czwartek, 14 sierpnia 2014

21. To jest dziwne

Boli mnie brzuch.
I ja nawet wiem, dlaczego.
Nie, nie. Nie otruła mnie Izunia. Żadnych muchomorów ani niczego takiego.
Swoją drogą szkoda, że mi to wcześniej do głowy nie przyszło.
Ja się po prostu denerwuję.
Tak. Ja. Się. Denerwuję.
Ślubem tego mojego bliźniaka niewydarzonego.
A może nawet nie samym ślubem, bo do tej myśli już właściwie przywykłam. Po prostu łączę się z nim w bólu. On co prawda tego bólu jeszcze nie odczuwa (chyba), ale spokojnie. To przyjdzie z czasem.
Tutaj o inną kwestię się rozchodzi.
Bo co innego jest kupić sukienkę, a co innego się w nią ubrać.
I jeszcze ludziom pokazać.
Nie.
Nie.
Nie.
Nie ma opcji, no.
I ten dekolt jest ewidentnie za odważny.
Kurde. Pieprzony Skrobot. Jakim cudem ja go posłuchałam, to po prostu jest nie do pojęcia zagadnienie. Przecież w normalnym życiu bym się prędzej za Hofera przebrała, niż w to czerwone cudo. Przynajmniej tyle, że w nim nóg nie widać. I że szpilek nie muszę ubierać. Boże drogi. Komuś się ewidentnie na mózg rzuciło. I tym razem to niestety jestem ja.
Nie no, poszukajmy pozytywów. Nawet jak się w gównie mucha zagrzebie, to jakieś znajdzie. Bo w kupie siła. Kupy nikt nie ruszy.
Właśnie.
Przynajmniej mnie do fryzjera nikt nie wysyła. Moja rodzicielka pogodziła się z faktem, że mi wsio rawno w również tej kwestii i że włosy po prostu rano uczeszę. Koniec zabiegów fryzjerskich.
Cholera.
Za godzinę mam wychodzić do kościoła, a ja siedzę i lamentuję nad sobą, jak nie przymierzając jakaś baba.
Zaraz tu pewnie wleci Titus albo ta koścista przyjaciółka Izunii, co to za świadków robią i mnie jeszcze bardziej zestresują.
Tak w ogóle to idę o stówkę, że to Izabela ludzi do tej ważnej funkcji wybrała (Titusowi się pewnie trafiła fucha za tę metafizyczną łączność brokułową z panną młodą), ale lepszych by im chyba Kraft znalazł. Bez obrazy dla Krafta oczywiście, bo przecież to człowiek o guście pierwszorzędnym w kwestiach wszelkich. Zwłaszcza tych językowych.
No dobra. Nie bądźmy złośliwi, gorszych wyborów ludzie w życiu dokonują. Dawid na przykład.
Nie, ja po prostu w ogóle do tego kościoła nie pójdę i na tym się skończy.
Drzwi do mojego pokoju nagle się otwierają. Bez pytania oczywiście. Bo po co. Standardowy standard.
O kurde. Maciej Kot? A co ta sierota tu robi?
- Cześć, Marzenka.
- Cześć - burczę, bo mi jego obecność jest dziś jeszcze bardziej nie na rękę niż normalnie. Zważając między innymi na to, że powinnam być już właściwie gotowa, a siedzę w piżamie.
- Proszę cię, zrób coś - Kocię wpada mi tu w żałosny ton. - Kasia się chyba na mnie wkurzyła i nawet gadać ze mną nie chce.
- Słucham? Coś ty jej znowu zrobił?
- Nic.
No jasne.
- Kocie!
- No... może się trochę za bardzo stroiłem czy coś...
Aha. Dzień jak co dzień.
- I wołała cię trzydzieści razy, ale nie słuchałeś, tak? I pytała czy dobrze wygląda, ale miałeś ją w dupie? I była szybciej gotowa niż ty?
Maciejka na mnie patrzy z szeroko rozdziawioną paszczęką.
- Mania...
- No?
- Skąd ty to wiesz? - wykrztusza z siebie.
- Bo cię znam, jełopie.
- Ojej.
No. Ojej.
- To co ja mam teraz zrobić?
- A gdzie ona jest?
- Na dole.
- Co?! Znaczy - w ogóle: co wy tu robicie?
- Uznałem, że tylko ty mi możesz pomóc - wzrusza ramionami Maciek. - No i ją zabrałem, i przyjechaliśmy.
O Boże.
- Dobra, zawołaj ją tu. Tylko sam masz zostać na dole. Jak tu wrócisz, to ci zrobimy krzywdę. Obie.
Z tym optymistyczną obietnicą dudniącą w uszach Maciek wychodzi. Za chwilę słyszę delikatne pukanie.
- Proszę.
W drzwiach pojawia się sympatia młodszego Kota. Uroczę, odrobinę nieśmiałe dziewczę lat dziewiętnaście. Odstrzelona pierwszorzędnie.
- Cześć, Marzena.
- No cześć. Słuchaj, pierdol Kota, że się tak nieelegancko wyrażę. Jak masz zamiar z nim spędzić resztę życia, to się lepiej przyzwyczaj.
Kasia mruga gęsto, ale w końcu się uśmiecha.
- Wiem.
- Otóż to. A teraz druga sprawa. Mogłabyś mi pomóc z... cóż - z tym wszystkim?
Brunetka rozgląda się po pokoju, patrzy na mnie, po czym zerka jeszcze na zegarek.
- Marzena... Czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, że za jakieś czterdzieści minut trzeba wychodzić?
- No właśnie tak!
- O Boże. No dobra. To działajmy.

