piątek, 30 maja 2014

17. Rozmowa mojego życia

Nie rozumiem idei tego całego obiadu. Jest normalny dzień pracy, na dodatek jutro lecimy do Soczi, a tymczasem Dawid sobie wymyślił uroczysty obiad przedigrzyskowy. I co? Oczywiście mamusia się zgodziła na zachciankę jedynego synusia. Paranoja. Aha, i oczywiście kogo zaprzęgli do roboty jak przed Wigilią co najmniej? No to chyba nie wymaga większych tłumaczeń.
Przybywa Izunia, cała wiotka, zgrabna i powabna, najnowsze szpilki, jakaś kiecka, fryzura, makijaż, biżuteria, jakieś inne dupesrołki... Czy ona się na audiencję do królowej wybiera? Nie muszę chyba zaznaczać, że sama mam na sobie moje odwieczne dresy, prawda? Za nią wbijają państwo Kasprzyccy, również w stroju sugerującym, że zarabiają po 10 tysięcy miesięcznie na rękę.
- Dzień dobry - suszy zęby od progu Izunia.
Już się nią teściowa-to-be zajmuje, cmoka powietrze koło jej policzków, płaszczyk wiesza, kolczyki chwali... No Boże drogi. Przecież ona za każdym razem wygląda jak lalka z obrazka, czy jest sens wciąż odwalać tę samą szopkę?
Ze schodów zbiega Dawid. No niechże tak do niej nie leci, bo rymnie na dziób, wszystkie zęby na podłodze zostawi, a ona przecież na pewno nie będzie chciała takiego szczerbatego. A i rodzice również takiego zięcia nie bardzo.
Wychylam się z kuchni, wrzeszczę na wszelki wypadek dzień dobry, żeby mnie za niewychowaną przypadkiem nie wzięli i wracam do swoich zajęć. Trzeba ten cholerny sos przecież jakoś doprawić.

Już po deserze, atmosfera iście szampańska, tylko ja się nie wpasowuję do trendu, bo raz, że mi się kazali ubrać jak człowiekowi, a dwa, że jeszcze za kelnerkę muszę robić.
- To co, my się chyba będziemy zbierać - wtrąca pan tatuś Izunii.
- Nie, nie, nie - zdecydowanie sprzeciwia się Dawid. Nie wiem dlaczego, ale mnie się tu coś nie podoba. - Chcielibyśmy coś ogłosić.
O żesz w mordę.
Izunia wstaje, za ręce się łapią.
- Otóż zaręczyliśmy się i planujemy ślub na wakacje.
I w tej całej euforii, jaka następuje po tych słowach chyba nikt nie zauważa, że z brzękiem na podłodze ląduje cała taca szklanych pucharków po lodach.
Tak, to ja. Właśnie w ten sposób wyraża się moja radość, tak coś czuję. Odruch bezwarunkowy.

