obowiązki służbowe...
Coś tam jeszcze mruczy, ale kto by go słuchał. Kiedy oddala się na bezpieczną odległość, daję Skrobotowi do zrozumienia, że może już zabrać łapy.
- Jak to, kochanie, coś się stało?
- Skrobot, spierdalaj. Dziękuję ci uprzejmie za pomoc, ale przedstawienie skończone - daję mu z łokcia tej mniej  uwięzionej ręki, bo inaczej się tego ćwoka chyba nie da odkleić.
- Auuuaaa... tak mi się odwdzięczasz za moje poświęcenia? - Kacper masuje się w okolicy żeber.
- Boś się tak strasznie nacierpiał przez te ostatnie pięć minut. Widziałam, jak ci było ciężko.
- Mania, czemu bijesz ujka, jak później dałaś mu buzi? - zastanawia się Maniek.
- Wcześniej - poprawiam go.
- Ale później też możesz - szczerzy się Skrobot.
- Chciałbyś.
- Wiadomo. Maciek, co tam jesz?
- Kiejbasę - odpowiada dziecko. - Mania mi dała.
- Bo Mania jest kochana.
- Tak - zgadza się mój mały ziomek. - Mogę pićko?
- Masz - wręczam mu kubek. - Pan dziennikarz specjalnie dla ciebie nalał.
- Pan był miły - ogłasza Maniek.
- Ciekawe, czy Mania jest tego samego zdania...
- Grabisz sobie tak, że...
- No już, już, bo ci żyłka pęknie. A co my tu jeszcze mamy? - Skrobot przenosi swoje zainteresowanie na stoisko z żarciem. - Szybki! Jest karkówka na tym grillu?
- Jest! Chcecie?!
- Chcemy? - Kacper zwraca się do mnie.
- Spierda...
- Mańka, już drugi raz mówisz tak brzydko przy dziecku. Chcemy! O, jest wódka.
- Wódka jest obrzydliwa - mówię.
- Tak - kiwa głową Skrobot. - Pijesz?
- Tak. Ale wiesz co, przejmij ode mnie Mańka, bo zaraz mi ręce odpadną.
Ledwo wręczam dziecko Kacprowi, nadchodzą Dawid z Izunią. Chyba odbyli jakąś ważną rozmowę. Chyba nawet wiem na jaki temat. Jak zaraz ten mój brat idiota zacznie rozgłaszać światu, że zostanie po raz drugi ojcem, to się powieszę. Już raz tę wiochę przerabialiśmy w Planicy.
- Cześć - szczerzy się Dawid, obejmując ciasno Izabelę. - Mamy dobre wiadomości.
Jedno zdanie później Skrobot wciska Mańka Izunii i miażdży w uścisku mojego brata. Coś on ma dziś dobry dzień na zgniatanie Kubackich. A ja przyglądam się Izie. Uśmiecha się. Delikatnie, ale chyba szczerze.
- Kochanie, mamusia ma w brzuchu dzidziusia, wiesz?  Będziesz mieć braciszka albo siostrzyczkę.
- Ooo - Maniek robi wielkie oczy. - A jak on tam wszedł?
Iza się śmieje, a Dawid mówi:
- Tatuś go tam zapakował. Tatusiowie są bardzo sprytni.
Borze szumiący, co za debil.
- Dobra, chodźmy dalej - ciągnie Izę za rękę. - Muszę się pochwalić reszcie.
Wiedziałam, że tak będzie. Typowy samiec. Izunia już ma iść, ale w ostatniej chwili odwraca się.
- Dzięki. Chyba miałaś rację.
Heh. Jeśli dobrze rozumiem, to przekonałam ją do tego, że ciąża to nie koniec świata. Zawsze to jakieś osiągnięcie. Większe niż wszystkie razem Titusa w skokach narciarskich.
- Co do czego miałaś rację? - dopytuje się Skrobot.
Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
- Nie interesuj się. Już i tak się za bardzo dziś wkręcasz w naszą rodzinę.
- No heloł, sama mnie zaprosiłaś.
- Możemy już nie wracać do tego żenującego incydentu? - wzdycham.
- Sama do niego wróciłaś.
- Kurwa, Skrobot!
A ten się śmieje.
- Dobra, napijmy się wreszcie - proponuje.
I w końcu się zgadzamy w jakiejś kwestii.
__________

Przedstawiam Wam kolejny durny rozdział tej durnej historii XD I przy okazji zapraszam na nowe opowiadanie, które zaczęłam pisać po Mundialu. Jeśli ktoś lubi czytać o futbolu, zachęcam. Komentarze oczywiście mile widziane - i tu, i tam. 

