piątek, 29 grudnia 2017

55. Marzena ma rację

W tym sezonie prawdziwego cyrku jeszcze nie było, więc myślę, że już czas najwyższy. Pomijam oczywiście fakt, że Pieter obronił pracę licencjacką, co samo w sobie jest nieporozumieniem, aczkolwiek z Pucharem Świata jest tak średnio związane.
- Chuja będziemy mieli, a nie zawody - stwierdzam, kiedy Walter po raz trzeci przesuwa godzinę rozpoczęcia konkursu. W pierwotnej wersji miała być 15:30, teraz już 17:00.
- Taka pewna jesteś? - Dawid podnosi głowę znad telefonu. - Hofer tak łatwo nie odpuszcza.
Tak łatwo nie, ale jak dalej będą walić takie wielkie płaty śniegu na zmianę z deszczem i będzie wiać osiem metrów na sekundę, to chyba nie będzie miał specjalnie wyboru.
- Właśnie. Biznes, misiu - potwierdza Kacper. - Hajsy od sponsorów i z transmisji telewizyjnych się muszą zgadzać.
- O! Albo zaczniemy o siedemnastej i jedna seria, albo w ogóle odwołujemy! - Dawid wymachuje telefonem.
- Eee... sorry bardzo, ale czy ty te newsy z fejsbuka skidżamping peel wyczytałeś? Nie można nosa za drzwi wystawić i się jakoś normalnie dowiedzieć, skoro tak się składa, że akurat jesteśmy w Titisee-Neustadt?
- Nie chce mi się. Pada.
- To może w konkursie też nie będziesz skakał, skoro pada?
- Jeszcze przed chwilą mówiłaś, że konkursu nie będzie.
- Zmieniłam zdanie. Przekonaliście mnie, gratuluję. A może raczej przekonał mnie ten komunikat o jednej serii. Tyle to się na siłę jakoś przeprowadzi, chociażby dwie godziny miała trwać.
Sięgam po mój kubek termiczny, bo życie bez herbatki jest jednak ciężkie.
- Czy ja powinnam coś jeszcze teraz zrobić, czy mogę sobie już usiąść na dupie? - zastanawiam się głośno.
- Siadaj - przytakuje oczywiście Kacperek. - Świat się nie zawali, jak przez pięć minut posiedzisz, zamiast zajmować się całym światem.
Hmm... nigdy tak o tym nie myślałam. W sensie no, na zawodach to faktycznie tak działa. A poza zawodami w pewnym sensie też, bo wciąż zajmuję się tymi frajerami. Tylko na siedząco. A właśnie...
- Ej, właściwie gdzie są wszyscy?
- Chyba grają w siatkówkę - odpowiada Skrobot.
- No czy ich powaliło?! Poprzeziębiają się na tym deszczu!
- Aha, dzięki - oburza się Dawid. - Czyli mnie wyganiasz na pole, ale wszyscy inni się mają schować w domku. Fajnie.
Ja pierdolę.
- Przecież cię ostatecznie nie wykopałam na zewnątrz, nie? To co się rzucasz? Poza tym co innego jest wyjść na dwie minuty i uzyskać jedną informację, a co innego hasać jak dzikie świnie na deszczu i mrozie przez godzinę.
- Pff - prycha ten mój głupi bliźniak mniej udany. - Ja to sobie i tak zapamiętam.
- Dobrze, pamiętaj zwłaszcza wtedy, jak będę cię ratować przed kumplami rzucającymi w ciebie śnieżkami. Idę po tych debili - mówię i wychodzę na zewnątrz.
No i gdzie oni są? Tu się ktoś rozciąga, tam się ktoś wypina, a tam... no nie! Ktoś gra w siatkówkę. Z Norwegami.
Kogoś chyba pojebało.
- MACIEK!
- O, Marzenka, cześć - podbiega do mnie Kot, uradowany wielce. - Coś się stało?
- Może ty mi powiesz?
- Yyy... co ci mam powiedzieć?
- Co ty robisz?
- Gram w siatkówkę. Tak jak zawsze.
- Tak? Z Norwegami?
- Wiesz, mamy wiele wspólnych tematów. To znaczy z Danielem i Robertem. Innych właściwie za bardzo nie znam.
- O, może mi powiesz, jakie to tematy?
- Z Danielem rozmawiamy o pielęgnacji włosów, a Robert doradził mi, co ewentualnie można zrobić, żeby zarost lepiej rósł. Sama wiesz, jak to u mnie wygląda...
Jezus Maria.
Czy ja mam się śmiać, czy ja mam płakać?
Liczę do dziesięciu. I jeszcze raz. I jeszcze.
- Marzenka, czemu nic nie mówisz?
... siedem, osiem, dziewięć, dziesięć.
- Okej, dowiedziałeś się już wszystkiego czy dalej musisz się z nimi przyjaźnić?
- Dlaczego musisz? Marzenka, to są bardzo sympatyczni ludzie!
Zajebiście.
- Ale mają krok w kolanach i latają jak nietoperze.
- Nieprawda. Przesadzasz. Poza tym ty się przyjaźnisz ze Stefanem Kraftem, więc chyba nie masz prawa mi mówić z kim mam się zadawać.
Serio?
- Masz coś do Stefana?
- A ty masz coś do Roberta?
- Nie odpowiada się pytaniem na pytanie.
- Wiesz co... zastanawiam się czy ty w ogóle kogokolwiek lubisz. Myślę, że nawet samej siebie nie lubisz.
No co za...
- Za dziesięć minut konkurs - mówię tylko i odwracam się na pięcie. Nie będę już szukać całej reszty. Niech się sami sobą zajmą.
- Maaaaniaaa!
Świetnie.
- Cześć.
- Sześśś! Będziemy szkakać jednak! - Kraft cały uradowany, jakby szóstkę w totka trafił.
- Fajnie.
- Ja! Tag! Ej - Stefan na chwilę przestaje szczerzyć zęby. - Czemu smutny ty?
- Nieważne.
- Nie martwij. Będzie dobrze - mówi Kraft z przekonaniem. - Ja też martwi trochę i tęsknię za Michi. To mój najlepszy przyjaciel. Szkoda, że nie ma tutaj. Ale nic. Będzie dobrze.
Chyba zazdroszczę podejścia do życia.
- Zaraz się zaczyna konkurs. Idź się rozgrzewać.
- Ja! Idem!
I ja też idę. Zajmuję miejsce przy przejściu dla skoczków, jak zawsze zresztą, i oglądam konkurs. Nudno jest. Poza pierwszym skokiem jakiegoś małolata z Niemiec, co gdzieś ze sto trzydzieści pięć metrów skoczył i teraz moknie w miejscu dla lidera. A nie, jakąś laskę z parasolem koło niego postawili. Niech będzie i tak.
- O, tutaj jesteś!
No nie może być, ktoś poza Kraftem ucieszył się na mój widok. A przecież ja jestem tylko upierdliwym wrzodem na dupie.
- Jestem.
- Co się dzieje? - pyta Skrobot.
- Nic - warczę. - Absolutnie nic. Wolę się nie odzywać, bo przecież jestem wredna, chamska i z nikim nie potrafię się dogadać. Może ciebie też wkurwiam?
- Czy to jest pytanie z haczykiem?
- No, jasne, śmiej się ze mnie. Bardzo kur...
- Mańka?
- Co?
- Wiesz, ja raczej nie jestem specjalistą w tym temacie, ale czy tobie się przypadkiem nie zbliża okres?
A oto i Skrobot - mój kalendarzyk miesiączkowy. Przecież to jest żenujące.
- Może i tak, i co z tego? To nie ma nic do rzeczy.
- Bo jesteś dziś dość... impulsywna - mówi Kacper ostrożnie.
- Impulsywna! Powiedz od razu, że nie da się ze mną wytrzymać! Proszę bardzo, już to dziś słyszałam. Może innymi słowami, ale...
Ej, stop. Czy to jest łza? Halo, niech to się przestanie wytwarzać. Jak się to zatrzymuje?
Kurwa, ryczę.
Jebany PMS.
- No chodź tu - Kacper rozkłada ręce.
- Nawet nie wiesz, dlaczego płaczę.
- To mi powiedz.
- Nie.
- To chodź tu.
No to idę. Cały jeden krok do przodu. Bo do kogo się mam przytulić, jak nie do Kacperka?
I przytulam się. I wciąż ryczę. Chyba nawet bardziej. Jestem okropna.
- Czy ty też uważasz, że jestem taka wredna? - pytam wreszcie, gdzieś tam w kurtkę Skrobota.
- Właściwie to tak. Ale przecież wiesz, że za to cię kochamy. Za to, że zawsze angażujesz się na sto procent. Nawet jeśli czasem to prowadzi do wkurwu stulecia.
Czy mi się wydaje, czy on mnie widzi jakoś lepiej niż jest w rzeczywistości?
- Patrz, Stefek skacze. Łoooo... dooobry - śmieje się Skrobot.
- Kto prowadzi? - pytam, bo chyba wypadłam trochę z obiegu.
- Wciąż ten dzieciak z pierwszym numerem startowym. Mogę zorganizować jakąś gorącą czekoladę, jakbyś chciała.
- Nie, dzięki.
- No teraz to się zaczynam o ciebie martwić...
- Ale z ciebie śmieszek, ojejku, jejku... czapkę sobie lepiej popraw. Krzywo masz, sieroto - sama mu poprawiam, bo flaga z boku, a 4F na środku... ja rozumiem, że sponsora należy szanować, ale bez przesady.
- Dziękuję.
- Proszę.
- O, Maciek teraz.
No tak. Fajnie. I co... o kurde, o matko! Przewraca się przy lądowaniu, a mnie oczywiście serce staje. W takich momentach uświadamiam sobie dobitnie jak wiele te ćwoki dla mnie znaczą.
- Mańka, stój! - Skrobot łapie mnie za rękę. - Nie idź tam. Popatrz, wstaje. To tylko niegroźny upadek.
Groźny czy niegroźny, ale wciąż upadek. Ale dobra, idzie, kciuk do kibiców podnosi. Będzie żył. Przychodzi do nas i siada na ławce.
- W porządku? - pytam.
- W porządku - kiwa głową.
- Okej - siadam obok. - Daj ten kask.
- Zjebałem.
- Trudno... A w ogóle to... przepraszam. No wiesz za co.
- Wiem. Ja też przepraszam.
- O, a może mnie też ktoś chce za coś przeprosić? - Skrobot taki śmieszek numer jeden.
- Zamknij się. Nie z tobą rozmawiam.
- Stara dobra Marzenka wróciła.