Zasadniczo wydawało mi się, że my na Igrzyska zimowe pojechaliśmy. A tymczasem za oknem pokoju rośnie mi palma. Autentyczna, tropikalna roślinka.
Drynga mi telefon.
- No już - mówię tylko i rozłączam się.
Bo przecież Skrobot już czeka na dole od dobrych dziesięciu minut. Trzeba trochę tej Rosji pozwiedzać w końcu.
Telefon drugi raz dzwoni. No co on się tak dobija, to ja nie wiem. Przecież już idę.
Wychodzę przed hotel i normalnie prawie ślepnę. Słońce tak daje po oczach i tak ciepło jest, że ja się nie dziwię, że odsetek śniegu w tym regionie wynosi jakieś zero procent. Tylko kto im te Igrzyska dał? Cóż, zapewne pan Putin wyłożył stosowną kwotę rekompensującą uniedogodnienia klimatyczne.
A ja przepraszam bardzo, gdzie ten Kacper się podziewa? Na mnie to dzwoni, a sam się pojawić nie ma zamiaru. Już ja bym mu oddzwoniła - gdyby nie to, że telefon zostawiłam na górze.
Okej, mogę poczekać. Najwyżej zesmażę się na węgiel. Może mi chociaż trochę tłuszcz wytopi. Przysiadam sobie na ławeczce i zamykam oczy.
- Mania! - słyszę prawie w tej samej chwili.
O nie.
Podnoszę głowę i spoglądam na Morgensterna. No cóż, nie wygląda na specjalnie pokrzywdzonego przez los.
- Cześć, jak ja cię dawno nie widziałem - przysiada się uśmiechnięty.
No i bardzo dobrze, teraz też by się obeszło.
- Pokazywałem ci ostatnie zdjęcia Lily?
Chłopie, ty mi już pokazałeś miliard zdjęć swojego dziecka, trzy w tę czy w tę nie robią różnicy.
- Nie sądzę.
- To patrz - wyjmuje smartfona i zaaferowany prezentuje mi córkę. No pięknie, ślicznie. Tylko co mnie to obchodzi? - podobno do mnie jest podobna, jak myślisz?
Zabawne. Przy tym słońcu to ja zdjęcie ledwo widzę, a co dopiero, żeby mu je rozkładać na czynniki pierwsze. Ale tak, jest podobna.
- Owszem.
- Wiesz co, muszę ci jeszcze jedno powiedzieć: Kristina się zgodziła do mnie wrócić. Starałem się tak, jak mi kazałaś.
Ja? To chyba musiało być dawno i nieprawda.
- Super.
- Mania - Morgi zagląda mi w twarz. - Coś się stało?
- Nie.
- No widzę przecież. Wcale we mnie nie rzucasz sarkazmem. W zasadzie to wcale ze mną nie gadasz. Co jest?
Mógłby sobie iść? No mógłby?
- Marzenka! Jestem już - do akcji wkracza Skrobot. No nareszcie.
- Gdzieś ty się podziewał?
- No przecież dzwoniłem, ale mi nie dałaś dojść do słowa, a potem nawet nie odbierałaś. To jak ci miałem przekazać, że mi u trenera dłużej zejdzie?
- Aha, no jasne. Wszystko na mnie. Sms-a nie można było napisać?
- A odebrać nie można było?
- Odebrałam!
- Powiedziałaś no już i był koniec rozmowy.
- Uch, jak ja cię nie cierpię!
No bo naprawdę. Nie da się inaczej? Już byśmy lepiej stąd poszli, a nie, że się kłócimy i mamy Morgensterna za publikę.
- Dobra Manieczka, daj spokój. Idziemy?
- Idziemy - podnoszę się z ławki i staję koło Skrobota. I dlaczego on mnie obejmuje ramieniem? - Nie pozwalaj sobie.
- Ładnie wyglądasz.
- Puść mnie lepiej. Bo ci przywalę.
- No jak tam sobie chcesz. Zawsze możesz zostać i porozmawiać sobie jeszcze z kolegą AUT-em.
- Wiesz, dobrze, że on cię nie rozumie. Idziemy, cześć - odzywam się po angielsku do Morgensterna i ruszamy podbijać Soczi.

No dobra, w sumie to całkiem niebrzydkie to miasto jest. Na wakacje tu mogę od biedy kiedyś przyjechać. 
- Ej, przypomniało mi się - przypomina się Kacprowi. - Kraft sobie zamawia u ciebie wieczór.
- Słucham?
To brzmi źle. Bardzo źle.
- Szkoda, że nie widzisz swojej miny - śmieje się Skrobot. - Ma przyjść po porady w kwestiach damsko-męskich, bo chce coś tam kupić tej swojej dziewczynie na pamiątkę. A tak w ogóle to ja całkiem dobrze umiem niemiecki, ale jak on mi zaczyna coś opowiadać to wymiękam. Nie wiem, dlaczego.
- Ja wiem. Kraft ma tendencję do wypowiadania trzech tysięcy słów na minutę i zjadania końcówek. Wszystko z tobą w porządku.
- To dobrze. A! Dzwonił do mnie Biegun. Mówił, że musi ci się - cytuję - czymś pochwalić. A raczej kimś. I że to ważne, więc czy mogłabyś od niego czasem odebrać telefon?
- O doprawdy, ja nie potrzebuję już żadnych telefonów odbierać, bo widzę, że ty mi Kacperku za jakąś sekretarkę robisz.
- Ta ironia to zupełnie niepotrzebna. Powinienem pobierać opłaty.
- A czy cię ktoś prosił? Ja widzę, że ty wolontariat uskuteczniasz.
- Dobra, dobra. Patrz, ładny ten znicz. 
No Boże drogi, a dlaczego miałby być nieładny? Wszystko jest ładne. Żeby jeszcze do tego ładnie skakali to już będzie w ogóle super. 
- Mogę ci strzelić focię, jak ci się tak podoba. 
- Możesz. Pod warunkiem, że też na niej będziesz.
- O w życiu. 
- Bo?
Bo połączenie Marzeny Kubackiej i obiektywu może się skończyć tylko i wyłącznie pęknięciem obiektywu. Proste.
- Bo nie.
I tym sposobem powstaje zdjęcie li tylko samego znicza. Nie to nie, ja mu proponowałam, że się w fotografa pobawię. 
- A powiedz mi, długo na mnie czekałaś przed hotelem?
A co taki ciekawy? Trzeba było szybciej przyłazić, a nie teraz się pytać.
- Wystarczająco.
- I pogadałaś sobie z Morgensternem?
Tak, kurwa. Rozmowa mojego życia.
- Trochę.
- A... o czym?
- Co cię to obchodzi, przepraszam bardzo?
- Pytam tylko, nie wolno?
- Nie.
- Bo nie wyglądałaś na specjalnie zadowoloną z jego towarzystwa.
- Skrobot, o co ci chodzi? Nie dość, że mi robisz za sekretarkę, to jeszcze za anioła stróża?
- No mogę.
- Ale ja nie chcę.
Nie i już. Niech się wszyscy ode mnie odpierwiastkują. 
- No jasne. Typowa Mania. A potem będziesz przez niego ryczeć po kątach. 
- Słu...cham?
- No co - nie mam racji?
- Nie, nie masz racji. Idziemy coś zjeść. Natychmiast. A jak jeszcze raz wspomnisz o Morgensternie to ci przywalę. Ostrzegam uczciwie.
- Już to zrobiłaś nie raz.
- I jeszcze nie raz zrobię.
__________