piątek, 8 czerwca 2018

58. Już bliżej niż dalej

Życie po Igrzyskach jest takie jakby mniej fascynujące. Cztery lata się nastawiasz na fajerwerki, po czym dwa tygodnie i po sprawie. Składam zażalenie.
Obskakujemy szybko Finlandię i lecimy do Norwegii na ten pojebany turniej. Jest on totalnie sztuczny i bez sensu, ale ma jedną poważną zaletę. Hajs. I to naprawdę duży. Więc szanujmy się, tego nie można lekceważyć.
Tak więc Kamil nie lekceważy. Klasyka. Jeśli można coś wygrać, to on to oczywiście wygra. Prosta zależność.
- Ej, czy oni ci będą codziennie dawać te wazony? - pyta Dawid, dopinając walizkę już na korytarzu.
Jest to ważna kwestia, bo faktycznie po trzech dniach w Oslo Kamil wywozi trzy wazony. Czy co to jest. W ramach nagrody za prowadzenie w klasyfikacji Roweru. Jak tak dalej pójdzie, będzie musiał kupić osobną walizkę na te szklane dzieła sztuki norweskiej.
- Jeśli dalej będę prowadził, to pewnie tak. Spoko, dam radę. Najwyżej się rozbiją - Kamil zaczyna się śmiać.
Yhym. Się rozbiją.
- Wszyscy gotowi? Bus już czeka - popędza trener, a mnie wpada do głowy bardzo ważne pytanie:
- Z kim jedziemy?
- Z Austriakami i Japończykami. I podobno jeszcze z Amma... to jest ze Szwajcarami, ale ich nie widziałem - informuje Skrobot, który właśnie przychodzi po kolejną partię sprzętu.
Wspaniale. Coś czuję, że po tym dzisiejszym wspólnym podium z Hayboeckiem, Kraft będzie wybitnie rozmowny. Oby to lotnisko nie było na końcu świata.
- Dobra, dawaj te narty, czy co ci tam jeszcze zostało - ruszam w stronę toreb ze sprzętem, ale Kacper oczywiście zatrzymuje mnie w pół drogi, kładąc ręce na ramionach i tłumacząc jak małemu dziecku, że to dla mnie za ciężkie i że on zaniesie.
Ja pierdolę.
- Skrobot, do cholery, za co mi, kurwa, Apollo płaci? Za opierdalanie się czy za pracowanie?
- Mańka, nie dyskutuj. Pieter, chodź tu, pomóż mi to nosić. Ty możesz zanieść jego gitarę, jak masz wyrzuty sumienia. Jakby nie było, to też jest sprzęt kadrowy.
No więc ostatecznie zanoszę tę gitarę, jednak mimo wszystko nie pojebało mnie jeszcze na tyle, żeby się kłócić, jak ktoś mi proponuje tak korzystną dla mojego kręgosłupa wymianę.
Wciskam się na sam koniec busa, licząc naiwnie, że Kraftowi się nie będzie chciało przepychać w ten sam sposób i posadzi dupę na pierwszym wolnym siedzeniu. Ale oczywiście się mylę. Jak na kogoś, kogo oczy zajmują minimalną część twarzy (bo resztę zajmują zęby), ma zadziwiająco dobry wzrok i od razu mnie zauważa. I przepycha się do tyłu, co idzie mu zdecydowanie lepiej niż mnie, ze względu na znacznie mniejsze gabaryty. Wychudzona dupa i takie tam.
- Sześśś, Mania! Widzem cie! - uśmiecha się szeroko i sadza zad obok mnie. - Po zawody tak szybko cie nie była, a ja mam coś dla ty! - to mówiąc, grzebie w plecaku i wydobywa z niego kwiatki (a raczej to, co z nich zostało), które wręczali dziś na podium. Cóż, liczą się dobre chęci.
- Hmm, dzięki.
- Bo ty, Mania, masz urodziny jutro. Wszyskieko najjepszego.
Najjepszego.
Przyjmuję ten wiecheć, choć do szczęścia mi on tak potrzebny jak trzecia noga, i zastanawiam się po raz kolejny, czym ja sobie, Boże kochany, zasłużyłam na przyjaźń tego... stworzenia.
- Dzięki. Nie trzeba było.
- E, czeba - Kraft macha ręką. - Bo na urodziny kwiatki są dobre.
Czekolada jest lepsza.
- Okej, masz rację.
- Wim. Eee... Bo mam pytania.
- Tak?
- Ja ciałem umić jechać auto, ale nie uczę już się. Bo nie mam czas. Ale może w lato będę mieć trochę czasa. Myślisz, że to dobre pomysł?
Od początku sądzę, że to pomysł absolutnie fatalny i zdania nie zmienię, ale nikt nie dał mi prawa do odbierania marzeń małym szczurowiewiórkom, więc - wbrew własnym przekonaniom - mówię z wahaniem:
- Chyba dobry.
- Zuper! Tak myślełem. Ale... chyba idę do szkoła, co uczy. Nie mów Maciek, bo on jest fajny, ale jak jechalimy, to on jakoś... bał się? To on mnie nie naumi.
Też bym się bała. A w szkole instruktor przynajmniej ma osobny hamulec.
- Masz rację. Idź do szkoły jazdy, oni cię najlepiej nauczą.
- Tag! I jak już będę umić, to dojadę tobie, gdzie będziesz chcieć.
Kurwa, dość. Tylko Bóg wie, ile wysiłku kosztuje mnie zachowanie powagi. Dziękuję za tę uprzejmą propozycję, ale jednak się obejdzie. Niestety całą drogę na lotnisko spędzam w towarzystwie Stefana, gdyż jego przyjaciel Michael Hayboeck ma też innych znajomych, a Kraft poza nim ma tylko mnie, więc skoro Michi dyskutuje z Ammannem, to jego gorsza połowa czuje się osamotniona. A ja jestem po prostu zbyt dobra dla ludzi.

Dzień dobry.
Urodziny.
Naprawdę, obyłoby się bez nich.
Budzę się z poczuciem, że świat nie straciłby wiele, gdyby nie pojawiła się na nim moja skromna osoba.
Nie no, żartuję. Straciłby w chuj. A zwłaszcza straciłyby te ciołki bose, co bez mojego wsparcia buta nie zawiążą. Skoro już Bóg, z wydatną pomocą moich rodziców, zesłał mnie na ten padół łez i nieszczęścia, to przynajmniej pasuje jakoś tę swoją obecność zaznaczyć. Więc zaznaczam. Zwlekam się z łóżka, ogarniam lekko i schodzę na śniadanie. Jest jakaś dramatycznie wczesna godzina, ale staram się o tym nie myśleć, bo ta świadomość naprawdę w niczym nie pomaga. Zerkam jeszcze przelotnie na Dawida, który chrapie, rozwalony w swoim łóżku (chłopcy dostali oczywiście dwie godziny snu więcej) i myślę sobie, że czasem dobrze mieć brata. Nawet bliźniaka. Przynajmniej przebywanie z takim skutecznie zniechęca do zawierania bliższych relacji z mężczyznami.
Na stołówce nie ma dokładnie nikogo poza naszym sztabem szkoleniowym (i jakimiś tam ludźmi, co pracują na kuchni), co daje mi niejasne poczucie bycia jawnie wykorzystywaną tanią siłą roboczą. Ale okej, bez narzekania, bo się w Kota w końcu zamienię, a to nikomu nie wyjdzie na dobre. Zasiadam do stołu i widzę koło swojego talerza największą Milkę Oreo. Hmm... bardzo mi miło. Ale oczywiście nikt ze sztabu nie ma pojęcia skąd to się w ogóle tu wzięło, może kosmici umieścili, może spadło z nieba, kto by to wiedział. Stare chłopy, a takie dzieci. Niczym się nie różnią od tych skakajców.