- Przybieżeli do Betlejem pasterze, grają skocznie dzieciąteczku na-lij-że...
- Boże, Dawid, jaki ty jesteś prymitywny.
- Sama jesteś prymitywna. Ja tylko kolędy śpiewam.
- Lepiej byś choinkę ubrał.
Ja nie wiem, czy na tym świecie istnieją jakieś rodzeństwa, które pałają do siebie nieogarnioną miłością i które ją sobie okazują. Myślę, że nie. A przynajmniej nie potrafię sobie czegoś takiego wyobrazić. To by było jakieś... nienormalne chyba. Miłość rodzeństwa to musi być twarde uczucie, żeby się człowiek mógł zawczasu, od wczesnego dzieciństwa, przygotować na to, że życie kopie w dupę. Ale niech no tylko ktoś obcy tego debila obrazi, to po mordzie dam.
- Dawid, Marzena ma rację - niespodziewanie po mojej stronie staje Izunia. - Nie zostawiaj wszystkiego na ostatnią chwilę.
Aha, no tak. Bo na ostatnią chwilę przyjdą rodzice Izunii i to w ich zacnym gronie spożyjemy wieczerzę wigilijną. Jak mi państwo piękni, bogaci i dystyngowani zepsują apetyt, to chyba ktoś nie dożyje Bożego Narodzenia.
- Ja mam wszystko dokładnie wyliczone, kochanie, i całkowicie panuję nad sytuacją.
- Tak? A czy to wyliczenie obejmuje również czas na buziaka dla żony?
Oho, zwracanie śniadania alert. Ja się staram tę kobietę tolerować dla dobra całej rodziny, ale to tolerowanie obejmuje raczej niewchodzenie sobie w drogę, a nie oglądanie jak ta flądra z Dawidem penetrują sobie przełyki.
A właśnie, karpia trzeba usmażyć.
Idę do kuchni, aczkolwiek jednak głównie po to, żeby mi oczu nie wypaliło od tych widoków w salonie i już widzę, że mama zdążyła złapać niezłego wkurwa. Mam po kimś jednak te geny.
- Jak zawsze wszystko na mojej głowie. Gdzie jest twój ojciec? Powiesił w końcu te lampki na elewacji? A podłogę na korytarzu kto umyje? Włazić z buciorami i błoto wnosić to każdy pierwszy, ale posprzątać to nie ma komu. Jezus! Uszka muszę wyciągnąć z zamrażarki, bo nie zdążą rozmarznąć! Oczywiście nikt o tym nie pomyśli, wszystko muszę robić sama. Usmażysz tę rybę? Ja mam tylko dwie ręce, a jeszcze grzybowa nieugotowana, suszki tak samo, nie mówiąc już o pierogach! Znowu będziemy jeść o ósmej, Boże kochany...
Zastanawiam się czy jej przerwać, żeby się więcej nie nakręcała, czy to ją przypadkiem jeszcze bardziej nie rozwścieczy i lepiej, żeby się wygadała. Tata by się przydał, tylko on potrafi tę kobietę jakoś uspokoić.
W takich momentach trochę rozumiem, dlaczego Titus się tak boi mojej mamy.
- Iza, chodź tu!
Dlaczego czuję jakąś taką satysfakcję?
- Iza!!!
Hehehehehe.
- Tak? - bogini staje w drzwiach kuchni z głupawym uśmiechem.
- Masz tu nóż, deskę, krój te grzyby.
Iza nie zgłasza sprzeciwu, chyba zdążyła zauważyć, że bezpieczniej się nie odzywać.
A przecież grzyby takie ciężkostrawne.
Tym sposobem spędzam niemal cały z tych podobno najpiękniejszych dni w roku w towarzystwie Izunii. Halo, Góra, proszę jakoś załatwić, żeby mi się to już więcej w życiu nie przydarzyło. Ja bym chciała dociągnąć chociaż do siedemdziesiątki, a takie ciężkie przeprawy mi w tym raczej nie pomagają.
Punktualnie o godzinie 16:00 wbijają rodzice Izunii. Dorzucają jakiś rozjechany przez czołg serniczek do czterech pięknych i dorodnych ciast upieczonych i przyniesionych wcześniej przez dziadków. Cóż, nie każdy musi mieć talent kulinarny, ale może lepiej się jego brakiem nie chwalić.
Dawid zabawia teściów, a my z mamą, babcią i mającą więcej chęci niż talentu (ups, czyżby po mamusi?) Izą ogarniamy jakoś temat tak, że o 18:00 można przejść do części głównej przedstawienia.
Okej, żeby nie było, ja też za bardzo nie umiem gotować, ale moje pierogi przynajmniej nie przypominają kształtem naleśników, zupełnie płaskich, za to o powierzchni trzy razy większej niż prawidłowa.
Czy wspominałam już kiedyś, że wolę nawet słuchać wierszy Titusa niż dzielić się opłatkiem? Nie? No to wolę. Ale raczej nie mam w tym momencie specjalnego wyboru. Kurde, ludzie, dobrze wam życzę, to nie wystarczy? Wystękuję jakieś teksty o zdrowiu, szczęściu, spokoju i pomyślności i czuję, że zaraz się przekręcę, ale na szczęście zostają mi już tylko Dawid i tata.
- Wszystkiego najlepszego.
- Nawzajem.
Czasem fajnie jest mieć rodzeństwo. 
Z tatą jest natomiast jeszcze łatwiej.
- Dobrze, że jesteś, dziecko.
I przytulas. I tyle. Żadnych życzeń i zbędnego strzępienia języka. Chyba jestem wielką fanką swojego taty.

Nic już nie zmieszczę. No, może serniczka.
Dupa, nawet serniczka już nie zmieszczę. Czuję się jak beczka, wyglądam jak beczka i pod skocznię chyba też dotoczę się jak beczka. Człowiek, który wymyślił Mistrzostwa Polski w drugi dzień świąt musi być chyba geniuszem zła. Albo totalnym debilem.
- No idziesz czy nie?! - drę się, siedząc w samochodzie, bo Dawid wylewnie żegna się z Izunią. My musimy jechać już teraz, natomiast reszta rodziny dołączy o bardziej normalnej porze. To znaczy pół godziny przed zawodami. No ale oni muszą nosić sprzętu, smarować nart, rozgrzewać się i tak dalej.
Dobra, wreszcie ruszamy. Ja prowadzę, ponieważ ktoś tu teoretycznie powinien się relaksować i mieć komfort psychiczny przed zawodami. Ale chyba to średnio wychodzi.
- Kurde, mogłem nie jeść tego ostatniego kawałka karpatki - mówi Dawid, kiedy już prawie jesteśmy na miejscu.
- Mogłeś - zgadzam się.
Powinien go zostawić mnie, ja bym sobie zjadła wieczorem po powrocie, no ale nie to nie, jak będzie teraz klepał bulę, to przynajmniej będzie wiedział dlaczego.
- Tak się zasłuchałem w tę opowieść dziadka, że nawet nie zauważyłem i już było zjedzone.
Prycham, redukując bieg do dwójki, bo skręcamy już pod skocznię.
- Dobra, dobra, zrzucaj teraz winę na biednego staruszka. On ci tego nie kazał żreć.
- Marzena, czy ty nie rozumiesz, co to znaczy zagapić się?
- Uważaj, żebyś się na progu nie zagapił.
Heh, zamknął mordę. Jeden zero dla mnie.
Parkuję koło samochodu Kacpra, oczywiście jak zwykle musiał przyjechać przede mną. Cóż, on najwyraźniej czekał na swojego brata krócej niż ja na mojego.
Mistrzostwa Polski to jest taka fajna impreza, na której mogę spotkać się z ludźmi, z którymi nie mam szans spotkać się na żadnych innych zawodach w roku. Bo na każde inne zawody są za ciency. Weźmy takiego Krzysztofa Miętusa. Jeśli ten człowiek zajmuje jedenaste miejsce w Mistrzostwach Polski (zresztą na powalającą liczbę trzydziestu pięciu uczestników, w tym jeden Czech), to znaczy, że skoki w tym kraju leżą i kwiczą. Pomijając kadrę A, oczywiście. Ale i tak boskiemu Apolloniuszowi to wystarcza, żeby się zachwycać dobrobytem i wypinać brzuch pierś na okolicznościowych fotografiach przy dekorowaniu zwycięzców. Za dziesięć lat to się pan, panie Apoloniusz, obudzisz z ręką w nocniku.
A nowym mistrzem Polski zostaje Stefanek. I to jest naprawdę taka wspaniała wiadomość, bo zasłużył, bo kilka sezonów temu zrobił mega postęp i bo jest super gościem. To chyba wystarczająco, nie?
- Patrz, patrz jak pięknie wygląda na tym podium! - uśmiecha się szeroko Marcysia, kiedy stoimy pod skocznią przy dekoracji. Jedno dziecko ma w wózku, drugie trzyma na rękach, w wolnym czasie prowadzi własną firmę, a teraz ogląda męża na najwyższym stopniu podium. Takie kobiety sukcesu szanuję. - Boże, jak ja się cieszę!
Podchodzi do nas Dawid.
- Ech, przynajmniej drugi skok mi wyszedł.
- Pewnie do tej pory zdążyłeś przetrawić karpatkę.
- Pewnie tak.
- A widzisz, trzeba mi było zostawić ten ostatni kawałek.
Dawid zerka na mnie morderczym wzrokiem.
- Nie licz na to, że przyznam ci rację.
- Nie liczę. I tak wiem, że ją mam.
__________

To kto wygra Turniej Czterech Skoczni? ;)

piątek, 8 grudnia 2017

54. Dawaj żarcie

Kurde, tęskniłam. To wysoce żenujące, bo w sumie za czym tu tęsknić, tym bardziej, że w lecie też niby było skakanie. Ale kogo obchodzi lato. Nawet skoczków nie obchodzi lato. Uznajmy więc, że tęskniłam za zimą. Piękna pora roku, można sobie ulepić bałwana. Albo rzucić śnieżką w jakiegoś bałwana. A początek Pucharu Świata to bezpośrednia zapowiedź zimy, więc ewidentnie dlatego moje serduszko się raduje. Tak, oczywiście, że mam serduszko. Tylko po prostu oszczędnie z niego korzystam. Musi mi wystarczyć na długie lata, nie mogę go nadwyrężać.
Zerkam sobie na kwalki w telewizorze, który ktoś przezornie umieścił nam w domku. Zawsze tak jest na konkursach w Polsce, że trzy razy większy zapierdol mamy, a efektów specjalnie nie widać. Bo te ćwoki, młode i wielce obiecujące, zazwyczaj i tak zajmują w kwalifikacjach miejsca około Sabyrżana Muminowa czy Witalija Kaliniczenki. No to no. Nie oszukujmy się, jedyne, co oni mogą osiągnąć w tej sytuacji to pisk trzynastolatek pod skocznią, a nie awans do konkursu. Ale nasmarować narty trzeba, bo inaczej będą winę na Kubacką zrzucać i moje dobre imię przed kamerami TVP albo innego Eurosportu szkalować.
Znajduję się na powierzchni pięciu metrów kwadratowych ze Skrobotami dwoma, Małyszem, Kotem i Żyłą. I zajebana pod sufit utensyliami służbowymi. Gdzie jakieś bhp, ja się pytam.
- O Jezus - wyrywa się Małyszowi po skoku Murańki. Ja nie rozumiem, co go tak dziwi i załamuje. No czego on się spodziewał, że się Cudowne Dziecię w pierwszej siedemdziesiątce zmieści?
Piotrek wzdycha i bierze narty, co już w kolejce, oparte o ścianę, czekają.
- Dobra, to idę.
Kot go po plecach oklepuje, jakby się dławił co najmniej, po czym staje w kącie i zaczyna te swoje motywacyjne gadki we własnej głowie, podczas których ma minę jak srający kotek. To znaczy ma taką dość często, ale jak się motywuje, to jakby bardziej.
O, Małysz awansował na odźwiernego.
Cóż, no nie ukrywajmy, ktoś w końcu musi otwierać drzwi. Przecież te sieroty trenują skoki narciarskie, a nie przystosowanie do codziennego życia. Małysz to jeszcze epoka dinozaurów, wtedy nie było hajpu na skoczków skoki  i nauczył się koleś jakichś normalnych, podstawowych czynności.
- Jestem głodna - informuję wszechświat, ale nikt nie reaguje, bo się wszyscy emocjonują skokiem Kobayashiego. No bardzo fajnie, ale to są kwalifikacje, halo. Żadnego znaczenia nie mają. A jak ja tu padnę trupem z wygłodzenia, to co wtedy?
- Już w treningach dobrze skakał.
- Ale w drużynówce to im nic nie da.
- Ale może w indywidualnym w niedzielę...
- No tak, z tym, że to jednak większa presja niż kwalifikacje.
- Pożyjemy, zobaczymy.
O tak, zwłaszcza ta ostatnia wypowiedź to opinia godna czterokrotnego zdobywcy kryształowej kuli.
- Halo, ma ktoś coś do jedzenia?!
- Ja mam drożdżówkę - informuje mnie Skrobot młodszy.
- Obleci. Dawaj.
- A czy ja mówiłem, że dla ciebie?
- A czy to się nie rozumie samo przez się?
- Eee... nie sądzę.
- Uwierz mi, nie chcesz wkurwić głodnej kobiety. Dawaj żarcie.
- Ja pierdolę - Kamil wywraca oczami, ale sięga do plecaka. - Ty jesteś terrorystką.
- Oj, bo się zarumienię od tych komplementów.
- Od komplementów to masz Kacpra.
- Raczej nie, ale on się przynajmniej ze mną dzieli jedzeniem bez protestów.
- No widzisz, a ty tego nie doceniasz.
- Ależ ja jak najbardziej doceniam. Prawda, Kacperku?
Skrobot starszy burczy coś niewyraźnie, nie odrywając się od smarowania nart.
- Słyszysz? Zgadza się ze mną.
- Gówno prawda, nawet ty go nie słyszałaś. Stary, możesz głośniej?!
- Mówię - Kacper podnosi głowę i rzuca nam pełne politowania spojrzenie - że nie wiem, jak jeszcze z wami wytrzymuję. Z tobą w domu, a z tobą... wszędzie.
- Pewnie nas kochasz - uśmiecham się i gryzę drożdżówkę. O, dobra. Z budyniem.
- Pewnie tak - zgadza się i wraca do smarowania.
- No, Marzenę zwłaszcza.
Mam teraz jedzenie, nie dam się sprowokować głupimi tekstami.
- Jesteś pojebany.
- Sama powiedziałaś, że nas kocha.
- Oczywiście. Czystą, braterską miłością.
- Oczywiście.
- Oczywiście.
- A może sam zainteresowany by się ustosunkował? - wpada na rewelacyjny pomysł Kamil.
- Oczywiście, że nie - mówi Kacper.
- Oczywiście. Bo odpowiedź i tak jest powszechnie znana.
- Oczywiście. Przecież my wszyscy tu jesteśmy jedną wielką rodziną. W przeciwieństwie do drożdżówki. Ona wielka nie była.
- Już zjadłaś?!
- A co to taka symboliczna drożdżóweczka, jak się jest głodnym?
- Trzeba sobie było kupić większą.
- Nie mam czasu, ciężko pracuję.
- Właśnie widzę.
- Co ty mi tu imputujesz?
- No aktualnie, że mój brat smaruje, a my się opierdalamy.
- Uściślijmy: ja odpoczywam, ty się opierdalasz.
- Zwał jak zwał.
- Polemizowałabym.
- Ekhem, khem... to ja może pójdę zobaczyć jak się chłopaki rozgrzewają - odzywa się nagle Małysz. Zdążyłam zapomnieć, że on tu siedzi. - Ja już chyba jestem za stary na te wasze flirty.
Eee... aha? Kacper z wrażenia zrzuca nartę, a Kamil dostaje napadu śmiechu.
Ja nie pracuję z normalnymi ludźmi.