Z Manią to jest tak, że nawet jak nie mam weny, to jestem w stanie coś naskrobać. Ciekawe. Ale chyba już przydługie się to opowiadanie robi.
A w ogóle to zdaję sobie sprawę z zaległości, próbuję to jakoś ogarnąć. Dajcie czas ;)

piątek, 16 maja 2014

16. Będą pierogi

A ja sobie pomyślałam, że może to nawet będzie lepiej, że Kraft sobie tę dziewczynę znalazł. Bo to jej będzie ciągle zawracał dupę, bo ją będzie pytał o kwestie językowe, bo z nią będzie się tego całego polskiego uczył i w ogóle ja będę mieć spokój.
Akurat.
Zawody w Zakopanem były tydzień temu, a Kraft od tej pory zdążył do mnie zadzwonić - uwaga - siedemdziesiąt cztery razy. I ja sobie bynajmniej nie robię w tym momencie jaj. Co prawda połowy z tego nie odebrałam, bo to już by była lekka przesada, tak myślę, ale coś czuję, że on i tak na jakiś rekord idzie. Jeden już pobił. Największy debil wśród skoczków. I nie tylko. Chociaż kilku dzielnie stara się mu dorównać. Nasze społeczeństwo to w ogóle się staje jakąś bandą kalek życiowych. Ale to już jest oddzielny temat.
No to co ja mam na ten obiad zrobić? Mamie to się łatwo mówi oj, przecież coś wymyślisz, idzie sobie do pracy i ma wszystko w głębokim poważaniu. Pierogów im nakleję, a co. Jak pojedziemy potem do Willingen to nawet na weekend będą mieć. Zaraz tego pasożyta ściągnę do kuchni i zagonię do roboty. Niech se nie myśli.
- Daaawiiid!
- No i co się drzesz? - słyszę w odpowiedzi, a mój kochany braciszek staje w drzwiach.
Telepatia czy ki diabeł.
- Co ty tu robisz?
- Mieszkam.
Moja krew.
- Będziesz kleił pierogi, wiesz?
- Chyba ci się coś pomyliło.
- Nic mi się... No żesz cholera jasna! - co się dzieje? No oczywiście telefon mi dzwoni.
- O, czyżby Stefcio?
- A czego się spodziewasz? Ten facet nie ma za grosz inteligencji życiowej. Nie tylko życiowej, nawiasem mówiąc. Halo - odbieram, bo i tak będzie dzwonił do skutku. Może lepiej byłoby po prostu wywalić telefon?
- Sześśś, Mania. Słuchaj, a jakbym chciał Gosi powiedzieć, że ją zapraszam do siebie, ale wiesz, po polsku, no i tak, żeby nie było tak jak ostatnio... To jak to ma być?
No fakt, co prawda każdy jego telefon dotyczy mniej więcej tego samego, ale po tym, co ostatnio dowalił, myląc sobie wyraz chór z wyrazem chuj to ja mu jednak tłumaczę, co i jak. To dziewczę chyba się musiało mocno zadurzyć, innego wytłumaczenia na to, że jeszcze z nim gada nie widzę. A tak w ogóle to szybko mu to idzie, jak ją już do Austrii zaprasza. Tydzień się znają. Taki Kraft... No proszę, proszę.
- Coś jeszcze ode mnie chcesz?
- Nie, Mania, dzięki. Jakby coś, to zadzwonię.
Ależ doprawdy nie musi mnie aż tak zapewniać. Pewne kwestie rozumieją się same przez się.
- To jak ty już nic nie chcesz, to ja dla odmiany mam pytanie. Jedno. Malutkie takie. Tylko cholera odpowiedzi się od miesiąca nie mogę doczekać.
- No?
- Co się dzieje z Morgim?
- Emmm...
- Słuchaj, albo mi powiesz, albo się pakuję i lecę do tej waszej Austrii. Więc masz wybór.
- Znaczy, bo to jest takie dość skomplikowane...
- Stefan!
- Oj, no dobra.... Chodzi o to, że Thomas jakby stracił pamięć. Znaczy częściowo. I z ostatniego czasu tylko. Więc w sumie niewiele.
O cholera.
- Czy ty możesz jaśniej? Skoro niewiele, to po co te podchody?
- No bo tu jest mały problem. Bo widzisz, ja widziałem z twoim Kacprem, to chyba było w Bischofshofen, jak wy się całowaliście i...
- Co?!
- No to przypadkiem zupełnie było i ja cię przepraszam...
- Ty masz szczęście, że daleko jesteś, wiesz?
- Nnooo - czy mi się wydaje czy w jego głosie naprawdę wyraźną ulgę czuć?
- Kontynuuj - mówię spokojnie. Bo ja przecież jestem oazą spokoju. Pieprzonym źródełkiem na pustyni.
- I chodzi o to, że... no krótko mówiąc Thomas tego nie pamięta. Jego pamięć kończy się na tym, że żałuje zostawienia Kristiny. I chce do niej wrócić.
A-ha.
Właśnie odebrało mi mowę.
- Mania? Halo? Jesteś tam?
Nie ma mnie już. Wyłączam telefon i aż sobie przysiadam na stołku.
- Marzena, coś się stało?
O proszę, kochany braciszek się uaktywnia.
- Nie, nic. Zupełnie nic - mówię głucho. - Wyciągaj stolnicę. Będą pierogi.