Odbyły się treningi, odbyły się kwalifikacje. Oczywiście constans, Kamil wygrywa każdą serię w jakiej trener mu pozwala startować. Najwyraźniej uznaje, że raz na jakiś czas można dać szanse innym i wtedy zaleca Miszczowi telefon do żony albo coś w tym rodzaju. Miło z jego strony.
Zbieramy sobie sprzęt, ziewając ze Skrobotem jak smoki i nawet gadać za bardzo nie mamy siły. Niby nie jest późno, ale tyle tego wszystkiego dziś było, że ledwo pamiętam jak się nazywam. Pewnie dlatego, że się starzeję. Ile ja właściwie dziś skończyłam lat? Dwadzieścia... osiem. No osiem. Tak. Już bliżej niż dalej.
Wchodzi Dawid.
- Kto co naopowiadał w internecie, że teraz dostaję pierdyliard wiadomości o cebuli?
- W sensie? - pytam, przy okazji wciskając mu w ręce narty. - Trzymaj, a najlepiej wsadź do busa.
- W sensie, że najwyraźniej ludzkość odkryła, że nie jadam cebuli i teraz połowa moich wiadomości na fejsie dotyczy życzeń urodzinowych, a połowa tego szatańskiego warzywa. Który to taki zabawny z jęzorem do dziennikarzy poleciał?
- Z jęzorem do dziennikarzy? - powtarza Skrobot. - To chyba są tylko dwie opcje.
- Tak jest - dopowiadam. - Albo Maciek...
- Albo Pieter.
- Ale mimo wszystko Kot chyba wie o tobie więcej.
- Dłużej się znacie.
- Więc obstawiam Kota.
- Ja też.
Dawid robi minę osoby niezbyt inteligentnej i przygląda się nam dokładnie.
- Czy wy jesteście jacyś zsynchronizowani?
- Eee... co?
- No, Mańka, nie rób takiej głupiej miny, tylko się posłuchaj. A potem posłuchaj Kacpra. A tak w ogóle, to chyba macie rację. Idę się rozmówić z Kotem.
Po pierwsze, kto tu ma głupią minę, po drugie nie tylko minę ma głupią. Żeby się pasjonować jakąś cebulą, to chyba naprawdę trzeba być wypoczętym. Stanąłby na moim miejscu na pół dnia, to by się inaczej zapatrywał na Kota zdradzającego wielkie tajemnice.
Wychodzi, jakimś cudem bierze te narty, jak mu kazałam i mija się w drzwiach ze Stefkiem.
- Marzenka, Kraft cię szuka - informuje mnie Hula.
No wspaniale. Właśnie tego potrzebowałam na koniec dnia.
- I oczywiście nie wpadł na to, że mogę się znajdować się w naszym domku, prawda?
- Sama wiesz, on nie wygląda na najbardziej błyskotliwego - Stefan wzrusza ramionami.
Taaa... Zauważyłam.
- A co chce?
- Nie wiem dokładnie. Coś tam dukał o twoich urodzinach.
Jezus Maria, ja już naprawdę nie potrzebuję więcej prezentów ani życzeń. Dostaję dziś tego wszystkiego z częstotliwością pięćdziesiąt na godzinę. Dziękuję bardzo, ale już wystarczy. Zwłaszcza, że przecież mi wczoraj kwiatki ta sierota wręczyła.
- I co mu powiedziałeś?
- Że jak cię spotkam, to przekażę, że cię szuka.
- Super. A nie mogłeś mu powiedzieć, że na przykład leżę pijana gdzieś w rowie i nie ma czego szukać?
- No widzisz, akurat na to nie wpadłem.
Boże, jacy oni są wszyscy bezużyteczni. Podciągam spodnie od dresu, wkładam kurtkę, czapkę i rękawiczki. Znaczy rękawiczki chciałam włożyć, ale ich nie ma.
- Czy ja znowu zgubiłam rękawiczki? Trzeci raz w przeciągu jakiegoś miesiąca? Przecież ja się niedługo zamienię w Murańkę. Co za żenada.
Widzę, że Skrobot z Hulą się śmieją i uświadamiam sobie, że chyba powiedziałam to na głos. Cóż, i tak wszyscy wiedzą jakie genialne jest Cudowne Dziecię, więc właściwie wcale go nie obraziłam. Tylko i wyłącznie siebie.
-  Weź moje z kieszeni kurtki - proponuje Skrobot, co mi akurat wybitnie odpowiada, więc nie protestuję. Wychodzę na zewnątrz i od razu dostrzegam Krafta, zabawiającego konwersacją Dawida. Heh, a miał iść wpierdolić Kotu. Obstawiam, że Stefan nie wpadł na to, że mam ze swoim bratem bliźniakiem urodziny w tym samym dniu i raczej życzeń mu nie składa. No nic. Podchodzę do nich, co by się przekonać czego znowu ta szczurowiewiórka ode mnie chce.
- Podobno mnie szukasz - ja się nie pieprzę w jakieś cześć albo dobry wieczór. Już naprawdę nie mam na to dziś siły ani ochoty.
- O, Mania! Tak, szukam! Mam coś dla ty! - Kraft zaczyna mi wymachiwać rękami rękami przed twarzą i dopiero po chwili uświadamiam sobie, że on coś w tych rękach trzyma.
Jakąś kartkę.
Ekhem, khem.
Laurkę.
Ja pierdolę.
- Emm... dziękuję.
Dawid chyba właśnie powoli łapie, co tu się odpieprza, bo zaczyna jakoś dziwnie kaszleć. Ja to znam. Zbyt często słyszę ten kaszel u osób postronnych, kiedy rozmawiam z Kraftem. Albo z Titusem. Albo z Murańką. To jest takie zaśmiałbym ci się prosto w twarz, ale trochę nie wypada. No.
Dobra, przyjmuję ten prezent. Na wierzchu namaziane kredkami jakieś kwiatki. Ściągam rękawiczkę z prawej ręki. Otwieram, spodziewając się dramatu ortograficznego, graficznego i merytorycznego. I, można powiedzieć, nie doznaję rozczarowania. To chyba jest skocznia. A pod skocznią chyba ja. A ten drugi patyczak to pewnie Kraft. Jeśli naprawdę jestem tak wychudzona jak tutaj, zdecydowanie powinnam zacząć porządnie się odżywiać. I jeszcze są życzenia: Szescia, zdrowia i radosci rzyczy tfuj pszyjaciel Stefan. Gdyby chciał je powiedzieć, a nie napisać, i tak nie wyszłoby lepiej.
Dawid płacze ze śmiechu. Cóż, trzeba było mi nie zaglądać przez ramię.
- Co mu dzieje? - pyta Kraft.
- Wzruszył się - odpowiadam z niezachwianą pewnością. - Tak jak ja.
__________

Sesja wpływa pozytywnie na obecność weny.