Zajmujemy drugie miejsce ex aequo z Austrią. No ja pierdzielę, mogliby dać Kraftowi o pół punktu mniej za styl, wiatr czy zęby. A w ten sposób czterech kolesi nawet na podium nie stoi, bo przecież ośmiu szkieletorów to nawet Walter na jednym pudle nie upchnie. Widzę, że Kraft się przezornie odsuwa od Kota, chyba mu się przypomniały kwiatki z Korei. No nic, różne upokorzenia trzeba czasem znosić. Zwłaszcza jak się ma metr w kapeluszu.
W ogóle dlaczego Johansson wygląda jak polski szlachcic z tym wąsem? Ubrać go w kontusz, dać szabelkę i niech se macha. W odróżnieniu od Ryśka Freitaga, który ze swoim wąsem wygląda po prostu jak klasyczny Janusz. Jakby nie było, też się wpisuje w polską kulturę.
Ale ogólnie szanuję takie wyniki na początek sezonu. Natomiast jeśli jeszcze raz jakiś zabawny redaktor wspomni w wywiadzie o historycznym konkursie, to chyba dam w mordę. Jak tak dalej pójdzie, to on rzeczywiście będzie historyczny. Bo jedyny taki w historii. My nie jesteśmy Niemcy, więc jak nie umiemy porządnie zeskoku uklepać, to drugi raz nam inauguracji Pucharu Świata nie dadzą.
- Wow... - wzdycha Kuba Wolny, stojąc sobie koło mnie i Stefanka. Dobrze zaczyna tym razem, bo wzoruje się raczej na Huli, a nie tak jak ostatnio, kiedy jakoś przypadkiem trafił do kadry z tym Andrzejem stękającym i za mentora sobie obrali Murańkę. Swoją drogą od czasu, kiedy Stękałę zaczęły sponsorować jakieś parówki czy inna kaszanka, jakoś tak gorzej skacze. A może już w ogóle nie skacze. Kto wie. Nie śledzę rozwoju jego kariery.
- Też bym tam chciał kiedyś stać...
Ja pierdolę, nie w ten sposób się to osiąga, z tego, co mi wiadomo. Trenować raczej trzeba czy coś.
- Tak. Ja też - mówi Stefek i trochę... ała? Bo faktycznie kilka razy po kwalifikacjach czy treningach był trzeci - czwarty z naszych, ale trener najwyraźniej uważa, że Hula ma uczulenie konkursy drużynowe i konsekwentnie go nie wystawia. Raz chociaż by mógł. Tak dla zasady, żeby nie było, że za zasługi się występuje czy coś. Trudno, ja się wtrącać nie będę. I tak się z tym chłopem dogaduję na zasadzie niepisanego paktu o nieagresji i lepiej żeby tak zostało. Ja nie mówię, że Kamil, Piotrek, Maciek czy Dawid (wciąż trudno mi się przyzwyczaić do faktu, że mój brat umie skakać) nie zasługują na bycie w drużynie, ale czasem można by też docenić kogoś innego.
Dobra, starczy, bo mnie zaraz najdzie ochota na dyskusje z trenerem. A to do niczego dobrego nie doprowadzi.
- Chodźmy już, co? - mówię, bo z podium też się już zwijają. Jeszcze tylko pierdyliard zdjęć, autografów i wywiadów, i będą mieć wolny wieczór. Strasznie męczące być takim skoczkiem. Najgorsze, że trzeba diety pilnować. Dobrze, że ja tu tylko narty smaruję.

Jaka piękna ta Finlandia. Wiem, że zawsze narzekam, że zimno, ciemno i wypizdów, ale prawda jest taka, że tu jest po prostu wyjątkowo. Z różnych śmiesznych względów również. Na przykład dlatego, że Schusterowi wypada chorągiewka, kiedy daje sygnał do skoku, że Piotrka dyskwalifikują w pierwszej serii za kombinezon, ale w drugiej ten sam kombinezon jest już zupełnie w porządku albo że wygrywam bitwę na śnieżki ze Stefkiem i Kamilem. Ogólnie to wszystko wina Dawida. To znaczy nie wszystko, tylko ten ostatni epizod. Przecież jak sobie idę i widzę, że mój brat, bliźniak w dodatku, dostaje wciry (dosłownie), to przecież nie zostawię frajera na pastwę losu i kolegów. Musiałam zrobić porządek z tym towarzystwem. A ten teraz wielce pokrzywdzony chodzi, bo podobnież go przed kolegami skompromitowałam. Urażona męska duma, czy jak to się tam nazywa.
Co nie przeszkadza mu w zrobieniu mi najazdu na chatę pokój razem z całą resztą. Raz na ruski rok mi się dostaje jedynka i myślę sobie hmm, super, wreszcie trochę ciszy i spokoju, ale oczywiście nie, bo przecież gdzie te ułomy mogłyby prowadzić ważne życiowe rozkminy, jak nie w moim pokoju.
- Ale serio, wyobrażacie sobie być takim kretem? - rozwija właśnie kolejny temat Maciek. - Całe życie pod ziemią, w ogóle nie widzisz słońca, co to za interes?
- Krety są ślepe - zauważa Kamil. - I tak by nic nie widziały, nawet gdyby wyszły spod ziemi.
- Ach! - zapowietrza się Koteł, jakby Stoch właśnie odkrył, że na Saturnie istnieje życie. - Faktycznie. Zapomniałem... Ale to przecież jeszcze gorzej!
- Jak gorzej, jak lepiej? Skoro i tak se w ziemi siedzą, to co mają widzieć, jak tam ciemno jak w dupie!
No jasne, kto mógł wygłosić taką kwestię.
- Ale, Piotrek, pomyśl jakie to smutne, że one nic nie widzą.
- Niektórych rzeczy to akurat lepiej nie widzieć.
Na przykład włosów Krafta.
- Jakich niby? - indaguje Kot, ale Skrobot miga się od odpowiedzi. A ja moją propozycję chyba też zachowam dla siebie. - No fajnie. Z wami to się w ogóle nie da rozmawiać. Żadnych konstruktywnych wypowiedzi.
Ojojoj, biedny Maciej. Chciał przeprowadzić rzeczową dyskusję na temat egzystencji kretów, a tu nie ma z kim, bo same prostaki w drużynie. To są dopiero problemy, a nie jakiś tam głód w Afryce.
- To ja mam propozycję: wszyscy do spania. Jest wpół do dwunastej.
- Eee... nieee... - Kot od razu zmienia front. - Może zagramy w makao?
- Może nie. No, Macieju, siusiu, paciorek i spać. I wszyscy inni też. Do widzenia, dobranoc.
- Ale, Marzenkaaa... - zaczyna Piotrek.
- Żadna Marzenka. Jakby trener wiedział, że tu jeszcze siedzicie, to byście dostali zbiorowy szlaban na występ w zawodach, dżem i grę na PS4. I co wtedy? Murańkę na Puchar Świata wyślemy? No szanujmy się trochę.
Wszyscy powoli podnoszą swoje szanowne dupy, ale ile się przy tym najojczą, to matko kochana. Czuję się jak niańka pół tuzina dorosłych chłopów.
- Dobranoc.
- ...branoc.
- ...anoc.
- ...noc.
To brzmi prawie kulturalnie.
Wszyscy wychodzą, ale Skrobot zatrzymuje się w drzwiach.
- Manieczka, może by pasowało jutro wcześniej wstać, żeby jeszcze raz się przyjrzeć kombinezonom? No wiesz, dla pewności, żeby znowu nie było wtopy.
- No może by pasowało - zgadzam się, choć i tak kontrola zależy głównie od tego jak się kto ustawi do pomiaru. Albo od tego, jaki humor ma Sepp. - Co rozumiesz przez wcześniej?
- Szósta? - Kacper spogląda na mnie niepewnie.
- Ile czasu ty masz zamiar kombinezony oglądać i mierzyć?! Konkurs jest chyba o piętnastej.
- Dobrze wiesz, że robota nie kończy się na kombinezonach.
Wzdycham sobie głęboko, gdyż istotnie wiem, że się nie kończy.
- No dobra. Spróbuję wstać. Jak się nie uda, to dobijaj się do drzwi.
- Obiecuję, że tak zrobię. Co ci jest? - najwyraźniej moja mina wyraża więcej niż tysiąc słów.
- Nic. Po prostu jestem zmęczona na samą myśl o jutrzejszym dniu.
- I po dzisiejszym też masz prawo być - uśmiecha się Kacper i głaszcze mnie po policzku. Nie wiem, o co mu chodzi i czuję się dziwnie, bo serce mi wali jakbym się czegoś bardzo bała. A ja się nie lubię bać. Choć przecież tu nawet nie ma czego. Ot, Kacperek. Znany od zawsze i absolutnie niegroźny.
No właśnie.
Więc proszę zabrać tę rękę.
- Dobra, idź już.
- Dobra, idę.
I idzie.
Trochę szkoda.
__________