A więc tak. Sprawa się krystalizuje po prostu. W wielu kwestiach. Kamil wygrywa dwa razy w Willingen, media go chcą zjeść i złoto olimpijskie mu na szyi wieszają. To raz. Dwa, że Krafta ta cała Gosia wciąż jeszcze w dupę nie kopnęła, co dowodzi temu, że to musi być jakaś nadzwyczajna dziewczyna. Albo nadzwyczajnie głupia. A trzy - jeśli Morgenstern już musiał tę pamięć stracić, to dobrze, że się to stało, zanim zdążyłam się w nim zakochać. Bo ostatnio coraz częściej nachodziły mnie takie obawy. No. Więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
- Marzena, czy ty nie zabrałaś przypadkiem mojej bluzy?
Przypadkiem? Oj braciszku, czy my się znamy od wczoraj?
- Owszem, zabrałam. Bardzo ci potrzebna? Bo ciepła jest i milutka.
- No wiesz, raczej w takim celu ją ze sobą wziąłem, żeby w niej chodzić, no nie?
- Nie.
- Ej, czy ty jesteś chora?
A co to za głupie pytanie? Ostatni raz byłam chora jakieś dwa lata temu i nie zamierzam szybko do tego stanu rzeczy powrócić. A jeśli chodzi o kwestię psychiczną - na tej arenie radzę sobie zazwyczaj dość dobrze.
- Nie, nie jestem chora.
- A to dziwne. Bo zachowujesz się, jakbyś była.
Aha. 
- Idź ty się lepiej zajmij swoją Izunią. Ona permanentnie na przykład choruje. Na anoreksję. 
- Dobra, cofam. Teraz brzmisz już bardziej jak ty.
I wychodzi sobie z pokoju. A spakowany jeszcze nie jest. No oczywiście. Niech nie oczekuje, że ja mu będę chować te jego zielone gacie i inne gustowne ciuchy. Najwyżej zostaną. Może się przydadzą jakimś niemieckim bezdomnym.
- Cześć, Marzenka. Mustaf powiedział, że coś z tobą nie tak.
Kacperku, ja cię błagam. Spadaj. Spa-daj.
- Kłamie.
- Mania...
- Daj mi spokój.
Ja się dziwnie czuję. Zazwyczaj to te pajace przychodzą się zwierzać, a nie ze mnie zwierzenia wyciągają. Już wolę tę pierwszą wersję.
- Tak, tak. Ja wiem, że ty jesteś dzielna - Kacper przysiada się koło mnie na łóżku. 
- Spadaj - werbalizuję moje oczekiwania.
- Tak, zaraz na mnie nawrzeszczysz, wiem...
- Wszystko się zgadza.
- Ale jakbyś jednak chciała pogadać, to wiesz....
- Tak, wiem. Ale cholera... No bo... Kurde, to nie jest w porządku...
No i ryczeć zaczynam. Fantastycznie. W życiu chyba jeszcze nie płakałam przy ludziach. Nawet jak byłam mała, to leciałam do lasu, tam sobie chlipałam, a potem wracałam i było okej.
Las. 
Niech go szlag trafi.
Kacper mnie przytula, a ja siedzę i zużywam kolejne chusteczki. Wymarzone popołudnie po prostu.
W końcu się jakoś ogarniam.
- No cóż. Przepraszam za tę odrażającą scenę. Ale już mi lepiej.
- No widzisz. Polecam się na przyszłość.
__________