piątek, 23 marca 2018

57. Mania, czy ja jestem brzydki?

Kurwa.
Kurwa, kurwa, kurwa oraz ja pierdolę.
Nie wierzę.
Każdy, ale nie Stefek, no.
Pierwszy raz w życiu zabrakło mi słów. To znaczy - jakieś by się znalazły, ale to same przekleństwa. Nie wystarczy, że konkurs trwał trzy godziny, że skończył się po północy, że Ammanna przez dobre dziesięć minut sadzali i ściągali z belki, że piździ jak w kieleckiem i jest minus piętnaście.
Ale, kurwa, Stefek tak bardzo zasłużył na ten medal.
Nie jestem obiektywna, nie mogę być i nie chcę. Prawda jest taka, że te zawody nie powinny się w ogóle odbyć.
Chłopaki oddają nam narty, przeciskają się do Wellingera, żeby dzieciakowi pogratulować, bo ani Schmittowi, ani Hannawaldowi, ani Freundowi się nie udało to, co jemu. Krowa płacze i ja też chętnie bym się rozpłakała. Ale nie ze szczęścia.
Boże kochany, jak przykro.
- Hej, Marzenka, odbijemy to sobie na dużej - powtarza Kacperek to, co powiedział Dawid godzinę temu, kiedy nie dostał się do drugiej serii, bo puścili go w chujowych warunkach. Ale jakoś trudno mi w to teraz uwierzyć.
Chyba jeszcze nigdy nie czułam się tak okropnie.
Zbieramy sprzęt, chłopaki w międzyczasie udzielają jeszcze jakichś wywiadów i wracamy do hotelu. Jest prawie druga w nocy. A atmosferę mamy jak na stypie. Wszyscy zmęczeni, wszyscy głodni, wszyscy wyziębieni. I wszyscy w mniejszym bądź większym stopniu rozczarowani. Nawet mi się spać nie chce.
Dawid przestał już rzucać kurwami na prawo i lewo, wykąpał się, wdział piżamę i gada na skejpie z Izą. Przy tym konkursie nawet ona nie wydaje się aż tak irytująca jak na co dzień. Nie chcę im przeszkadzać, a z drugiej strony nie mam gdzie iść, bo przecież wszyscy pozostali albo już chcą spać albo też gadają z żonami.
Fajnie. Wkładam słuchawki w uszy, choć nienawidzę w ten sposób spać, i kładę się do łóżka. Po tym zjebanym dniu i tak pewnie nie usnę szybciej niż nad ranem, więc przynajmniej zamiast Izunii, posłucham sobie muzyki. Marsz pogrzebowy pasowałby najlepiej.

Z całym szacunkiem do skocznego cyrku, ale miło czasem popatrzeć na facetów, którzy nie wyglądają jak kurczaki. Dlatego, w ramach odstresowania, poniedziałek spędzam oglądając zawody panczenistów i wreszcie czuję trochę atmosfery Igrzysk, bo Koreańczycy są jebnięci na punkcie łyżw. Szanuję, na ich miejscu też bym była. Dobry reset po sobocie.
Wtorek spędzam w dokładnie ten sam sposób, ale przy okazji mam niestety do wykonania ważną misję. Jestem chyba zdrowo jebnięta, że się na to zgodziłam. Mianowicie wyciągnęłam ze sobą Carinę Vogt. Tak, właśnie tę Carinę Vogt, mistrzynię olimpijską i mistrzynię świata oraz prywatnie dziewczynę Krzysia Bieguna. Jest on oczywiście jak zwykle przekonany o tym, że ona go w każdej chwili może rzucić i znaleźć sobie kogoś lepszego, bo on jest życiowym nieudacznikiem, a ona... wiadomo. Podobno przeciwieństwa się przyciągają.
Chyba jednak nie wybrałam najlepszych okoliczności do ewentualnego przekonywania Cariny o niezaprzeczalnej męskości Krzysia. Napatrzy się na tych ładnie umięśnionych panów w obcisłych strojach, potem na zdjęcie Krzysztofa... Boże drogi, ja ją powinnam stąd jak najszybciej ewakuować!
Ale wtedy sama też musiałabym spadać, a do tego nie jestem przekonana. Trudno, zaryzykuję jednak przyszłością związku tych dwóch sierotek. Choć właściwie wyciągnęłam tu Carinę, żeby tę przyszłość ratować... Nie no, jeszcze nie zaczęłam z nią gadać na temat właściwy, a już mi to nie wychodzi.
Przerwa na czyszczenie lodu to chyba dobry moment na przejście do rzeczy.
- Dużo zamieszania ostatnio, pewnie dawno nie rozmawiałaś z Krzysiem?
- Z Krzysiem? - rumieni się Carina. - Jakoś w tamtym tygodniu.
Biegun przedstawiał to raczej jako Marzenka, ona w ogóle do mnie nie dzwoni, czy ona mnie jeszcze kocha? Ale on nie jest specjalnie wiarygodny.
- A co tam u was słychać? - właśnie zachowuję się jak typowa wścibska ciotka, których sama szczerze nie znoszę. Gratulacje.
- W porządku - odpowiada Carina, jakby automatycznie. - Chociaż... Ty dobrze znasz Krzysia?
Lepiej niż mi to do szczęścia potrzebne.
- Owszem.
- Mhm... a czy on zawsze był taki... taki... dziecinny?
To żeś chyba Titusa nie widziała.
- Tak. Zawsze. Najbardziej jak był dzieckiem.
- Może źle to ujęłam - peszy się. - Po prostu on tak... ciągle potrzebuje, żeby go zapewniać o tym, że mi zależy. A to jest trochę męczące.
Chwila, czy ona mi się już zwierza? Nawet nie musiałam z niej specjalnie wyciągać żadnych informacji. Co ze mną jest nie tak? Czy ja mam na czole napisane Darmowa Poradnia Psychologiczna?
- A ty oczywiście nie wiesz dlaczego, tak? Nie widzisz, że jest zakompleksiony i okropnie zakochany?
- Nie no... niby wiem...
- Kochasz go?
- Słucham? - Carina kaszle głośno.
Ja nie mam czasu na pierdoły, zaraz będą jeździć kolejne pary, muszę do tego czasu zamknąć temat, żeby się nie rozpraszać, oglądając.
- Pytam, czy go kochasz, czy masz wobec niego poważne zamiary, czy chcesz z nim spędzić resztę życia.
Okej, trochę przesadzam, ale naprawdę trzeba coś ustalić.
- Ja... nie wiem - mówi Carina oszołomiona. - Nie zastanawiałam się nad tym.
- On by się nie musiał zastanawiać, żeby odpowiedzieć trzy razy tak.
- Ale... skąd wiesz?
- Bo go znam. Jest małym nieśmiałym dzieciakiem, głupawym i nierozgarniętym... - ups, chyba idę za daleko. - ...ale jest naprawdę w porządku gościem. Oczywiście, jeśli go nie kochasz, to nie ma żadnego znaczenia. Ale jeśli jednak, to pokaż mu, że ci zależy. Bo on się nie domyśli. Prędzej z tobą zerwie, bo uzna, że nie jest dla ciebie wystarczająco dobry. Już to kiedyś chciał zrobić, tak swoją drogą, żebyś przypadkiem nie marnowała sobie przy nim życia.
- Serio?!
- Serio.
- O matko.
- No widzisz. Tak cię kocha, w ten swój może nie do końca normalny sposób. Ale jednak.
- Ojej. O rety.
Nie wiem, czy to było takie romantyczne czy jakie, ale Carina ma łzy w oczach.
- Przepraszam, wyjdę na chwilę. Muszę zadzwonić.
I bardzo dobrze. Niech dzwoni i niech sobie wyznają miłość. A ja mam święty spokój. Do czasu aż ktoś znowu do mnie przylezie i zacznie jojczyć o złamanym sercu. Albo o zgubionej skarpetce. Albo o makaronie bez rosołu. Albo o dżdżu. Albo... a zresztą. Wszystko jedno.