Proszę bardzo, oto rozdział w ramach mikołajkowego prezentu ode mnie dla Was. 
Komentarze mile widziane ;)

piątek, 29 września 2017

53. Ja się zabiję

Jeśli ktoś chciałby wiedzieć, jaki turniej uważam za najbardziej idiotyczny na świecie, odpowiedź jest prosta. Aż dziwne, że nie wymyślili go Niemcy, tylko Norwegowie. Sepp się tyle namacał przez te półtora tygodnia, że chyba będzie miał na zapas aż do Letniej Grand Prix. W międzyczasie musiałam jeszcze przeżyć swoje urodziny i nie wspominam tego dnia zbyt dobrze, zwłaszcza zważając na pewien drobny incydent. Kraft wręczył mi kwiatki, które dostał za zwycięstwo w konkursie i zaraz zleciała się grupka dziennikarzy, którzy koniecznie musieli wiedzieć, czy to z jakichś specjalnych powodów. Tak. Z powodu wysoce zaawansowanego stadium ułomności intelektualnej Stefana Krafta.
Chwała Bogu już po wszystkim i teraz mogę siedzieć w Planicy i opijać narodziny najnowszej małej Huli. Poza tym zdaje się, że Puchar Narodów też już mamy zaklepany, więc powodów do świętowania jest więcej. I tylko ta Szczurowiewiórka nieszczęsna... To się po prostu nie godzi, żeby ktoś taki odbierał Kryształową Kulę. To znaczy ogólnie to spoko, mnie nie przeszkadza, ale nie w takich okolicznościach. Bo gdyby nie ta mała menda, co się skakać nauczyła, choć na przykład sztuki czytania pewnie jeszcze nie opanowała, to Puchar Świata wygrałby Kamil. Oficjalne uroczystości oczywiście dopiero jutro, ale bądźmy szczerzy - tu się już nic nie zmieni. Mam jeszcze kilka godzin, żeby się na to psychicznie przygotować.
O, proszę, a oto i gwiazda sezonu. Najebana w trzy dupy.
- Sześśśś, Mania! - bełkocze, przysiadając się do mnie. A taka byłam szczęśliwa jeszcze trzydzieści sekund temu. Tak naprawdę to nie. - A to? - pokazuje palcem w stronę grilla, którego pilnują Kot z Żyłą.
- Kiełbasa - informuję go ponuro, bo o ile rozmowa z trzeźwym Kraftem jest trudna, to rozmowa z naprutym Kraftem jest prawdopodobnie niemożliwa.
- Oooo.... - kiwa głową w rytm Planicy Avseników. - A to dobre?
- Dobre.
- To dawaj mi to.
Dawać to ja mu mogę co najwyżej po mordzie. Dwa razy dziennie. Tak profilaktycznie.
- Nie.
- Dlaczemu? - Kraft robi wielkie oczy. - Nie można jeśśś?
- Można. Poproś, ćwoku, to dostaniesz.
- Eeee... nie rozumim całkiem.
Ja jego też nie do końca. Czyli remis.
- A idź, żryj - macham na niego ręką.
- Eeee...
- Jedz.
- Mogem? - Kraftowi aż się oczy świecą, jakby go spotkała nie wiadomo jaka łaska. Tak to jest, jak ktoś pozwoli tym anorektykom zjeść coś normalnego.
- Tak - zgadzam się, bo upatruję w tym ruchu nadziei, że jednak przerzuci tym sposobem swoje zainteresowanie ze mnie na kiełbasę. Oraz Maćka i Piotrka przy okazji, bo akurat obok stoją.
Oczywiście, że się mylę.
Wraca po pięciu minutach, usmarowany na gębie musztardą i z zapałem zaczyna mi opowiadać:
- Lubię wasze drużynę.
Za jakie grzechy nas ten zaszczyt kopnął?
- Aha.
- Wszyskie takie miłe... i wesołe... - wylicza. - Jak nie byłem Austriak, to ciałem być Polak.
Jeszcze nam tylko Krafta brakowało. Jakby i bez niego nie było wystarczającej patologii i upośledzenia.
- Ale jesteś z Austrii i tego się trzymajmy - utwierdzam go w jego przynależności narodowej. Tak na wszelki wypadek czy coś.
- Tag... - zgadza się. - Ale ta dziewczyna w Polsce... taka piengna... musi jutro widzieć jak mam eee... medal? Nie... jak to nazywa się?
- Kryształowa Kula - wzdycham.
- Kula! Ja! - Kraft kiwa głową. - Wtedy może będzie kochać mnie!
Słodki jeżu na bananie, dlaczego ja się z nim zadaję?
- Ta dziewczyna, którą zobaczyłeś w Wiśle? - upewniam się.
- Tag! Najpiengna! Taki miała... oczy...
Niespotykane.
- I...?
- I włosy... taki... - Stefan macha rękami koło głowy, ale nie do końca wiem, co mi chce w ten sposób przekazać. - No... taki... piengne.
Aha.
Niech on się już lepiej w temacie włosów nie wypowiada.
- Myślem - kontynuuje Kraft - zrobić coś zuper.  Będzie widzieć mnie w telewizorem jutro, to jakaś ładny fryzura na przykład. Żeby wyglądam ładnie.
On sobie chyba nie zdaje sprawy, że w jego przypadku to niemożliwe. Najpierw zalecałabym wizytę u ortodonty, potem u fryzjera, a potem założenie papierowej torby na głowę. Tak dla pewności, jakby się specjalistom od urody powinęła noga.
- A może ogolisz się na łyso?
- Co to łyso? Bez włosów?
- Tak.
Ale Stefan nie wydaje się przekonany.
- Nie, Mania, to brzydkie.
Sam jesteś brzydki.
- Może jej się podoba. Tej dziewczynie.
- Ja lubię moje włosy - Kraft przeczesuje gołębie gniazdo palcami. - Ale może czeba inniej uczesać?
O, to z pewnością.
- Zapytaj Hayboecka. On ci pomoże. Ja się nie znam na męskich fryzurach.
- Mhm... mogem. Michi jest mądry. Ale... może mieć tak jak zawsze? Żeby widziała mnie taki prawdziwi? Wisz, jak zawsze wyglądam.
Szczerość podstawą związku. Nie ma co ukrywać, że jest się szpetnym, w końcu prędzej czy później i tak się wyda. Może i w tym jest jakaś logika.
- Okej. Zostaw tak jak jest.
Nie będziemy dziewczyny oszukiwać. Jeśli zapała nieposkromionym uczuciem do Krafta i tak będzie ją czekać wystarczająco dużo rozczarowań.

Zdecydowanie za szybko mi minęło to lato. Owszem, zdarzyły się pojebane incydenty, typu powołanie Krzysztofa Miętusa do kadry A czy seryjne zwycięstwa mojego brata w Letniej Grand Prix, ale ogólnie było fajnie. Przynajmniej sobie trochę odpoczęłam od widoku tych ćwoków. Trener odpuścił mi co najmniej połowę zgrupowań, nie wiem, o co mu chodzi. Czy boi się, że zdemoralizuje mnie widok tych półnagich suchoklatesów czy po prostu już nie może ze mną wytrzymać. Jednakowoż nie narzekam, jestem ciotką na pełen etat, czytam książki i obżeram się za trzech. Żyć, nie umierać.
Natomiast dziś da się wyczuć w domu atmosferę jakiegoś poddenerwowania.
- Pewnie zaraz opadnie. Boże, żeby tylko nie opadł - słyszę dochodzący z kuchni głos Izabelii. Postanowiła ambitnie zabawić się w mamuśkę z prawdziwego zdarzenia i piecze biszkopt na tort dla swojego dziecka. Wolę się tam nie zbliżać. Oraz tego rzeczonego tortu też nie zbliżać. Do ust.
Już mam iść do salonu, żeby zająć się ogarnięciem tego wszechobecnego burdelu, na który składają się przede wszystkim pluszowe misie, gumowe kaczuszki i kolorowe gazety traktujące o modzie i urodzie (bynajmniej nie moje), kiedy słyszę dzwonek do drzwi. Idę otworzyć, bo Dawid z Mańkiem w ogrodzie, rodzice w sklepie, a Izunii lepiej nie przeszkadzać. Jeszcze mnie zaatakuje jakimś jarmużem albo inną brukselką.
Kogo to moje piękne oczy widzą? Titus we własnej osobie, uśmiechnięty od ucha do ucha i z jakąś wielką siatką koło nogi. Jego entuzjazm jest niepokojący.
- Cześć! Mam super wiadomości!
- Dawaj.
- Jasiek ma drugą córkę! Urodziła się wczoraj wieczorem - Titus jest w takiej euforii, jakby co najmniej on sam to dziecko zmajstrował.
- To fajnie.
- No - Miętus kiwa głową. - Już jej nawet wymyślili imię, tylko nie pamiętam... znowu takie dziwne jakieś... A ja tu mam zestaw urodzinowy - mówi i pcha się z tą torbą do przedpokoju. - Kupiłem papierowe czapeczki, słomki z palemką, balony, gwizdki, serwetki z Kubusiem Puchatkiem... nie wiedziałem jakie bajki Maciuś lubi, ale pomyślałem sobie, że Kubuś Puchatek jest uniwersalny... Mam też świeczki na tort, bo chyba będzie jakiś tort, nie? Ale jakoś nie mogłem sobie przypomnieć, które to urodziny, więc wziąłem pięć. Żeby na pewno wystarczyło. No i mam jeszcze kilka rzeczy, to zaraz ci pokażę.
Yyy... o matko. Titus się najwyraźniej przejął obowiązkami, jakie wynikają z bycia ojcem chrzestnym. Chyba nie jestem na to gotowa.
Wywala zawartość torby na kanapę i po kolei przymierza wszystkie papierowe czapeczki. Tak, dokładnie, wszystkie są identyczne. Przezornie jednak powstrzymuję się od komentarzy, bo przynajmniej jak się czymś zajął, to mi dupy nie zawraca i mogę w spokoju zająć się jakimiś mniej twórczymi, za to zdecydowanie bardziej pożytecznymi kwestiami. Na przykład posprzątaniem po Mańku i jego matce.
Ale dość szybko pojawia się pewien problem. Jestem głodna. A jedzenie znajduje się w kuchni. Razem z Izabelą. Zazwyczaj staram się jej unikać, jednak kiedy w grę wchodzi jedzenie, jestem gotowa do nadludzkich poświęceń.
Idę do kuchni, jednym spojrzeniem oceniam mniej więcej jakość tego całego biszkopta i otwieram lodówkę. O, jest sałatka jarzynowa, proszę bardzo, nakarmimy trochę majonezem mój cholesterol.
Izunia przygląda mi się krytycznie.
- Mówiłam mamie, że to niezdrowo ładować tyle tego tłustego paskudztwa, ale się uparła... Marzena, może ty tego nie jedz, to się źle odbije na twoim zdrowiu. I na figurze - dodaje po chwili.
- Już ty się nie martw moją figurą - mówię, sięgając jeszcze po kabanosy.
- Ale, Marzena, gdybyś tak przeszła na jakąś dietę, schudła z pięć kilo... Stałoby się coś?
- Owszem. Cud by się stał. Sorry, zajęta jestem.
Siadam przy stole i zaczynam jeść, w oczekiwaniu aż zagotuje się woda na herbatę.
- Mogłabym ci ułożyć jadłospis, może nawet jakieś ćwiczenia, gdybyś chciała...
- Już od samego tego twojego pierdolenia mi apetyt odbiera. Jak tam twój torcik? Niech zgadnę: bez cukru, bez jajek i bez smaku?
- No wiesz... jak możesz! Istnieje wiele zdrowych alternatyw dla białego cukru i na szczęś...
- Tak, jasne - przerywam te jej brednie, zalewam herbatę i wychodzę z kuchni. Już wolę towarzystwo Titusa.
Chociaż...
Podczas mojej nieobecności to dziecko szczęścia zdążyło rozsypać po pokoju jakieś confetti czy chuj wi co.
- Co tu się dzieje?
Titus podnosi się z klęczek z rękami pełnymi złotych papierków.
- Eee... bo ja chciałem to przygotować, ale paczka nie chciała się otworzyć i jakoś tak szarpnąłem... I się rozerwało. I wszystko się wysypało. Ale nie denerwuj się, Marzenka, ja to zaraz pozbieram.
Mhm. Zresztą niech zbiera. Trochę czasu mu to zajmie, a może przynajmniej większych szkód w międzyczasie nie dokona.
Zasiadam przy ławie i wreszcie konsumuję moje niedietetyczne żarcie bez zbędnych komentarzy, odbierających apetyt. Co prawda widok wypiętego Titusa też w pewien sposób odbiera apetyt, ale zawsze mogę zająć wzrok gazetą o wdzięcznej nazwie "Kobieta i życie". Jest jakiś wybór.
Po jakimś czasie do domu wracają z zakupów moi rodzice.
- Cześć, Marzenka! - woła mama od progu. - Kupiliśmy czapeczki, talerzyki i inne pierdoły! Dzieci będą zadowolone!
Fajnie. Utoniemy w morzu plastikowych kubeczków z Kubusiem Puchatkiem. Albo Myszką Miki.
Oczywiście Titus na widok mojej mamy wpada w popłoch, stara się trzy razy szybciej pozbierać to całe confetti, w efekcie potyka się o pufę, wypierdala na środku pokoju i z powrotem rozrzuca wszystko, co zdążył pozbierać do woreczka.
Ja się zabiję.
- Oj, Krzysiu - komentuje moja mama. -Ty masz jakiś problem z koordynacją. Pójdę do kuchni, zobaczę, jak Iza sobie radzi.
Za chwilę wpada do salonu Dawid.
- Macie tu Maćka, ja idę z tatą rąbać drewno. Dajcie mu coś jeść.
Przejmuję Mańka, ściągam z niego kurtkę, czapeczkę i buty, i sadzam go Titusowi na kolanach. Ach, to życie na krawędzi. Odczuł silną potrzebę spełniania obowiązków chrzestnego, to proszę bardzo. Przynoszę z kuchni banana i wręczam go Miętusowi.
- Proszę. Będziesz karmił Mańka.
Bananem go chyba nie udławi.
- Aleee... - w oczach Titusa widzę przerażenie. - Jak to się...
- Nanan! Am! - rozpromienia się Maniek na widok jedzenia. Moja krew.
- Proponuję zacząć od obrania ze skóry. Później już jakoś pójdzie.
I rzeczywiście jakoś idzie. Banan zeżarty i nawet brak strat w ludziach. Co oczywiście nie znaczy, że Titus jest jakiś ogarnięty czy odpowiedzialny, bez przesady. Po prostu Maniek był wystarczająco głodny, żeby nie robić problemów. Odstawiam go do pokoju Izy i Dawida, do łóżeczka, żeby się kimnął godzinkę i sięgam po drastyczne środki w kwestii sprzątania. W sensie po odkurzacz. W sensie, żeby wciągnąć to cholerne confetti. Krzysiek w tym czasie ogląda, co na przyjęcie kupiła moja mama (okazuje się, że mniej więcej to samo, co on) i rozkłada wszystko równo na kanapie. Dlaczego mam dziwne wrażenie, że on mi bardziej przeszkadza niż pomaga?
Okej, chyba skończyłam. Wszystko zniknęło, co do jednego małego błyszczącego gówna.
A Titus? Titus postanowił właśnie, że będzie dmuchał balony. I w tym momencie kończy się moja cierpliwość. Bo mu to, kurwa, idzie jeszcze gorzej niż otwieranie paczki z confetti.
Dzwonię do Skrobota.
- Halo?
- Cześć, jesteś zajęty?
- Nie, raczej nie.
- To świetnie. A umiesz dmuchać balony?
- Eee... raczej tak.
- Okej, to wpadaj do mnie, bo za trzy godziny zaczynają się urodziny Mańka, a jak na razie mam tylko Titusa do pomocy. Sam rozumiesz powagę sytuacji - mówię oględnie, bo Miętus spogląda na mnie podejrzliwie z fotela pod oknem.
Ja widzę, że on się stara, ale jak na razie, to on więcej balonów napełnił śliną, niż nadmuchał.
- Dobra, będę za piętnaście minut.
- Takiej odpowiedzi oczekiwałam. Obiecałabym ci w ramach podziękowania kawałek tortu, ale nie jestem pewna, czy chciałbyś jeść to cudo Izunii.
- Oczywiście przesadzasz, ale niech będzie, że pomogę ci nawet bezinteresownie.
- Dziękuję uprzejmie. A teraz się pospiesz, z łaski swojej, bo zaraz dostanę...
- Nie kończ, nie kończ. Już jadę.
I takiego oto Skrobota potrzebuję w życiu. A nie, kurwa, Miętusa. Patrzę na tego ćwoka, całkiem czerwony się zrobił na gębie z wysiłku, a nadmuchanych balonów widzę dokładnie zero. Fenomen jakiś.
- Ja to, Marzenka, zaraz skończę. Niepotrzebnie dzwoniłaś do Kacpra. 
No faktycznie. Prędzej się sam skończy, niż to skończy. Albo mnie wykończy. Albo oba naraz.
__________