Tak. Myślę, że ten rozdział jest dobrym przykładem na to, że komedia to to nie jest.
A teraz lecę oglądać siatkarzy :)

wtorek, 6 maja 2014

15. Trzeba było zostać w domu

Boże, jak dobrze jest na zawody jechać prosto z domu, a nie z hotelu. Takie Szwaby na przykład to tego nie zrozumieją, bo u nich się co drugi Puchar Świata odbywa, ale dla nas to po prostu rarytasik.
Jakbym się jeszcze mogła do czegoś przydać, to by już w ogóle było super. Ale ja niestety nadaję się dziś już tylko i wyłącznie na leżenie pod kocykiem, z pudełkiem No-spy i Ibupromu pod ręką. Ja się czasami zastanawiam, jak to się stało, że jestem dziewczyną. Przecież ja się w ogóle na tym nie znam! Komuś tam na górze się chyba wydawało, że to śmieszny żart będzie.
Nie. Nieśmieszny. Ale skoro już tak przeżyłam prawie 24 lata, to znaczy, że się da.
Co ja mam jeszcze ze sobą wziąć? Kurtkę tę grubszą oczywiście, tego tylko brakuje, żebym się przeziębiła i żeby się ze mną już całkiem jak z jajkiem obchodzili. A będą. Na swój własny, irytujący sposób. I idę o zakład, że tylko słówko szepnę, a nawet Krafta zwiną i sami mu będą do głowy wbijać najpotrzebniejsze słówka. Tak jak ostatnio mi się chwalił, że - co on tam umie? Aha - ja pierdolę, kurwa i chuj mnie to obchodzi. I to w całkiem niezłym stopniu wymowy te zwroty opanował. Fantastycznie. Wszystkie laski jego.
Jejku, a co z Morgim? Kraft usiłuje mi wmówić, że nawet oni nic nie wiedzą, że tylko Pointner ma z nim jakiś kontakt, ale że zbyt rozmowny to on nie jest. Akurat. Bujać to my, ale nie nas. A ja się martwię. No bo cholera, takie wykręcanie się to mi śmierdzi na kilometr.
- To jak, Marzena, jedziesz?
Nie chce mi się po raz trzytysięczny powtarzać formułki o pukaniu, więc tylko potwierdzam Dawidowi, że tak, jadę, ale chyba mnie będzie musiał znieść na dół.
- No chyba nie sądzisz, że byłbym w stanie cię podnieść. Wstawaj i się nie wygłupiaj.
Tak. Uroczy braciszek. Dzięki serdeczne.