Zaraz mnie coś skręci. Albo zemdleję. Albo od razu umrę. Środa Popielcowa dobitnie mi uświadamia, że jedyną radość w życiu czerpię z jedzenia. Na dodatek dostałam okres. Gratulacje, Matko Naturo. Jeśli chcesz pozbawić mnie resztek chęci do życia, robisz to doskonale.
Matkę Naturę świetnie wspiera też Kraft. Od pół godziny siedzi u mnie w pokoju i zwierza się ze swoich problemów sercowych. Pewnie te cholerne walentynki go tak natchnęły. Czy może być gorzej? Może. Bo za godzinę wychodzimy na trening. I w teorii powinnam być w w pełnej gotowości do pracy, a w praktyce czuję się jak rozjechana wiewiórka.
To się nie uda. To po prostu nie ma prawa się udać.
- Ja nie wim, co jest źle ze mnie. Uśmiecham i jestem miły, i nic. Żaden dziewczyna mnie nie chce.
Ratunku. Dlaczego akurat ja muszę tego słuchać?
- Może jeszcze nie pojawiła się ta odpowiednia?
- Co to owiednia?
Sama chciałabym wiedzieć, co znaczy użyte przez niego słowo.
- Ta na całe życie.
- Aha... - Stefan kiwa głową z poważną miną. - Ale dlaczemu czeba tak długo czekać na onę?
- Nie wiem.
- Szkoda. A ty też czekasz?
- Na co?
- No wisz, na ten chłopak na całe życie.
Okrywam się szczelniej kocem. Co to za niewygodne pytania?
- Nie wiem. Nie musisz iść, żeby przygotować się na trening?
- Mam dużo czasa, spokojny.
Wspaniale. Jak ja mam niby przetrwać następną godzinę?
- A może - zastanawia się Stefan. - Może ja jestem brzydki? Mania, czy ja jestem brzydki?
Chryste Panie.
Od odpowiedzi ratuje mnie pukanie do drzwi.
- Proszę.
Oto i Kacper, chwała Bogu.
- O, cześć - wydaje się mocno zdziwiony. - A gdzie Mustaf?
- Siedzi u Kota i Żyły.
Zwiał od razu jak pojawił się Kraft. Tak to jest liczyć na rodzonego brata.
- A dobra, to ja idę, bo muszę z nim pogadać - oznajmia Skrobot i już cofa się do drzwi, ale rzucam mu spojrzenie błagające o ratunek i proponuję:
- Może zostaniesz chwilę?
- Okeeeej - Kacper ewidentnie wietrzy podstęp, ale siada na łóżku Dawida.
- A ty jak myślisz - Kraft zwraca się do Skrobota, wracając do myśli przewodniej. - Czy ja jestem brzydki?
Jakim cudem ten głupek nie widzi jakie to jest niezręczne? Czy ten naród kiedykolwiek zaskoczy mnie in plus?
Skrobot po opanowaniu pierwszego szoku (cud, że mu oczy z orbit nie wyszły, bo było blisko), zaczyna się jąkać.
- Ale... bo to... znaczy... znaczy... Co tu się dzieje? - a to pytanie kieruje już bezpośrednio do mnie.
- Stefan zastanawia się, dlaczego nie może sobie znaleźć dziewczyny - tłumaczę uczynnie.
- Aha... o Boże.
Właśnie.
- To jestem brzydki czy nie?
No co ten Kraft się tak upiera, czy on naprawdę chce znać odpowiedź?
- Ja myślę - zaczyna Kacper powoli - że musisz po prostu poczekać na odpowiednią dziewczynę.
- Mania powiedziała te samo. Ale jak mam wiedzieć, że jest owiednia?
- To się po prostu czuje.
Halo, Skrobot, nie patrz się na mnie, mówisz do Krafta.
- Tak? - Stefan nie wydaje się przekonany. - Ale jak?
- Zobaczysz, jak się zakochasz.
- Hmm... Muszę pogadać z Michi - stwierdza nagle Stefan. - On wie lepiej niż ja. Może mówi to samo, co wy.
- Koniecznie - burczę i odwracam się w stronę ściany, bo to jedna z niewielu skutecznych opcji przerwania kontaktu wzrokowego.
- To ja idę! Dzięki!
Stefan wychodzi i zapada cisza. Aż mi teraz dziwnie.
- Marzenka - odzywa się w końcu Kacper. - Ja pogadam z trenerem, żebyś została dzisiaj w wiosce.
- Nie trzeba, dam radę - mówię do ściany, chociaż sama w to nie wierzę.
- Dobra, dobra... znam cię już trochę. Idę. A ty śpij.
Halo, a gdzie otulenie kołderką i buziak na dobranoc?

Nie sądziłam, że to jest możliwe. Naprawdę nie. Jestem paskudnym małym frajerem z zerowym poziomem wiary we własną drużynę. I co gorsze, w najlepszego aktualnie zawodnika na świecie. Idę się ubiczować.
Żartowałam, szykuję struny głosowe i godną minę, bo zaraz będziemy śpiewać hymn. Kamil Stoch po raz trzeci Mistrzem Olimpijskim. Niech mnie ktoś uszczypnie. I jego też. Bo wygląda, jakby wciąż w to nie wierzył.
Johansson już na podium, Wellinger już na podium... i jest i on! I pani Irena Szewińska. I złoty medal na szyi. Ojej. Chyba bardzo się cieszę. Apollo też musi dorzucić swoje trzy grosze, ale to było z góry pewne, trzeba na niego machnąć ręką jak na natrętną muchę. Choć chciałoby się ubić jak komara.
No dobrze, a teraz czas ściągnąć czapki, poprawić fryzury i zapamiętać ten moment do końca życia.
Tak. Chyba właśnie dlatego siedzimy w tym porąbanym sporcie.