Tym sposobem wcisnęłam pół roku do jednego rozdziału. Jestem tym nieco zażenowana, ale nie chciałabym tego sezonu pisać znów z taką okropną obsuwą czasową. Teraz prawdopodobnie priorytetem będzie skończenie ciołków, więc jeśli ktoś jeszcze chciałby się zapoznać z tematem, zapraszam tutaj.
Mam do Was pytanie: gdybym napisała opowiadanie, ale nie w skocznej tematyce, czytalibyście? W mojej głowie powstała pewna historia, nawet zaczęłam już ją spisywać, ale po prostu nie wiem, czy będzie sens to publikować. Jeśli faktycznie powstanie.
I na koniec wszystkim studentom życzę powodzenia w nowym roku akademickim. Mocny kopniak w tyłek na szczęście leci zwłaszcza do pewnej świeżo upieczonej studentki medycyny!

piątek, 28 lipca 2017

52. Jakiś problem?

Myślałam sobie, że skoro jesteśmy na Mistrzostwach Świata, to chłopcy jednak wykażą odrobinę skupienia i powagi. Odrobinę. Czy ja naprawdę jestem aż taka naiwna?
Wychodzę ze swojego pokoju i włażę prosto w stół. Stół jest drewniany, okrągły i otoczony przez tych debili z naszej kadry. Maciek, Jasiek i Dawid. I oczywiście Piotrek, przywódca, mentor i wodzirej. W pokera grają.
- A tego stołu to już się nie dało gorzej postawić?
Żyła unosi czarne okulary - tak, oczywiście, że siedzi w przeciwsłonecznych okularach w budynku - i informuje mnie:
- To najlepsze miejsce przecież jest! Każden jeden ma blisko z pokoju!
- Wspaniale. Ale dlaczego akurat ja mam najbliżej?
Tak się składa, że korytarz jest w miarę szeroki, ale ja mam pokój na samym jego końcu. I ten stół niemal robi mi wjazd na chatę.
- No bo tutaj nikomu ten stół nie przeszkadza - tłumaczy Kot.
No rzeczywiście.
- Nikomu poza mną.
- Oj, Manieczka, nie przesadzaj - śmieje się Żyła. - Ty byś tylko narzekała!
No i dziękuję bardzo, to by było na tyle z dyskusji. Jak się mam kłócić z tymi debilami, jak oni mają liczebną przewagę?
- Dobra, weźcie mnie po prostu jakoś przepuśćcie.
- A po co? Siedź na dupie i jedz czekoladę. Przecież to twoje ulubione zajęcie.
Na rodzeństwo to jednak zawsze można liczyć.
- Jak chciałeś zabłysnąć, to trzeba się było brokatem posypać. Wstanie któryś łaskawie czy mam wyjebać ten stół do góry nogami i przejść środkiem?
- Okej, to może ja wstanę... - ofiaruje się Jasiek. - Ale czy ty się tu zmieścisz?
Nie, on nie jest złośliwy. On jest po prostu głupi.
- Ty się lepiej martw Angeliką i tym, czy ona się w normalne ubrania jeszcze mieści. Ja sobie sama poradzę.
- A dlaczego ma się nie mieścić?
- No nie wiem, może dlatego, że w ciąży rośnie brzuch?
- Faktycznie, racja - reflektuje się Jasiek. - O! Właśnie! Czy wy wiecie... - robi dramatyczną pauzę, najwyraźniej chcąc zbudować napięcie - że będzie druga dziewczynka?!
- No to słabo się starasz! - wybucha śmiechem Piotrek.
- Wiesz co - Ziobro wyraźnie się obraża - ty też masz jedną córkę.
- Ale syna też!
- Ja też będę miał!
- A jak ci nie wyjdzie?
- Wyjdzie!
- A kiedy?
- Czy ktoś mnie w końcu, kurwa, przepuści?!
Kot drapie się po swoim kocim wąsie i udziela mi rady, która doskonale tłumaczy, dlaczego on jest zawsze taką rozmemłaną oazą spokoju:
- Nie denerwuj się, Marzenka, złość piękności szkodzi.
- Mnie już, kurwa, nic bardziej nie zaszkodzi.
Ja po prostu nie wierzę, że to są dorośli ludzie, na dodatek elita sportowa tego kraju (bo że nie intelektualna - to wiadomo). Maciek poprawia fryzurę, Dawid nie - a powinien, Jasiek w końcu wstaje, a ja jakoś się przeciskam między stołem a ścianą. I tylko Piotrek oczywiście jest w pełni z siebie zadowolony. Czasem mu zazdroszczę. Zajął wczoraj dziewiętnaste miejsce, a i tak bardziej się cieszy od Kota, który był - a jakże - piąty.
Wydostałam się wreszcie z mojej twierdzy, ale wcale nie mam ochoty iść do trenera. No ja wiem, on nie jest taki zły, stara się i w ogóle... Tylko że on dla mnie wciąż jest obcy. Tak, tak, to moja wina, to ja się nie chcę się zaziomkować. No i trudno. Nie umiem w relacje międzyludzkie i już. A przede wszystkim potrzebuję czasu. Duuużo czasu. Może za pięć lat się zaprzyjaźnimy. Na razie panu trenerowi musi wystarczyć niepisany pakt o nieagresji.
Pukam do drzwi i wchodzę do środka dopiero, gdy słyszę zaproszenie, gdyż posiadam jakieś resztki kultury osobistej.
- O, Marzena, jesteś wreszcie. Spóźniłaś się piętnaście minut.
Jakie miłe powitanie.
- Przepraszam. Jacyś debile zastawili mi drzwi do pokoju stołem, bo chcieli sobie zagrać w pokera.
- Aha... jacyś goście? Może trzeba to było zgłosić na recepcji?
Czy oni wszyscy w tej Austrii jacyś tacy upośledzeni?
- Dałam sobie radę sama. Tylko niestety zajęło mi to trochę więcej czasu.
Widzę, że Skrobot siedzi w kącie i usiłuje nie wybuchnąć śmiechem. Chyba tylko on jeden ze wszystkich tu obecnych zdaje sobie sprawę z tego, kto najbardziej w tym hotelu lubi grać w pokera. Może i lepiej, że trener nie wie. Znowu by te sieroty zjechał, tak jak wtedy, kiedy urządzili sobie oficjalne ważenie w trakcie TCS-u. Myślę, że ten człowiek ma po prostu kija w dupie. Biedaczek.
- No dobrze, my już właściwie skończyliśmy, także myślę, że Kacper ci wszystko przekaże.
Ależ oczywiście. Kruczek by na mnie czekał nawet godzinę, a jak dalej bym nie przychodziła, w końcu by kogoś po mnie przysłał. Nie to nie. Przynajmniej szybko poszło.
Odwracam się na pięcie i wychodzę, bo co tam będę sterczeć na środku jak ten kołek. I tak wszystkie Gębale, Sobczyki i Małysze też się już rozchodzą. A na końcu wyłazi Skrobot, wyszczerzony od ucha do ucha.
- Jak tam, obiłaś komuś mordę?
- Ja? A w życiu! Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?
- A nie wiem, nie wiem... Jakoś tak przypomniało mi się, że kiedyś chodziłem z fioletowym okiem. Ale to na pewno nie przez ciebie.
- No nie przeze mnie - zgadzam się. - To była twoja wina. Bo to chyba było wtedy, jak mnie tak okropnie łaskotałeś. Więc zasłużyłeś.
- Jak? Tak?
No do cholery! Czy ja naprawdę muszę podskakiwać na hotelowym korytarzu, bo temu idiocie się zachciało powtórki z rozrywki? A nie, wtedy to było w moim pokoju. Ale wciąż może się zakończyć takim samym akcentem jak wtedy.
- Skrobot, kurwa, grabisz sobie!
- Przepraszam, bardzo mi przykro.
- Widzę właśnie. Lepiej mi powiedz, o czym gadaliście przez te piętnaście minut.
- Nie chce mi się. Szczerze mówiąc, niczego odkrywczego się nie dowiedziałem. Chodźmy na jakąś kawę.
- Eee... Kacperku - sprowadzam go na ziemię. - Jest godzina dziewiętnasta.
- A, faktycznie. No to na jakiś soczek chodźmy.
- Kurwa, Skrobot, ja chcę iść do własnego pokoju, do własnego łóżka, okej?
- Bardzo chętnie pójdę z tobą - szczerzy się ten idiota. Czy on się coraz bardziej wdaje w swojego brata-erotomana, czy mi się wydaje?
- Chcę spać, jasne?
- No trudno. Odprowadzę cię.
- Nie trzeba. Trafię.
- Wiem. Ale i tak cię odprowadzę.
No ja pierdolę.
- Sześśśś Mania!
No ja pierdolę vol. 2.
- Chciałeś się jakoś wykazać? - zwracam się do Kacpra. - Proszę, możesz przejąć Krafta.
- Sześśś... yyy... Kasper?
- Tak, cześć - Skrobot uśmiecha się od ucha do ucha.
Ja nie wiem, jak to działa, ale prawie każdy człowiek o IQ wyższym od stonki ziemniaczanej na widok Krafta od razu się cieszy i wyczuwa niezły ubaw tanim kosztem. A to nie do końca tak działa. Bywa śmiesznie, ale bywa też w chuj męcząco. Na przykład wczoraj. I pewnie dzisiaj. Ze względu na przedwczorajszy konkurs. Kraft w każdej, absolutnie każdej, rozmowie wtrąca wzmiankę o swoim złotym medalu.
- Dzie idziecie?
- Do łóżka - wystrzela Skrobot, zanim ja zdążę go strzelić. W mordę.
- Dzie?! - Kraft robi wielkie oczy.
- Ja idę spać - mówię powoli, wyraźnie i spokojnie, choć krew mnie zalewa. - W moim pokoju. Kacper idzie spać. W swoim pokoju.
- Aaa... - Stefan kiwa głową. - A ja myślełem...
- No właśnie - wchodzę mu w słowo. - Więc dobranoc.
- Ech.. szkoda. Ciałem gadać z ktosiem.
Obawiam się, że żaden ktoś z własnej woli nie będzie chciał gadać z Kraftem.
- Słuchaj, my się prawie w ogóle nie znamy. Chodźmy na jakieś piwo.
A jednak. Skrobot zgubił mózg, potwierdzone info.
- Och! Szuper! Piwo, ja! Lubię piwo!
Hmm...
- Kacperku... - nachylam się i mówię mu do ucha. - Tylko tak trochę więcej tego piwa wypijcie...
Skrobot spogląda mi głęboko w oczy.
- A myślisz, że jaki mam zamiar?
Co prawda do następnego konkursu zostało jeszcze kilka dni, ale i tak Kraftowi nie zaszkodzi jak się upije i trochę pocierpi. Chyba jestem złym człowiekiem.
Ale Skrobot też jest złym człowiekiem, więc nie jestem w tym sama.
- Okej. Wypijcie za mnie kolejkę albo dwie...
- Ja! Wypiję! Może biere Michi z nami?
- Pewnie jest zajęty. Nie zawracajcie mu głowy.
Nie, nie, nie. Będą mieć liczebną przewagę i to oni upiją Skrobota, zamiast Skrobot ich. Ja to muszę o wszystkim myśleć.
- Idźcie już.
Krzyżyk na drogę.