Trzeba było siedzieć w domu. Trze-ba-by-ło-sie-dzieć-wdo-mu!
Najpierw jazda Dawidka samochodem, u boku Izunii, w akompaniamencie zachwytów całej rodziny - nad nią oczywiście, a teraz konkurs, który już chyba piątą godzinę trwa. Cyrk na kółkach. Nie obchodzi mnie, kto wygra - albo już wygrał - i w ogóle chyba pierwszy raz w życiu mam dość Zakopanego. I brzuch mnie boli. I chcę do domu.
Już nawet zdążyłam przeprowadzić rozmowę wychowawczą (w pozycji półleżącej) z Krzysiem Biegunem na tematy zasadnicze oraz z Jankiem, bo jego dziecko do domu jutro przyjeżdża. I oczywiście paniki ciąg dalszy. Szczerze mu współczuję. Temu dziecku oczywiście. Potem wpadł Kraft, żeby mi zdać relację z ówczesnego stanu konkursu - było to między pierwszą a drugą serią - a więc w dość zamierzchłych czasach, zważając na przebieg dzisiejszych zawodów. Oprócz tego jakiś miliard razy przewinął się Kacper, przyniósł mi poduszkę i koc - nie mam pojęcia skąd on to wytrzasnął i tysiąc razy zapytał, czy mi czegoś nie brakuje.
A teraz to mam niejasne przeczucie, że wszyscy o mnie zapomnieli. Od piętnastu minut nikt nie zawitał do domku. To jest jakiś stan anormalny.
Ledwie dochodzę do takiego wniosku, otwierają się drzwi i wpada Krzysztof Miętus z termosem.
- Bo ty tu, Marzenka, już chyba zamarzłaś - informuje mnie o powodzie swoich odwiedzin.
No fakt, coś w tym jest. Zasiadamy sobie przy gorącej herbatce, łykam kolejną tabletkę i jeszcze jakoś żyję. Jeszcze. Jakoś. TRZEBA BYŁO ZOSTAĆ W DOMU! Ale nie, przecież Zakopane, najważniejsze zawody, kibice, ta atmosfera... No to mam atmosferę. Jak cholera.
- Mania...
- No co?
- Wiesz, że Murańka będzie ojcem?
- Co?! - prawie dławię się wrzątkiem.
- Nic ci nie jest? - pyta flegmatycznie Krzysiu. - No to dobrze. No patrz - wszyscy się żenią, dzieci im się rodzą i tylko ja taki samotny jestem.
- Jak to: Murańka będzie ojcem?! Boże drogi, a ile on ma lat? Chyba jest już pełnoletni, nie?
- Tak, tak... Dziewiętnaście albo dwadzieścia. Coś koło tego. A patrz, ja mam dwadzieścia trzy i nawet nie mam dziewczyny.
- A co, wyrywanie Sary Hendrickson ci nie wyszło?
- A nie, ona ma tego swojego Hilde, to co ja im będę szczęście psuł.
No łaskawca, doprawdy. 
- No dobra, ale tak właściwie, to czego ty ode mnie chcesz?
No ja przepraszam, że tak obcesowo, ale załatwmy tę ważną kwestię po prostu szybko i bezboleśnie. Ja wciąż trawię informację o Murańce - młodocianym ojcu. Tak, tak, ma skończone osiemnaście lat. I co z tego? Niektórzy chyba wcześniej dorastają. Tak jest, proszę wyczuć tę ironię.
- Bo ja bym chciał, żebyś mi powiedziała, co trzeba zrobić, żeby jakaś fajna dziewczyna na mnie zwróciła uwagę.
No naprawdę doskonałe pytanie do eksperta w relacjach damsko-męskich - Marzeny Kubackiej.
- Chłopcze, toż ja przecież nie wiem. Ja się z natury nie interesuję facetami, bo czasu i ochoty na to nie mam, a oni nie interesują się mną. Prosta zależność.
- Jak to nie? A Skrobot z Morgensternem? Oni przecież na ciebie lecą.
- Słu...cham? Co: Skrobot? Jaki Skrobot? I o co ci chodzi z Morgim? Czy ja do cholery wyglądam jak jakaś pieprzona femme fatale? Z dwojga złego to już Kraft jest lepszy od ciebie! Przynajmniej polskiego się uczy, coś chociaż robi, żeby tę jakąś wymarzoną Polkę zdobyć, a nie to co ty, jęczysz tylko i wzdychasz.
No przepraszam bardzo, ale się zdenerwowałam. Co do Skrobota, to jedyny aspekt, w którym on może być interesujący, to są jego perfumy. Obłędne. A Morgi - to jest w ogóle oddzielna sprawa. Patrząc natomiast z perspektywy faceta, to ja nie widzę w sobie NIC, co mogłoby być dla takiego interesujące. Niech ten Miętus lepiej spływa.
- Wiesz co, Marzenka, strasznie nerwowa się zrobiłaś.
- Titus, wypad stąd! Ale już! Słyszałeś kiedyś, że nie należy denerwować kobiety przed, w trakcie trwania i po okresie? No to właśnie tak się składa, że się w ten schemat wpasowałeś. Wypad!
Ja mam ich dość. Naprawdę.
Wchodzi Skrobot. 
- Mania, coś ty zrobiła Titusowi? W życiu go takiego przerażonego nie widziałem.
- Czy to ja od razu mu coś musiałam zrobić? Innych ludzi tu nie ma?
Ja nie rozumiem. Czy ja jestem aż taka groźna?
- Dobra, spokojnie, bo mi się blada robisz. Jak się czujesz?
- Źle. Cholernie źle. Wszystko mnie boli. Mam ci podać dokładny opis?
- A nie, nie... Nie trzeba.
- No to właśnie. Kacperku, zabierz mnie do domu.
- I nareszcie mądrze gadasz.
- Ej! Ty...
- No już, już. Ciii...
- Czy ja jestem małe dziecko, żeby mnie uciszać?
- Do...
W tym momencie otwierają się drzwi, w progu staje Kraft. 
- Mania, umówiłem się na randkę. Z Polką!
__________

No więc Stefcio bierze sprawy w swoje ręce.
Maj mógłby trwać cały rok, naprawdę. I matury. Dzisiaj miałam całe trzy lekcje :)
A jeśli ktoś jest zainteresowany tematyką futbolową - zapraszam ;)

piątek, 2 maja 2014

14. Auto mi daj

Cóż. Atmosfera sympatyczna bardzo. Ten tam debil, moralizator i zdrajca, obrażony na mnie wielce, już od tygodnia prawie się do mnie nie odzywa, bo niby przemoc wobec niego stosuję. Fizyczną i psychiczną. A przynajmniej tak mi to Kamil wytłumaczył, bo mu się tamten zwierzyć zechciał.
No to smaruj sobie te narty sam, pieprzony konfidencie. Bo ci jeszcze jakąś przypierdzielę i znowu na skargę do mistrza świata polecisz.
Dzisiaj zawody w Wiśle mamy, powinnam być wypoczęta, zrelaksowana i w ogóle uśmiechnięta, bo idę o zakład po prostu, że mnie redaktor nieSzczęsny przydybie. A ja tymczasem nie wiem, w co ręce włożyć najpierw. Na dodatek o tym, co się dzieje z Morgim też mnie nikt nie raczy poinformować. Ja nie rozumiem, czy to jest jakiś Top Secret? Co się Krafta nie zapytam, to mi tylko odpowiada, że "nie wiem, nie wiem" i koniec rozmowy jest. No to dziękuję bardzo. Ja nie jestem Sherlock Holmes, żeby się z takiego przekazu jakiejś głębszej treści domyślić.
I jeszcze rodzice z Izunią na audiencję przylecą, zobaczyć co i jak i się ogólnie pozachwycać. Tylko nie wiem za bardzo - czym. Pogodą chyba. Bo na pewno nie tym moim bratem-nielotem. Mną zresztą tym bardziej. Ja wiem, co będzie. Oni się tu napalą na prawie że podium, albo coś w tym rodzaju, a tymczasem Dawid pokazowo spierdoli zawody. Obstawiam, że już pierwszą próbę będzie miał ciekawą. A drugą jeszcze poprawi.
I żeby nie było - ja nie jestem wredna. Ja to po prostu popieram wieloletnim doświadczeniem.