- Czy ty zdajesz sobie sprawę, że to już nasze drugie wspólne igrzyska?
- Kacperku, jaki ty jesteś spostrzegawczy, no naprawdę.
- Staram się.
- Staraj się też tak ładnie przygotować sprzęt.
Kurczaki, stresuję się. Zdaję sobie sprawę, że dziś naprawdę może być historyczny dzień. Może, ale nie musi. Bo to są cholerne skoki narciarskie i tu niestety nie zawsze jest sprawiedliwość. Czasem po prostu przypadek rozdaje medale. Dlatego staram się nie napalać i nie myśleć o tym, co za chwilę, choć zupełnie mi to nie wychodzi. Ale nikt o tym wiedzieć nie może. Jakby co, jestem oczywiście wyczilowana, nie znam pojęcia stres i w ogóle mogłabym tutaj z drinkiem z palemką wyjechać. Ale nie wyjadę, bo raz - narty się same nie nasmarują, a dwa - to nie Soczi, tylko Korea. I jest minus trzydzieści w tym całym PjongCzang.
Słyszałam już różne wersje, ale myślę, że PiździongCzang pasuje jednak najlepiej.
- Jak myślisz, ktokolwiek ma w ogóle szanse z Norwegami?
- Gdyby tu był ktoś poza nami - odpowiadam - powiedziałabym ci, że pierdolisz. Bo to sport i wszyscy mają równe szanse. Ale że jesteśmy sami, powiem ci, że nie, prawdopodobnie nikt nie ma z nimi szans.
- Doceniam tę szczerość, choć zupełnie mi się ten scenariusz nie podoba.
- Sorry. Sam zadałeś pytanie w formie, która sugeruje odpowiedź.
- Że niby pytanie retoryczne?
- Coś w tym rodzaju. Chociaż może niezupełnie.
- Chwila - Skrobot przerywa robotę. - Czy my zaczynamy się zagłębiać w jakieś tajniki języka polskiego tylko po to, żeby nie gadać o konkursie?
- Chyba tak - zgadzam się. - Stresujesz się?
- Jak cholera - przyznaje Kacper.
- Kurwa, ja też.
Trochę mi to przywraca poczucie godności. Nie tylko ja świruję.
- Jak Dawid zjebie, to go chyba zabi...ję - dokańczam z rozpędu, bo drzwi się otwierają i do środka wchodzi właśnie wspomniany przeze mnie osobnik.
- Siema. O, a wy tak tutaj sami? To ja przepraszam, że niepokoję w tak błahej sprawie, ale gdzieś mi się plastron zapodział.
Kłamałam. Zabiję go dużo wcześniej.
- Nie wiem czemu, ale leży na torbie Kota. Jak chcesz, to sobie weź. Chyba, że wolisz jednak skakać bez numeru.
- A to już wezmę. Dzięki. A Adama widzieliście?
- A na co ci teraz Małysz? - cedzę przez zęby.
- Skoro już i tak się pewnie cholernie denerwuje, to chciałem go jeszcze trochę podręczyć.
- Ty jesteś nienormalny.
- Może to u nas rodzinne?
- Idź się rozgrzewać. Bo ci wpieprzę.
- Ty to chyba masz jakąś stresującą pracę, że się tak szybko denerwujesz - kręci głową Dawid i wychodzi.
Owszem, mam stresującą pracę. Przez niego między innymi. Ale kiedy kończy się konkurs i zdobywamy brązowy medal olimpijski w drużynie wiem, że nie zamieniłabym jej na żadną inną.
__________

Tekst sprawdzany na szybko, więc za ewentualne błędy przepraszam.
Oddaję w Wasze ręce olimpijski rozdział i liczę na komentarze, choć dobrze wiem, że ja sama w ostatnim czasie nie jestem wzorową czytelniczką. Mam spore zaległości w komentowaniu, ale przyznaję szczerze, że nie mam teraz do tego zupełnie głowy. Poprawię się, ale dopiero za jakiś czas. Przepraszam. Nie bijcie.