Piotrek płacze. Nigdy nie widziałam, żeby Piotrek płakał. Ja chyba potrzebuję, żeby mnie ktoś uszczypnął. A on, zdaje się, potrzebuje tego nawet bardziej niż ja. Bo właśnie został brązowym medalistą Mistrzostw Świata. Tak jest, ten niezrównoważony koleżka, który zawsze mnie irytował tym, że nie wykorzystuje swojego potencjału, wreszcie nam wszystkim zamknął mordy. Proszę bardzo, janusze mogą wrócić do swoich piw, a ja mogę wrócić do obrażania Murańki. Którego prawdopodobnie nawet własne dziecko nie poważa.
Już nawet mi nie przeszkadza, że Skrobot jest beznadziejny i nie potrafi nawet Krafta upić na tyle, żeby miał tygodniowego kaca. Trudno, w drużynie i tak złota nie zdobędzie, niech sobie Szczurowiewiórka nie myśli. To nie Austria ma czterech zawodników w pierwszej dziesiątce dzisiejszego konkursu.
Głupio mi tak stać z boku jak kołek, ale jakoś nigdy nie byłam dobra w pocieszaniu kogoś, kto płacze. Zwłaszcza, jeśli do płaczu nie ma powodu. Ale nic to, na szczęście mamy w kadrze co najmniej kilku świrów, którzy tak tego biednego Piotrka klepią po plecach, że zaraz mu kręgosłup przetrącą. Pierwszy oczywiście Kamil, bo on zawsze jest kulką szczęścia, jak komukolwiek z naszej drużyny cokolwiek wyjdzie. Nawet Kot się z tej wielkiej radości uśmiechnął, niech fotoreporterzy i hotki korzystają. Do mnie natomiast zbliża się ten koleś, co zamiast Szczęsnego wywiady przeprowadza. Najwyraźniej w TVP uznali, że Seby już lepiej słuchać, niż na niego patrzeć. Tak czy inaczej chyba jeszcze nikt temu chłoptasiowi nie powiedział, że ze mną się nie rozmawia. Dla własnego bezpieczeństwa.
- Przepraszam, nie wie pani, kiedy będzie dekoracja? Bo według oficjalnej rozpiski powinna się odbyć dziesięć minut temu.
Ludzie są naprawdę niesamowici.
- Jak miała się odbyć dziesięć minut temu, jak dziesięć minut temu trwał jeszcze konkurs?
- Ach, no naturalnie, oczywiście... ale pomyślałem sobie, że pani na pewno jest zorientowana, więc dopytam.
Eee... aha.
- Najwyraźniej nie jestem aż tak zorientowana.
- A to trudno - macha ręką. - Piękny dzień dzisiaj.
Pieprzony meteorolog. Ostentacyjnie naciągam czapkę na uszy.
- To znaczy miałem na myśli, że piękny dzień dla polskiego sportu, bo rzeczywiście trochę zimno.
- A pan przypadkiem jakichś wywiadów nie musi przeprowadzać? Za co panu płacą?
Facet przestępuje z nogi na nogę. Może to z zimna.
- Na razie nie. Po prostu teraz za duże zamieszanie, żeby się tam pchać. I tak nikt nie chciałby ze mną rozmawiać.
Niby zdaje sobie z tego sprawę, ale nie do końca. Bo do mnie jednak nawija.
- Pani jedna, tylu mężczyzn... chyba muszą panią nosić na rękach.
No. Akurat.
- Chyba nie.
- Ja na ich miejscu bym nosił.
Kręgosłup by se złamał, a nie nosił.
- No nie sądzę.
- Dlaczego? Pani jest taką atrakcyjną kobietą...
Zaczynam się krztusić. Ktoś tu chyba powinien nabyć mocniejsze okulary.
- Jakiś problem? - u mojego boku, ni stąd, ni zowąd, pojawia się Kacperek. I obejmuje mnie w pasie. Przyłożyć mu już czy za chwilę?
- Nie, nie... Po prostu tak sobie rozmawiamy z panią Marzeną... ale zdaje się, że chyba muszę już iść...
- Chyba rzeczywiście pan musi - potwierdza Skrobot, a mnie coraz bardziej chce się śmiać.
- Tak.. yyy... Do widzenia, było mi bardzo miło.
- Co tam? Zebrało się facetowi na podryw? - dopytuje się Skrobot, kiedy koleś już znika w tłumie.
- Nie wiem, nie znam się na tym. Uciążliwy był. W ogóle dziękuję ci uprzejmie. A teraz zabieraj łapy.
- A jeśli nie chcę?
- To ci w tym pomogę.
Skrobot ostatnio się zrobił okropnie namolny. No jak słowo daję, ja zupełnie nie rozumiem, co on we mnie widzi. Niech się z tym dziennikarzem na zwierzenia umówią.
- Ty to potrafisz faceta spławić. Zimno ci będzie, jak cię puszczę, wiesz?
No dobra, jest to silny argument i chyba zaczynam się łamać...
- A wszystko mi jedno. Patrz, idą w stronę podium!
Ale Piotrek jest absolutnie nieprzytomny. Narty mu Małysz niesie, jacyś ludzie mu pokazują gdzie iść, a ten się kręci w kółko.
- Myślę, że Piotrek w życiu takiego szoku nie przeżył - zauważa Skrobot, a ja się nie mogę z nim nie zgodzić.
Jak się ktoś Krafta dopytuje, czy już wchodzić na podium, to chyba jest z nim kiepsko. O, a teraz mu rękawiczka spadła na ziemię. Rany boskie, niechże ktoś tam leci, bo on przecież zaraz zemdleje!
- Czy myślisz, że będzie go trzeba pobudzić jakimiś procentami? - pyta Skrobot.
- Wiesz co? Ty się już nie bierz za żadne procenty. Znowu, tak jak z Kraftem, wyjdzie ci na odwrót niż trzeba i tyle będzie pożytku, że z medalem w drużynie się pożegnamy.
- No przecież go upiłem, tylko zdążył wytrzeźwieć.
- No właśnie. A miał nie zdążyć.
- Przez trzy dni?
- Nawet i przez tydzień, jakby było trzeba.
- Ty wstrętna babo...
- Nie jestem wstrętna. Jestem zapobiegliwa.

Nie powinnam narzekać, bo mamy już jeden medal i dziś też możemy jakiś mieć, jeśli oczywiście mój brat nie odwali maniany, ale chyba powoli zaczynam mieć dość tych mistrzostw.
- Jestem zmęczona. Okropnie. Usypiam na stojąco. I wszystkie mięśnie mnie bolą. Mamy jakąś czekoladę?
- Mamy - Skrobot wyciąga z plecaka Milkę. - Mogę ci zrobić masaż dla rozluźnienia.
Wymyślił, naprawdę.
- Spierdalaj. Od kiedy z ciebie taki masażysta?
- Od kiedy tego potrzebujesz.
Halo, sprzedam Skrobota wielofunkcyjnego. Czy ktoś potrzebuje? Bo ja nie bardzo.
Chociaż no... właściwie załatwia mi czekoladę... i herbatę... Przemyślę jeszcze kwestię tej sprzedaży.
- Nie mam czasu na takie pierdoły. Konkurs startuje za dwie godziny. Ej... czy ktoś puka do drzwi?
Jestem w ciężkim szoku, bo to oznacza, że na nasze terytorium chce wejść ktoś obcy. A to z kolei oznacza, że zobaczy, jak my sobie pracujemy, a to jest bardzo niewskazane. Bo, wbrew pozorom, to nie jest tylko takie mizianie se szczoteczką po nartach, choć większości kibiców prawdopodobnie tak się wydaje.
- To ja otworzę - decyduję i podchodzę do drzwi. Naciskam klamkę, popycham... i widzę Krafta. Może dlatego mam już trochę dość tych mistrzostw? Bo widzę go codziennie po dziesięć razy, a na dodatek muszę rozszyfrowywać co on właściwie do mnie mówi.
- Sześśś, Mania... - wita mnie, ale jakiś taki zrezygnowany jest. - Mogem wejś?
No i co? Wpuszczać go?
- Dobra, wchodź.
Skrobot unosi lewą brew, ale nie komentuje, a Kraft tymczasem zasiada na ławeczce w kącie. Bardzo dobrze. Zarzuci się go jakimiś ciuchami i nie będzie nic widział.
- Martwiem się - zwierza się Stefan. - Nie wygrywamy dziś.
Też tak uważam.
- Już dwa razy wygrałeś, chyba ci wystarczy.
- Ale ciałem czy. A Norwegi, Niemcy albo Polska mogą być lepszy - wzdycha Kraft, a ja się zastanawiam, czy on ma nie po kolei w głowie. To znaczy, że ma - to wiem, ale w sensie życiowym. W sensie sportowym wydawał się w miarę normalny. Ale nie mam zamiaru mu przeprowadzać terapii podnoszącej morale.
- To prawda. Jesteśmy lepsi od was. Trudno.
- Tag - kiwa głową Kraft. - Ale to ja mam misssszzz...ostwo świata. Dwa! - szczerzy się. - To szuper.
A już zaczynało być tak fajnie.
- Ale dziś nie wygrasz.
- Nie - zgadza się. - Ale za to mam najlepszy przyjaciel na świat! I próbujemy mieć medal!
Och, Boże... Dlaczego on się stara mówić po polsku?
- Co?
- No Michi... Wisz, on chce medal, to musimy szuper szkakać i może bedzie brązowy.
Matko kochano, chyba już nie chcę tego słuchać.
- Fajnie, to idź, przygotuj się do zawodów i możecie mieć brązowy medal.
- Dobre, tag zrobię!
- Super.
- Tag! To sześśś!
Kraft wychodzi, a ja dla odmiany siadam na ławce i napycham się czekoladą dla przywrócenia równowagi psychicznej. Jeśli kiedyś trafię do psychiatryka, chyba nikt nie będzie miał wątpliwości, dlaczego.