I już. Zaobrączkowali ich. Wszystko poszło sprawnie, bez żadnej gafy stulecia i tym podobnych niespodzianek. Zaskakująco szybko się takie rzeczy odbywają. Ja tego nie ogarniam. Ludzie decyzję na całe życie podejmują, a tu niecała godzina w kościele i już gotowe. W zasadzie niekoniecznie na całe życie, bo istnieją rozwody i takie tam. Co prawda niespecjalnie takie rozwiązania popieram, ale w pewnych przypadkach... Tak, to jest pewien przypadek. Just sayin'.
Kasia nawet zdążyła ze mnie zrobić człowieka, chociaż wpadliśmy do kościoła na ostatnią chwilę.
Potem szybko życzenia (na tyle szybko, żebym nie zdążyła się pokłócić z Izunią. Czyli naprawdę w niezłym tempie. No i może trochę dlatego, że zaczęło padać) i wszyscy zapakowali się w auta, i do domu weselnego. I dopiero teraz można poobczajać, któż to się jeszcze pojawił.
Dawid przenosi Izunię przez próg (no doprawdy, wielkiego męstwa do tych czterdziestu kilo nie trzeba), potem rzucają kieliszki (Izabela na tyle zgrabnie się zamachnęła, że prawie okno szyby pozbawiła) i zaczyna się robić normalnie - czytaj - koniec części oficjalnej. A przynajmniej do czasu, aż wjedzie tort.
Oho-ho, nawet się wykosztowali na wizytówki, gdzie kto ma siedzieć.
Idiotyzm totalny, szczerze mówiąc.
Można się w to bawić przy trzydziestu gościach. Ale, do cholery, nie przy trzystu.
I jak ja się teraz znajdę, co?
- Mania? - słyszę za sobą. Odwracam się. Skrobot.
Dziwne to jest, bo jego głos bym poznała w nocy o północy, tyle się go muszę nasłuchać w ciągu mojego marnego życia, ale tym razem jakoś inaczej do mnie gada. Tak w ogóle to mam ochotę mu przywalić za tę kieckę, co mnie perfidnie na nią podpuścił, ale dla dobra tegoż dzisiejszego święta się powstrzymam.
- Co jest?
- Matko... Ale ty wyglądasz...
- Może byś jakoś sprecyzował? Źle, dobrze, jak idiotka, jak...
- Dobrze - przerywa mi Kacper. - Bardzo dobrze. Idealnie wręcz.
Hmm.
Muszę nadmienić, że pierwszy (i ostatni raz) chyba naprawdę wyglądam jak kobieta. Nawet - o zgrozo - rzęsy mam pociągnięte tuszem. Za wszelkie uszczerbki na zdrowiu psychicznym spowodowane tym widokiem proszę winić Maćkową Kasię. To wszystko absolutnie jej wina. Jakbym sama miała sobie rzęsy pomalować, to pewnie bym sobie tę szczoteczkę (czy cokolwiek to jest) do oka wsadziła i tyle by było z tego całego malowania.
- No dziękuję. Powiedz mi lepiej, gdzie ja mam siedzieć, co?
- Co? A tak, tak... O Boże. Nie wiem. Pojęcia nie mam.
Ja po prostu gratuluję temu idiocie, który sobie wymyślił sadzanie gości według jakiegoś chorego schematu. Toż przecież każdy sobie chyba sam może zdecydować, koło kogo chce siedzieć. A nie. Jednak nie może.
- Nie. Wiesz co, ja to mam w dupie. Siadam tu. I już - mówię do Skrobota, odsuwając krzesło i zasiadając na miejscu przeznaczonym dla naszego mistrza olimpijskiego. Ojej. Od dziś jestem Kamilem Stochem. 
Skrobot idzie w moje ślady i zajmuje miejsce mojej ciotki, która jest stara, wredna i ciągle pyta, kiedy wyjdę za mąż. Z dwojga złego lepszy Kacper. A w ogóle wolę nie wiedzieć, kto postanowił jej obecnością uszczęśliwić Kamila. I tak wiadomo, że Izunia.
Rozglądam się i dochodzę do wniosku, że praktycznie wszyscy goście postanowili nie pieprzyć się w poszukiwania wśród trzystu krzeseł i poszli w moje ślady, zajmując miejsca, jak popadnie. I tak trener Kruczek jest moją mamą, a mój dziadek Justyną Piotrka. I tak dalej.