No i miałam rację, no przecież. Standard. Dawid Kubacki zajął, jakże zaszczytne, 28 miejsce. Ale spokojnie, Izunia go pocieszy. Przecież go kocha bezgranicznie.
- Mania! Mania! Mania!
Rany boskie, a cóż się dzieje? Jasiek leci, powietrze ledwo łapie i ogólnie jak sierota ostatnia wygląda, co się zupełnie z jego dzisiejszym szóstym miejscem nie pokrywa.
- Boże, Marzenka, Jezus Maria, zaczęło się już, rozumiesz? Już! Zaczęło się! Już-się-zaczęło-się! Jezus Maria! Ja nie wiem, co ja mam, robić co mam nie wiem. Nic. Zupełnie.
- Jasiek...
- Ja nieprzygotowany jestem przecież. Zupełnie nie wiem nic. Co ja mam, ty mi powiedz, jak ja teraz, Jezus Maria!
- Jasiek! Zamknij się i mów do rzeczy!
- Nie mogę się zamknąć i mówić do rzeczy, to jest zupełnie paradoksalne i całkowicie sprzeczne z logiką, a ja przecież jestem taki zestresowany, zestresowany taki jestem, że już nie wiem, co mam robić, a ty mi każesz nie mówić, ale jednak mówić i...
- Ziobro! Kurwa mać! O co chodzi?!
- Angelika rodzi - słyszę zbolały jęk w odpowiedzi.
- No nareszcie!
- Co nareszcie, jak nareszcie? No okej, może i w terminie, ale dziecko takie małe przecież, samo sobie na takim wielkim świecie nie poradzi, a przecież ja nie wiem, jak się tym zajmować.
- Po pierwsze to nareszcie żeś powiedział o co chodzi, pacanie. A nie nareszcie się rodzi. Choć - jak sam zdążyłeś zauważyć - czas ku temu najwyższy.
- Tak, tak, najwyższy, tak.
- A po drugie - dziecko to nie jest "to", tylko córeczka twoja.
- No tak, córeczka. Tak. Wiwiana przecież. Piękna będzie jak mamusia, zdolna jak tatuś, tylko ją najpierw, cholera, wychować trzeba. A ja nie umiem. Jeszcze nigdy dziecka przecież nie miałem. O Boże...
- Zamknij się i słuchaj. Pojedziemy teraz do szpitala.
- Do szpitala, tak.
- Tak. Gdzie Angelika rodzi?
- W szpitalu.
Kurwa mać! Zaraz pierdolca dostanę.
- W którym?!
- Ach, w którym. W Krakowie, w Uniwersyteckim.
- Jaja sobie robisz? Do Krakowa ją wysłałeś?
- No bo tam pracuje kuzynka mojej mamy ze strony babci i...
- Dobra. Okej. W Krakowie. Samochód masz?
- Samochód? A tak, mam.
- No to jedziemy.
- Ale w Zakopanem.
- Jak w Zakopanem?
- No w domu.
Dobra, okej. Tylko się nie denerwować. Do pięciu liczę. Za mało. Do dziesięciu. Trzydziestu. Pięćdziesięciu. Okej.
- Jasiek, ty tu stój, a ja idę załatwić samochód. Jasne?
- Tak. Stać. Tu. Tak. Dobrze.
No. Cudownie. Żeby on sobie tylko krzywdy nie zrobił.
Lecę do naszego domku, bo tam się znajduje jedyna osoba, która mi może pomóc. I mam głęboko w dupie, że ta osoba ze mną nie chce gadać. Trudno. Sytuacja wymaga poświęceń.
- Skrobot, samochód - wyrzucam z siebie, otwierając drzwi.
- Słucham?
Wow. Odpowiada mi. No, no. Czuję, że się szykuje owocna rozmowa.
- Auto mi daj.
- Proszę?
Nie no, czy ja po chińsku mówię?
- Skrobot, do ciężkiej cholery, Angelika rodzi, więc potrzebuję zawieźć Jaśka do szpitala, a nikt tu nie ma oprócz ciebie samochodu.
- Aaa...
- No "aaa...". To jak?
- Sami jedziecie?
A kto mi jeszcze potrzebny? Pijany Żyła, urodziny swoje dziś obchodzący czy mój brat debil? No nie wiem. Nie rozumiem pytania.
- No sami, a co?
- To jadę z wami.
- A jedź. Mnie to wsio rawno.