Okej, Stefan Kraft jest jakimś jasnowidzem i nie mam nic przeciwko temu, dopóki przepowiada sukcesy Polakom. Piotr Żyła, Dawid Kubacki, Maciej Kot, Kamil Stoch. Proszę państwa, oto Mistrzowie Świata! Jestem tak dumna, jak chyba jeszcze nigdy w życiu! A najbardziej dumna jestem z mojego własnego brata, który wytrzymał jak go ściągali dwa razy z belki i mimo tego skoczył jak człowiek. Podejrzewam, że z tego wszystkiego aż będę dla niego miła przez najbliższe trzy dni. Nie no, naprawdę, jak tak dalej pójdzie, to ten sezon ze mnie zrobi jakiegoś optymistę i uprzejmego człowieka. Nigdy nie sądziłam, że to mi grozi.
Jest druga w nocy, a więc już właściwie następny dzień, i dopiero teraz wreszcie usiadłam na dupie. Nie mam nawet siły się myć, ani przebierać w piżamę. Najchętniej bym sobie tak po prostu legła na łóżeczku w kadrowym dresie. I właśnie w tym momencie do mojego pokoju wchodzi Piotrek. Czy jemu na mózg padło?
- Marzenka...
- Czy ty wiesz, która jest godzina?
- Wiem, ale tylko jedno żem ci chciał powiedzieć. My teraz będziemy pić, to nas lepiej nie budź za wcześnie. No. To tyle. A ty se śpij, bo żeś pewnie jest zmęczona.
Czasem tej roboty nienawidzę. A czasem myślę sobie, że wygrałam los na loterii.
__________

Ostrzegałam na Twitterze, że rozdział zawiera duże ilości Kacperka, także czuję się nieco usprawiedliwiona ;) Dobrze mi się pisało ten rozdział, mam nadzieję, że to czuć także przy czytaniu. I z tego miejsca proszę Was pięknie o komentarze, bo to chyba najprzyjemniejsza część tej całej zabawy w pisanie ;)

piątek, 16 czerwca 2017

51. Nie jarają mnie Azjatki

- Kacperku, słońce, możesz mi wytłumaczyć od kiedy ty jesteś gwiazdą internetów?
Skrobot odrywa się od czytania krzaczków na jakimś opakowaniu i udziela inteligentnej odpowiedzi:
- Co?
Jajco.
- Kot mi pokazał w autobusie pięć różnych memów z tobą w roli głównej.
Kacper robi wielkie oczy.
- Słucham?
- Jest o tym, jak wyjebałeś nartą szklane drzwi w Willingen, jak zgodziłeś się przyjąć prezydenta na śniadaniu - robię szybki przegląd pamięci - i coś o tym, że jesteś największą gwiazdą tej kadry.
Skrobot wpatruje się we mnie szeroko otwartymi oczami.
- Ludzie są jednak pojebani. Albo bardzo się nudzą.
- Jedno nie wyklucza drugiego - zauważam rzeczowo,
- Też racja - zgadza się potulnie Skrobot. - Ale... serio?
- Serio, serio. Było też coś o Lewandowskim w Oberstdorfie. Ale jakby mniej. A, no i jeszcze o tym, jak Kot wyświadczył przysługę ludzkości, zasłaniając podczas dekoracji twarz Krafta kwiatkami. Ale o tym też mniej.
- Aha, no to spoko. Mam w końcu jakieś osiągnięcie życiowe - Skrobot wzrusza ramionami. - Jak myślisz, czy to się nadaje do jedzenia?
To jest bardzo dobre pytanie. Bo jest godzina 21:43 czasu lokalnego, a my właśnie łazimy po jakimś południowokoreańskim supermarkecie i polujemy na coś jadalnego. A nie jest to proste. Bo skąd niby mamy wiedzieć, że tutaj jest napisane jogurt, a nie na przykład galaretka z kota?
- Cóż, zaryzykuj.
- Wolałbym nie.
- No to się trochę poodchudzasz i tyle - wzruszam ramionami. - Ja się chyba zapytam Kamila, co on wziął i wezmę to samo. Jakoś tak mam silne przekonanie, że on wybrał coś względnie normalnego.
- Okej. Ja też poproszę o to samo - poddaje się Skrobot. - Jestem już tak zmęczony, że chyba mi wszystko jedno.
Wcale się nie dziwię.
- Co żeście wzięli? - pyta Piotrek, a zaraz za nim człapie Maciek, z tym, że robi krótki postój, bo musi strzelić samojebkę z krzaczkami narysowanymi na opakowaniu... czegoś. Cóż, Żyła w Japonii wrzucił w internety zdjęcie swojego ulubionego kibla. Także no. Głupi i głupszy. Dobrali się idealnie. 
- Nic, a wy?
- Nie wiem - śmieje się Piotrek. - Maciek, co żeśmy wzięli?
- No... nie wiem w sumie - i zaczynają wspólnie rechotać. Matko kochana, z kim ja pracuję? Banda debili. A byłoby o tyle łatwiej, gdyby w hotelu raczyli nam dzisiejszego wieczora zapewnić kolację. Oraz pokoje. Bo, jak się okazało, mieliśmy na rozpisce podane numery, które były już zajęte. Także dzięki. Już raz spałam w pokoju Austriaków i wystarczy mi do końca życia. Mam tylko nadzieję, że przez ten czas, jak jesteśmy w sklepie, zdążą nam coś ogarnąć. Inaczej ktoś bardzo ucierpi.
Podchodzą do nas Kamil ze Stefankiem.
- Nie, żeby coś... - Miszcz kręci przed twarzą jakimś pudełkiem - ale ja się tego boję.
I tak oto upadła moja ostatnia nadzieja. Jeśli nawet Stoch, bazując na swojej wrodzonej inteligencji, nie jest przekonany do zjedzenia czegokolwiek z tego sklepu, to my, zwykli śmiertelnicy, tym bardziej nie mamy szans na przetrwanie.
- A ja biere to - chwali się znów Piotrek. - Najwyżej mnie zesra, hehehe.
Cóż, może Kraft z Hayboeckiem wyszli z takiego samego założenia w jakimś podrzędnym niemieckim barze w trakcie Turnieju Czterech Skoczni.
- A ja się chyba jednak wstrzymam. Tak. Ja się na pewno wstrzymam - decyduje Kamil i odkłada magiczny produkt na półkę.
Więc i ja się poddaję. Boże drogi, do czego to doszło. Oto ja, Marzena Kubacka, rezygnuję dobrowolnie z jedzenia. Z JE-DZE-NIA. Świat się kończy.