piątek, 16 lutego 2018

56. Weź się jebnij w czółko

- Okej, tu masz herbatę z cytryną i miodem. Więcej ci nie pomogę niestety. Śpij i niczym się nie przejmuj. Najwyżej jutro nie skoczysz.
Sytuacja wygląda kiepsko, bo jest sylwester, godzina dwudziesta pierwsza z groszami, jutro konkurs noworoczny, a Kuba ma trzydzieści osiem stopni gorączki. Dobrze, że do tego nie rzyga. Zrobiliśmy małe przemeblowanie, bo ja miałam mieć jedynkę, ale w tej sytuacji przeniosłam się do Dawida, a Kubę wrzuciliśmy do pierwotnie mojego pokoju. A tak się cieszyłam na trochę prywatności, ciszy i świętego spokoju. Cóż, najwyraźniej normalne życie nie jest mi pisane.
Ledwo wychodzę na korytarz i natykam się na Skrobota.
- O, tak myślałem, ze cię tu spotkam. Chodź, jest zebranie u trenera.
W towarzystwie sztabu szkoleniowego spędzam kolejne dwie godziny. Niestety, ale nie tylko skoczkowie mają w trakcie Turnieju Czterech Skoczni dziesięć razy większy zapierdol. Omawiamy tysiąc ważnych spraw, a na sam koniec zapada ustalenie, że jak już Gębala skończy torturować Piotrka, pójdzie spać na dmuchanym materacu w pokoju Kuby. Na wypadek gdyby młodemu temperatura skoczyła w środku nocy do czterdziestu stopni czy coś. Kusi mnie, żeby zapytać, po co trener wozi ze sobą na zawody dmuchany materac, ale jeszcze mnie zmrozi wzrokiem Grumpy Cata i tyle będzie z merytorycznej dyskusji. To ja podziękuję. Niech se nawet wozi krajalnicę do chleba i konika na biegunach, ja wnikać nie będę. Grunt, że chłopcy skaczą jak należy.
Dobra, koniec. Wszystkie Bardzo Ważne Sprawy omówione, a Bardzo Ważne Decyzje podjęte. Można iść spać.
- Marzenka, chodźmy na spacer.
No ja się chyba przesłyszałam.
- Kacperku, słońce moje najdroższe, jest gdzieś za dwadzieścia dwunasta, czy ciebie pojebało?
- Właśnie o to chodzi. Za dwadzieścia minut zacznie się nowy rok, chodź na fajerwerki.
Witki mi opadły. Czy on się dobrze czuje?
- Nie. Chcę spać.
- Pół godziny snu mniej cię nie zabije.
- A skąd wiesz? - upieram się.
- Nie wiem. Ale podejmę to ryzyko razem z tobą.
Właściwie... Co roku jesteśmy tu w sylwestra, a jeszcze mi się nie zdarzyło spędzić go inaczej jak poprzez przespanie północy. Niech będzie. Chociaż jeden raz.
- Dobra, chodźmy.
W lobby mijamy Krafta w stanie mocno wskazującym oraz jego dwóch kolegów z kadry, których imion ani nazwisk nie staram się zapamiętać. Oni też są jacyś tacy rozweseleni. Stefan podchodzi do nas chwiejnym krokiem i zaczyna coś bełkotać. Po niemiecku. No to chyba nie bardzo się dogadamy. To znaczy może i ze Skrobotem mógłby pogadać, ale gdyby nie był pijany. Skoro on nawet na trzeźwo zjada końcówki i tworzy jakieś niesamowite zbitki wyrazowe, to teraz to już musi być całkowity bełkot.
Oj, będzie jutro główka bolała.
Wychodzimy z hotelu i Skrobot prowadzi mnie nie za bardzo wiem gdzie, bo moja orientacja w terenie jest zerowa, ale spoko, ufam mu całkowicie. Więc jak spróbuje zawieść to zaufanie, to nogi z dupy powyrywam.
Okej, jest jakiś placyk, scena, sporo ludzi. Koncert chyba.
- Ile jeszcze czasu?
- Według mojego zegarka sześć minut.
Dobrze, przez sześć minut nie zamarznę ani nie usnę.
- Skąd wiedziałeś, że coś tu będzie?
- Nie wiem, czy zauważyłaś, ale prawie w każdym mieście coś jest w sylwestra.
- To nawet nie jest miasto.
- Okej, ale mają od nasrania turystów w sezonie zimowym, więc muszą coś zorganizować.
- Już nie bądź taki mądry.
- Ha! Wygrałem.
- Że niby co?
- Że nie wiesz, co powiedzieć. Jeden zero dla mnie. Piękny koniec roku.
Patrzę na tego ćwoka jak na idiotę.
- Weź się jebnij w czółko.
Śmieje się debil. Borze szumiący.
- Skrobot, przywołuję cię do porządku, jeśli nie chcesz dostać w zęby.
- Sorry. To z przepracowania.
Okej, jestem w stanie zaakceptować to tłumaczenie, bo sama nie jestem do końca przytomna.
- Zimno ci?
- Obleci.
- To chodź.
Zaraz komuś zasadzę gonga na ryj.
- Kurwa, wyciągnąłeś mnie tu tylko po to, żeby mnie obmacywać pod pretekstem zimna?
Skrobot strzela fejspalma i znowu się śmieje.
- Piłeś coś - stwierdzam.
- Nie. Ale ty może powinnaś.
- Bo co?
- Bo jajeczko. Nie złość się, wstrętna babo, bo cię tu zostawię i sama w życiu do hotelu nie wrócisz.
- Okej, przepraszam. Masz buzi - całuję go w policzek. - Pasuje?
- Na razie musi.
- Na razie?
- Na razie.
- Ahaaaa...?
- Patrz, odliczają - Skrobot wskazuje ręką scenę. Mam dziwne wrażenie, że to po części próba zmienienia tematu, ale może to i lepiej.
Pięć... Cztery... Trzy... Dwa... Jeden... Strzelają fajerwerki i korki od szampanów. Trzydzieści sekund euforii plus jakieś trzy minuty oglądania światełek na niebie. Świzdu, gwizdu, pięć tysięcy poszło w pizdu. Koniec imprezy, można się rozejść.
Nie no, dobra, ładne to było. Ale proszę nie oczekiwać ode mnie euforii z powodu zmiany cyferki w dacie. Mam ważniejsze sprawy na głowie. Turniej Czterech Skoczni na przykład.
- Myślisz, że Kraft będzie jutro miał kaca?
- Ja nie myślę, ja jestem tego pewien.
- To dobrze.
Jak już rok temu rozpoczął tradycję turniejowej niedyspozycji, to powinien ją pielęgnować.