Pięć minut później siedzimy już w aucie Skrobota i pomykamy do Krakowa. Już wiem, o co chodzi. On mi po prostu nie chciał dać prowadzić. Bo nie uwierzę, żeby tak mu było tęskno do słuchania jojczenia Ziobry - a dokładnie to mamy teraz zafundowane. Że on się boi, że mu się dziecko w rękach na pewno połamie, że jak będzie takim nieudacznikiem, to Angelika za niego nie wyjdzie, a przecież to on nawet jeszcze nie kupił pierścionka...
Mam ochotę kopnąć go w dupę.
- Cholera, Ziobro! Czy ty się wreszcie zamkniesz?! Ja się muszę skupić na drodze!
I - uwaga - to nie są bynajmniej moje słowa, tylko Kacperka-kierowcy-zawodowcy. Do niedawna to ja nawet nie wiedziałam, że on potrafi być taki wybuchowy. Smarowanie nart źle wpływa na ludzi. Chwila, czy to się w takim razie nie tyczy też mnie?
Nie mija dziesięć minut, a Jasiu nam usypia na tylnym siedzeniu. Ojej. A taki zestresowany był, no naprawdę.
- Ty go widzisz? - szturcham Skrobota.
- Chyba się na drogę patrzę, nie? Nie mam oczu z tyłu głowy.
- Dobra, sorry, nie rzucaj się tak.
- Nie rzucam się.
- Yhm. Jasne.
- No nie.
- Tak.
- Nie.
- Tak.
- Nie.
- Tak.
- Kurde, czy ty się zawsze musisz ze mną kłócić?
Czy muszę? Oczywiście, że muszę. Jak będzie kiedyś żonę miał, to mnie doceni. Bo po moim treningu nic już mu straszne nie będzie.
Telefon gdzieś brzęczy.
- Mania, mam komórkę w schowku, sprawdź, kto dzwoni.
- Upierdliwa Mariola - odczytuję z wyświetlacza. - A cóż to za sympatyczna Mariolka? Odbierasz?
- A w życiu! Niech mnie Pan Bóg broni! - woła przerażony Kacper.
- No to mów, co to za Mariola?
- A weź...
- No słucham. Bo jak nie będziesz współpracował, to zaraz do niej oddzwonimy.
- Dobra, okej. Boże, tak to jest babie telefon dać do użytku.
- Te, Kacperku...
- A, bo to, cholera, przez Kota wszystko. Podrywu mu się zachciało. A jak się okazało, że laska jeszcze głupsza od niego, to mi ją postanowił wielkodusznie odstąpić. I mój numer telefonu jej kurwa dał. Baśka mi ją zapisał, jak zapisał. Żebym wiedział, od kogo nie odbierać.
Boże, ta laska musi być naprawdę zdesperowana. Już się nie ma za kim uganiać? Jak nie za Kotem młodszym, to za Skrobotem starszym. Czuję, że to jakiś podgatunek do Izunii podobny. A swoją drogą to w życiu bym się nie spodziewała, że Kamil Skrobot (nie mylić z: Kacper) taki inteligentny. Chociaż jeden się rodzicom udał.
- Dobra, jesteśmy na miejscu. Budź tego idiotę.
- Jasiek! Jaaa-sieek! No Jasiek, do cholery! 
- Co? Co? Już mamo, już... jeszcze dziesięć minut...
Nie wierzę. Śpiąca królewna po prostu. Czy ja wyglądam na jego biedną matkę? 
- Ziobro, wstawaj! Dziecko ci się rodzi!
- Aaa! Ałaa... - z wrażenia aż głową w sufit samochodu musi przywalić. - O Boże! Dziecko! No tak, dziecko! Gdzie ono jest?!
- Zamknij się i wykonuj polecenia. Pójdziesz teraz ze Skrobotem do szpitala...
- Co?!
- Kacperku, stul usta, za pozwoleniem. Pójdziesz do szpitala, Skrobot zapyta w recepcji co i jak i wszystko będziecie wiedzieć. Okej?
- A ty?
- Ja tu zostaję. Będę spać. 
- Mania, no błagam cię - jęczy Skrobot. - Przecież ja z nim w tym stanie nie wytrzymam.
- A w jakim ty jesteś stanie?
- Nie ja, tylko on! A ja przy nim też zeświruję!
- Jeszcze bardziej?
- Mania! 
- Już, już panowie. Te same ruchy, tylko dwa razy szybciej.
- Wiesz co, Mania, ja ci kiedyś coś zrobię.
I tym optymistycznym akcentem Kacperek kończy rozmowę, zwija Jasieńka i pędzą do szpitala. 
A ja mam święty spokój.
__________

Mój wen się na mnie obraził.