Jaki ten kraj jest trudny. Ani pokojów nie potrafią zorganizować, ani kolacji, ani treningu. Ani Igrzysk zapewne. Jak cudownie, że postanowiliśmy olać poranny trening na skoczni i dzięki temu oszczędziliśmy sobie co najmniej godziny latania jak z pieprzem w tyłku po całym tym pięknym kompleksie. Dowiedziałam się, z austriackich źródeł oczywiście, że drużyny sobie przyszły w trzy różne miejsca i bawiły się z organizatorami w chowanego. Bo tak się doskonale Koreańczycy angielskim umieją posługiwać i takich konkretnych informacji udzielają. Więc - zanim wszyscy się poznajdywali - zrobiło się drobne opóźnienie.
A myśmy sobie w tym czasie spali. Naprawdę już dawno nie odczuwałam takiej satysfakcji.
Idę sobie hotelowym korytarzem i po prostu czuję, jak koło ucha latają mi te cholerne amorki. A może to muchy, kto wie. Żeby sobie któryś przypadkiem we mnie nie trafił, bo za siebie nie ręczę. Walentynki dzisiaj, więc po kwalifikacjach się wszyscy pozamykali w pokojach i wiszą na telefonach, co by się do swoich lepszych połówek dodzwonić o w miarę normalnej porze. Chyba tylko Demon pszyrkę rozwiązuje. No i jeszcze jestem ja. Uciekam jak najdalej ze strefy zagrożenia i idę na spacer. Wieczorny spacer po PjongCzang.
Ale oczywiście nie. Bo po co.
- Marzenkaaa!!!
A tak było blisko. Już prawie widziałam drzwi wyjściowe, już prawie naciskałam klamkę...
- No co? - odwracam się i moim oczom ukazuje się zdyszany Jasiek.
- Ojejku, wszędzie cię szukam!
- Gratuluję, znalazłeś. Co chcesz?
- Mam problem.
W to nie wątpię.
- Jaki?
- Angelika nie odbiera ode mnie telefonu.
O słodki jeżu, cóż za tragedia.
- No i co teraz będzie? Przeżyjesz to jakoś?
- No właśnie nie wiem. Bo jak gadaliśmy, ona nagle zrobiła taką okropną pauzę...
- Jak to: gadaliśmy, skoro twierdzisz, że nie odbiera telefonu?
- No właśnie ci tłumaczę. Rozmawiamy sobie, a tu nagle taka cisza... i Angelika się rozłączyła. Próbowałem się do niej znowu dodzwonić, ale nie odbiera. Nie wiem, o co chodzi.
- Może są jakieś zakłócenia na linii.
- Na pewno nie! - Jasiek gwałtownie protestuje. - Ona się musiała na mnie obrazić. Zawsze jak się obraża, przestaje się do mnie odzywać.
- To trudno. Zadzwoni jak jej przejdzie.
- A jak jej nie przejdzie?
- To nie zadzwoni.
- Marzenka!
Przewracam oczami.
- Weźmy se gdzieś usiądźmy, co? To będzie dłuższa rozmowa, jak widzę.
Byłoby fajnie, gdyby na korytarzach były jakieś kanapy. Albo chociaż krzesła. Niestety ten hotel wygląda na taki w fazie wykończenia i tego typu luksusów jeszcze nie ma. Cóż, życie. Idziemy więc do mojego pokoju, gdyż to, jak wiadomo, oaza spokoju a tu... eee... niespodzianka. Najwyraźniej wszyscy już skończyli rozmowy ze swoimi ukochanymi i postanowili się podzielić wrażeniami. W moim pokoju oczywiście.
Nasze wejście pozostaje niemal niezauważone. Nie żebym się spodziewała ukłonów, powitań i dzieci z kwiatami, ale to jednak MÓJ POKÓJ.
- Nie pomyliło wam się coś?
- O, Marzenka, cześć! - reflektuje się Kot. - Siadaj sobie - mówi łaskawie i przesuwa swój szanowny tyłek na moim łóżku, żeby mi zrobić miejsce obok. Nigdzie indziej i tak bym się już nie upchnęła: na łóżku Dawida siedzi on sam, Stefek i teraz też Jasiek, a na podłodze Kamil (zero poszanowania dla mistrza olimpijskiego!), Kacper i Pietrek. I, żeby jakoś dostać się na swoje miejsce, muszę przeskakiwać między Stochem i Skrobotem.
Przecież to jest jakaś patologia.
- Janek potrzebuje się wygadać. Zróbcie se terapię grupową - burczę i wyciągam telefon.
- Nie, nie, Marzenka, ty też musisz słuchać! - Ziobro zgłasza obiekcje, zamiast od razu przejść do rzeczy.
- Słucham, słucham... ja mam podzielność uwagi.
Jasiek nie wygląda na przekonanego, ale zaczyna opowiadać.
- Zadzwoniłem sobie do Angeliki, bo wiecie... - robi znaczącą pauzę - walentynki...
Żyła zaczyna rechotać jak nienormalny, Stefek kiwa głową ze zrozumieniem, a Kot sprawdza, czy mu się grzywka dobrze układa. Ot tak, przy okazji. Tylko Bieguna brakuje, żeby spalił buraka na dźwięk słowa walentynki i Titusa, żeby okolicznościowy wiersz ułożył.
Włączam Quizwanie, ale niestety chyba rzeczywiście mam tę cholerą podzielność uwagi, bo zupełnie nic mi nie umyka. Tak więc najpierw Ziobro dokładnie opisuje, co Angelika zjadła dziś na obiad, w co się ubrała, jakie plany snuli na czas po powrocie Jaśka z Azji (zwłaszcza tego wolałabym nie słyszeć, gdyż czułam się wybitnie niezręcznie, ale panowie najwyraźniej byli dość zainteresowani tematem), aż w końcu przechodzi do sedna.
- I zaczęliśmy rozmawiać o Wiwiance, a tu Angelika się nagle rozłącza!
Też bym się rozłączyła, jakbym miała takiego faceta. I pomyśleć, że on mi się na początku naszej znajomości wydawał w miarę normalny...
- Pewnie powiedziałeś coś głupiego - zauważa mój brat, całkiem sensownie, muszę przyznać. Jednak czasem okazuje resztki mózgu.
- Nie, chyba nie. Pytałem co słychać w przedszkolu... i coś tam jeszcze.
Aha.
- Ile ta twoja córka ma właściwie lat? - odzywa się, chyba po raz pierwszy od mojego przyjścia, Kamil.
- Dwa... eee... nie. Trzy... czekaj... - męczy się Jasiek.
Wzdycham. Spodziewałam się tego.
- No nie jestem tak za bardzo pewny...
Da się zauważyć.
- Może o to się obraziła? - wysuwa przypuszczenie Stefek.
- Wątpię. Na pewno się już do tego przyzwyczaiła - włączam się, bo już tego ich pierdolenia słuchać nie mogę.
- Powiedziała, że jak będziemy mieć dwoje, to wtedy... Ach! - zapowietrza się Jasiek. - DWOJE! BĘDZIEMY MIEĆ DWOJE! Czy to znaczy, że ona jest w ciąży?! Marzenka, jak myślisz?!
- Myślę, że wszyscy wiemy, że dzieci nie znajduje się w kapuście, więc na pytanie czy Angelika może być w ciąży? raczej ty powinieneś nam odpowiedzieć.
- Aaahaaa... no tak - śmieje się Ziobro. - No tak! Może być! O Boże!
- To może ona cię o tym poinformowała, a ty nie zarejestrowałeś tej informacji? - zastanawiam się głośno.
- Nie... na pewno nie...
Na pewno to umarł Kopernik.
- Okej, to wy sobie przedyskutujcie to poważne zagadnienie, a ja się idę przejść. Tylko do dziesiątej nikogo tu już ma nie być... poza Dawidem ewentualnie - okazuję wyrozumiałość, bo niestety Szopen dla ubogich i tak gdzieś musi spać.
Ale i tak właściwie nikt już mnie nie słucha, więc przedzieram się w stronę drzwi, łudząc się, że kiedy wrócę rzeczywiście będzie tu pusto. A jeśli nie - trzeba będzie skopać parę tyłków, trudno.
- Marzenka, może ja pójdę z tobą, jest już ciemno.
No któż mógł wyskoczyć z taką propozycją?
Walentynki, wieczorny spacer, Skrobot. 
Kurwa.
- Nnnnooo... dobra. Chodź.
Jakiś taki zmarniony jest, więc nie będę się dodatkowo znęcać. Żebym tylko tego nie pożałowała.  Wychodzimy na korytarz i wreszcie mam szansę poczuć jakiekolwiek powietrze. Osiem osób na powierzchni sześciu metrów kwadratowych to jednak o dużo za dużo.
- Myślisz, że Angelika faktycznie jest w ciąży?
Kolejny to samo. Czy ja wyglądam na Ducha Świętego?
- Kacperku kochany, a skąd się biorą dzieci...? Nie odpowiadaj - zaznaczam na wszelki wypadek, bo wolałabym nie kierować tej rozmowy w takie rejony. - Więc skoro raz mu się udało, to może i drugi, kto go tam wie.
- Racja... - zgadza się Skrobot potulnie.
Idziemy sobie chwilę w ciszy, więc mam czas na kontemplację widoków, ale szczerze mówiąc nie porywają mnie te koreańskie krajobrazy. Jak sobie pomyślę, że właśnie znajduję się po drugiej stronie globusa, jakoś mi tak dziwnie. Może i lepiej, że Skrobot jednak ze mną poszedł. Zawsze to raźniej, jakby mnie jakiś Ka Ki Kim z bigosem z psa zaatakował.
- Jednak dobrze, że jesteś, Kacperku.
- Jednak... - prycha Skrobot. - Mańka, ty to nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jaki masz talent do zarzynania atmosfery...
- Oj, no co. Powinieneś się cieszyć.
- Taaa... cieszę się.
- To coś taki smutny? Chodź sobie tu usiąść - ciągnę go za rękaw w stronę ławki. - No? Co żeś taki nieszczęśliwy?
- Nieważne... - wzdycha Kacper. - Czy ty wiesz, że Jasiek jest rok młodszy ode mnie?
- I to cię tak martwi? Chyba nie czaję.
Zrozum tu faceta, no naprawdę. A mówią, że to kobiety są skomplikowane.
- Bo widzisz... on za chwilę drugi raz zostanie ojcem.
Jakieś brzydkie te neony.
Aha.
Chyba jednak czaję.
- A ty... nie.
- A ja nie.
No dobra, zdaje się, że to już czas na włączenie trybu: pocieszanie.
- Nie tragizuj, młody jesteś, znajdziesz sobie jakąś fajną dziewczynę i będziesz mieć stado małych Skrobotów.
Kacper się uśmiecha i odchyla głowę do tyłu.
- Po tylu latach w kadrze te wszystkie teksty to chyba już masz na końcu języka, nie? Patrz, wcale tu gwiazd nie widać.
Stosuję się do polecenia i muszę się zgodzić niestety. Jak tak dalej pójdzie, tylko jedna rzecz będzie mnie w stanie przekonać do Korei. Taki krążek, złotawy.
- Jak byś se tyle neonów jebnął przed domem, to i u nas byś gwiazd nie widział.
Skrobot przekręca głowę w prawo, a za chwilę wstaje. I zaczyna oglądać liście drzewa, pod którym stoi nasza ławka.
- Że tak się zapytam: co ty odwalasz? Botanikę chcesz studiować czy jakąś inną ochronę środowiska?
- Czy ty wiesz, co to jest? - uśmiecha się Skrobot.
- Drzewo, jak sądzę.
- Chyba jakiś tutejszy dąb... a to widzisz?
- Które?
- No wstań i popatrz.
Tak też robię.
- No bez jaj... co mi chcesz przez to powiedzieć?
- Chcę ci powiedzieć, że to jest jemioła, moja droga Marzenko.
Widzę, kurwa.
- Fajnie, idziemy dalej?
- Halo, halo, a tradycja?
- W dupie mam tradycję - mówię i chcę iść, choć w zasadzie nie wiem, w którą stronę, ale Kacper chwyta mnie za rękę. I ciągnie do siebie.
- Skrobot, kurwa, dostaniesz zaraz po ryju - ostrzegam kulturalnie, ale jakoś nie wydaje mi się, żeby ktoś poza mną się tym przejął.
- Strasznie brzydko mówisz...
Bo jestem, kurwa, zdenerwowana.
- Spierdalaj. I puść moją rękę.
- Nie mogę.
- Owszem, możesz. A nawet powinieneś. Dla własnego bezpieczeństwa.
Durne te przesądy i tradycje jak nie wiem co. Kto to se wymyślił, że akurat pod jemiołą się trzeba całować? Chętnie bym temu komuś ręcznie przetłumaczyła jak ja się zapatruję na ten temat.
Robię najbardziej zniesmaczoną minę, na jaką mnie stać. Najchętniej bym teraz po prostu poszła do hotelu, ale nie mam zielonego pojęcia, w którą to stronę. Z tego powodu to akurat dobrze, że Skrobot ze mną poszedł. Ale tylko z tego.
- Puścisz tę rękę?
- Nie - Skrobot kręci głową.
- No i czego ty ode mnie oczekujesz, co?
- Buziaka - szczerzy się ten debil.
- Stań se dwa metry dalej, to już nie będziesz pod jemiołą.
- Jesteś okrutna.
- A ty upierdliwy.
- Doskonały zestaw.
Patrzę tak na tego Kacpra, jak się produkuje... i w końcu muszę się roześmiać. Pojebany jak cała reszta tej naszej kadry.
- Dobra, dawaj dzioba - całuję go w policzek. - A teraz wreszcie już chodźmy.
- Czyli mówisz, że muszę się zadowolić wersją demo?
- Cóż, bardzo mi przykro.
Tak naprawdę to nie.
- A jak można odblokować pełną wersję?
- No nie wiem, może znaleźć jakąś inną dziewczynę i ją tu zaciągnąć?
- W takim razie mam pewien problem.
- Jaki znowu?
- Nie jarają mnie Azjatki. A z Polski żadnej aż taki kawał drogi targać nie będę.
Wywracam oczami.
- Jebnij się w czółko.
- I znów tak brzydko mówisz.
- Jak się boisz demoralizacji, to się ze mną nie zadawaj.
Skrobot macha ręką.
- Jednak zaryzykuję.
- To nie narzekaj.
- Postaram się.
- Świetnie. A teraz chodźmy już do tego hotelu, bo nie dość, że jest późno, to jeszcze zimno - przestępuję z nogi na nogę. - I o ile zakład, że ktoś tam usnął na moim łóżku i trzeba go będzie wykopać? Obstawiam Kota.

- Maniaaaaa!
Snem było życieee, dopóki tyyyy nie pojawiłeeeeś się wteedy w niiiiiim... Wtedy zamieniło się w koszmar niestety.
Przesuwam się na ławce, żeby zrobić tej austriackiej szczurowiewiórce miejsce koło siebie. Bo jednak nie ukrywajmy - ja zajmuję trzy razy większą powierzchnię niż Kraft.
- Sześśś... dobru, że cię widzę.
Niestety nie mogę powiedzieć tego samego.
- Fajnie.
- Muszę mówić z ty.
Biorę łyk kawy z kubka termicznego i uzbrajam się w cierpliwość. Duuużo cierpliwości.
- Nie cem być za bardzo pewny... ale muszem. Cem wygrać Misssszzzzossstwa Świata... i to... yyy... koło... no...
Eee... aha?
- Igrzyska?
Stefan kręci głową.
- To też, ale teraz nie. Tylko taki... - męczy się wyraźnie, a ja męczę się razem z nim. - World Cup - mówi wreszcie po angielsku.
A tak, puchar w kształcie kulki. Wszystko jasne. Jakże mogłam tego wcześniej nie zrozumieć.
- A ja chcę, żeby wygrał go Kamil i co?
Stefan momentalnie przybiera minę, jakby zaraz miał się rozpłakać.
- Dlaczemu?
- Bo jest super, bo jest z Polski... co właściwie się ze sobą łączy...
- Ja też jestem szuper!
Biorę wdech... i wypuszczam powietrze z ust. Mama uczyła mnie, że nieładnie jest kłamać.
- Ale nie jesteś z Polski - mówię wreszcie. Mama byłaby dumna.
- Ahaaa... - Stefan kiwa głową ze zrozumieniem. - A jak wygram, beńciesz zła?
- Nie, jakoś to przeżyję - wzdycham. Nie mam za bardzo wyboru, jeśli nie chcę go mieć na sumieniu. A nuż popadłby w depresję, gdybym przestała się do niego odzywać.
- A nie masz ty czasem teraz serii próbnej?
- Mam - przytakuje - ale nie skakam. Siedzam tu z ty, a potem skakam w konkursu.
Wspaniale. Godzinka z Kraftem. Same fenomenalne wspomnienia przywiozę z tej Korei.
__________

Ostatnio moje pisanie częściej jest w kryzysie niż w nim nie jest, więc to, że ten rozdział powstał, to pewna niespodzianka nawet dla mnie. Wciąż walczę sama ze sobą, wena pojawia się głównie przed ważnymi egzaminami, a to nie jest jednak najlepsza okoliczność XD. Cieszycie się choć troszkę z tego rozdziału? Bo ja chyba jednak tak, w końcu od pięćdziesiątki minęły prawie trzy miesiące.
Przesyłam specjalne pozdrowienia dla #TeamJemioła, nie bijcie za bardzo XD