Do Innsbrucka przyjechał Adam z tym swoim siostrzeńcem. Dzieciak taki, rany boskie, zaczynam czuć się staro. W pierwszej chwili trzymał się Małysza jak spódnicy mamy, ale Piotrek zaczyna go rozkręcać, bo przecież kto jak nie on. Niedługo go zacznie uczyć grać na gitarze. Albo zjadać kostki do kibla. I z tego wszystkiego, niech no dobrze spojrzę... no tak - Tomek w kwalifikacjach jest o jedno miejsce wyżej od Piotrka. Niech będzie, wszystko jedno, byleby się Żyła jak człowiek jutro w konkursie zaprezentował.
Dobra, czas się zbierać do hotelu. Mam nadzieję, że zakaz trenera co do udzielania wywiadów rzeczywiście Kamila obowiązuje (a znając już trochę Horngachera, mogę być pewna, że obowiązuje), bo wtedy będziemy mogli przynajmniej razem jechać, a nie zostawimy pod skocznią co zdolniejszych i niech se potem sami radzą. Ewentualnie ktoś będzie robił za taksówkę. Ciekawe kto
Wszyscy już są, przebierają się, tylko Kamila i Dawida brakuje. Czyli chyba jednak hieny ich dorwały. Zostawiam towarzystwo i sprzęt pod czujnym okiem Skrobota, a sama idę sobie na rekonesans.
Ładna ta skocznia, w ogóle cały Innsbruck jest ładny (tak, wiem, że to Austria, proszę nie przywiązywać zbyt wielkiej wagi do tych słów), ale ten upokarzający przeciwstok nigdy nie przestanie mnie bawić. Te niedoświadczone sieroty, które przy za małej prędkości muszą się wspinać prawie że na czworaka, wzbudzają we mnie niemal macierzyńskie uczucia. To znaczy bez przesady może, ale odczuwam w stosunku do nich pogardę pomieszaną ze współczuciem. A to już znacznie lepiej niż sama pogarda.
- Mania!
A no tak. Bo przecież nie tylko Małysz do Innsbrucka przyjechał. Niektórzy mieli znacznie bliżej, więc też wpadli. Staję oko w oko z Morgensternem. Boże, ale się upasł.
- Cześć.
- Cześć, jak my się dawno nie widzieliśmy! - szczerzy się od ucha do ucha i przytula mnie mocno. Halo, ja nie wyrażałam zgody na naruszanie mojej przestrzeni osobistej.
- Udusisz mnie.
- Przepraszam, ale cieszę się, że się spotkaliśmy.
- Trudno mnie nie spotkać na zawodach.
- Wiem, wiem... Co tam słychać?
Nienawidzę tego pytania najbardziej na świecie. Ono wcale nie zaczyna rozmowy. Ono ją kończy. Co tam słychać? Dobrze. Aha. I koniec. Pogadane.
- W porządku.
Ależ ja jednak jestem kreatywna.
- Cieszę się. Bardzo. Świetnie wam idzie w tym Turnieju. Myślisz, że Kamil wygra wszystkie cztery konkursy?
To zabawne jak z dobrych kumpli można się stać praktycznie zupełnie obcymi osobami. Choć nie, to w sumie nie jest zabawne. Raczej przykre. Zero tematów do rozmów, zero żartów. Zero. Albo mniej niż zero. I to już jest nie do naprawienia. Nie da się widzieć raz na pół roku przez dziesięć minut i czuć się naprawdę swobodnie w swoim towarzystwie. Szkoda.
- Nie wiem. Wiem, że będzie chciał dalej dobrze skakać. Zobaczymy, co to da.
- Jaka wyważona odpowiedź. Jakbyś rozmawiała z dziennikarzem - śmieje się Thomas.
- A bo ja wiem, co ty potem komu naopowiadasz?
- Komu miałbym opowiadać?
- Komukolwiek. Wiesz, za zdra...
- Sześśś, Mania! Sześśś, Morgi!
Dzień dobry, mamy już gwiazdę wieczoru. Morgenstern z Kraftem padają sobie w ramiona, coś tam gadają po swojemu i rechoczą jak pojebani. Za chwilę dołącza do nich Hayboeck, powtarzają scenariusz z niedźwiedzim uściskiem, a potem jeszcze okładają się po plecach. Boże, pierwotne samce. Usuwam się niepostrzeżenie, zresztą z niemiłym uczuciem, że jestem nikomu niepotrzebna. A nie do zostałam przyzwyczajona przez te sieroty z naszej drużyny, które buta przecież nie zawiążą bez konsultacji ze mną.
O wilku mowa. Małysz robi za bodyguarda, a za nim drepczą Kamil z Dawidem. I niech ich wszyscy dziennikarze w dupę pocałują.
- Cześć, Marzenka - uśmiecha się Stoch na mój widok. - Może chcesz sobie porozmawiać z twoim ulubionym panem reporterem z TVP? O, tam stoi.
Ej, kurde. To nie jest zabawne. To że raz czy dwa próbował ze mną przeprowadzić wywiad, że rzucał jakimiś komplementami na poziomie Murańki i że próbował wyciągnąć mnie na kawę, to jeszcze nie znaczy, że mają ze mnie wszyscy drzeć łacha, jak się ten chłoptaś pojawi na horyzoncie.
- Może nie. Uważaj, bo cię Tadeusz napadnie i zobaczymy, kto wtedy będzie taki cwany.
- Tadka się jakoś spławi. On nie ma wysokich wymagań - zauważa Dawid. - Podrzuci mu się Skrobota i też będzie zadowolony.
- Wątpię. Skrobot mu wyświetleń nie nabije, nie opłaca się włączać kamery.
- To ciebie wyślemy. I wtedy pan z TVP nabije Tadkowi wyświetleń.
Ohoho, ale zabawne. No nie dość, że mistrz olimpijski, to jeszcze jaki śmieszek. Boki zrywać.
- Nie gadam z wami.
- Masz, rację, pogadaj z panem z TVP! - wybucha śmiechem Dawid, a Kamil z Adamem od razu do niego dołączają.
O Boże, jak ja ich czasem nienawidzę.

Czy byłam kiedykolwiek szczęśliwsza? Nie wiem. Wiem tylko, że nie denerwowałam się tak okropnie od Igrzysk w Soczi. Dzisiaj już Kamil nie ma wyboru i uciekać przed dziennikarzami nie może, a jako że ze zwycięzcą wszystkich czterech konkursów Turnieju Czterech Skoczni każdy chce pogadać, to zajmuje mu to kolejne trzy godziny po konkursie. Bo jeszcze konferencja prasowa, bo jeszcze wejście na żywo dla TVP, bo jeszcze wejście na żywo dla Eurosportu, bo jeszcze skidżampingowy Tadeusz, bo Przegląd Sportowy, bo Interia, bo Sportowe Fakty... I tak dalej. Obstawiam, że o połowie portali, które chcą wywiadu, w życiu nie słyszałam. I Kamil też nie. Ale specjalnie nie ma wyboru, więc trzeba się przemęczyć. Wytrzymujemy to wszyscy dzielnie, czekamy aż skończy i wreszcie możemy wszyscy jechać do hotelu. A tam niespodzianka. Ekipa Polsatu. Kurwa, serio? Czy oni w ogóle wiedzą co to jest punkt K?
Okazuje się, że Kamil został wybrany sportowcem roku (no heloł, to dość oczywiste) i za piętnaście minut ma wejście na żywo, co by za tenże wybór podziękować. Nie dość, że Ewa wróciła po Innsbrucku do Polski, żeby się na tej całej gali pojawić, to jeszcze teraz mu każą, ledwo żywemu, się produkować. Czy ludzie z telewizji mają godność człowieka?
Wszyscy ruszają dupę, trzeba ogarnąć jakieś piwko, żeby uczcić złotego orła (w tym roku Kraftowi też nie wyszedł manewr z przygotowaniem mu gniazda na głowie), a Kamil zostaje jeszcze chwilę się pomęczyć. I już mam iść, słyszę te okrzyki Tylko młodemu piwska nie dawać!, ale coś mnie zatrzymuje. I tak słucham co ten Kamil gada. A on mówi do Ewy. Tylko do niej i tylko o niej. Chociaż pewnie pół Polski go teraz słucha. Coś mnie ściska w gardle. 
Sprawa wygląda tak, że Kamil Stoch jest prawdopodobnie najwspanialszym człowiekiem stąpającym po tej nędznej planecie. A Ewa wcale nie jest gorsza. I tak sobie myślę, że ta ich miłość jest piękna. Że nawet mnie to rusza. Że nawet może...
No, ale ja się do tego nie nadaję.
__________

Kilka razy miałam ochotę to wszystko skasować. Ten rozdział jest... inny. Ciśnie mi się na usta po prostu określenie zły, ale mam nadzieję, że ostatecznie mi wybaczycie. Nie zawsze wszystko wychodzi nam tak, jak sobie zakładamy.