No dobra, muszę przyznać, że jest fajnie. Nie sądziłam, że powiem coś takiego o tym wątpliwym święcie rodzinnym, ale jednak ta chwila nastąpiła. Broń Boże się tym spostrzeżeniem nie mam zamiaru z nikim dzielić. Ot, po prostu - jest fajnie.
No właśnie. 
W życiu tyle nie tańczyłam. I to jest dziwne. 
Bo właściwie tańczę cały czas. Praktycznie nie siedzę. 
To jest dziwne.
Ciągle mnie ktoś prosi do tańca.
To jest dziwne.
I nigdy tylu komplementów nie słyszałam.
To jest dopiero dziwne uczucie.
Nie, żeby takie całkiem niemiłe. Ale dziwne.
I chyba mi wystarczy. Bo nieprzyzwyczajona jestem. A na dodatek mnie nogi bolą.
Ciężkie jest to bycie kobietą.
- No co jest, Manieczka, już masz dość? - uśmiecha się ironicznie Skrobot, kiedy siadam koło niego.
- Słuchaj, ja się ciebie nie pytam, czy masz dość, czy nie masz dość, a jak zdążyłam zauważyć, obracasz wszystkie możliwe dziewczyny na parkiecie - odcinam się, popijając moją wódkę z sokiem pomarańczowym.
- Nie. Nie wszystkie. Ciebie nie.
Prawie się dławię tym moim drinkiem.
- No to chyba dobrze, nie?
- Właśnie nie. Ale chyba się wstydzę cię o to poprosić, tak dziś ładnie wyglądasz.
Słabo, Kacperku, słabo.
- To trudno - uśmiecham się i prawie parskam mu piciem prosto w twarz, patrząc na jego minę. W skrócie ujmując - taki mały opad szczeny.
- Oj, Marzenka. Do czego ty mnie zmuszasz - mówi w końcu, wstaje i podaje mi rękę. - To jak - skoro jednak się odważyłem?
To co mam zrobić - idziemy wywijać na parkiecie. Najwyżej nam obojgu nogi w dupę wejdą.

Jest prawie piąta rano. Od dobrych kilkunastu minut stoimy z Kacprem przed tym całym domem weselnym i szukamy Wielkiego Wozu.
Nigdy nie byłam dobra z rozpoznawania gwiazd. A jednak mistrza olimpijskiego znam.
- Ej, nie, chodźmy już. Ja jestem tępa, ty też nie lepszy, a na dodatek tu jest zimno. I piździ. Potrzebujesz więcej argumentów?
- Chodź tu, to ci będzie cieplej.
- Kacperku, ja rozumiem, że ty za dużo wypiłeś, ale bez przesady, okej?
-  Oj, Mania - wzdycha Skrobot. - Ty jesteś taka ładna, a taka bezwzględna.
- Dobra, dobra. Nie przyzwyczajaj się. To, że dziś wyglądam jak kobieta, jeszcze o niczym nie świadczy.
- Świadczy.
- O twojej głupocie chyba.
- Dzięki.
- Nie ma za co.
__________

Mania kazała długo na siebie czekać.
Boże drogi, ja się nie zdziwię jak to opowiadanie będzie mieć ze sto rozdziałów. Bo ja się po prostu nie umiem z nimi wszystkimi rozstać. I bardzo mocno odczuwam brak Krafta w ostatnich rozdziałach. Muszę koniecznie coś z tym zrobić ;)