piątek, 24 kwietnia 2020

73. Zdania są podzielone

Dziwny taki piątek bez skoków. Ale jak zamiast skoczni mamy rozciapaną breję i piździ jak w kieleckiem, to właściwie od razu wiadomo co z tego będzie. Albo raczej czego nie będzie.
Dawid polazł do Miszcza czy do kogoś tam, więc siedzę sobie sama w pokoju, czytam To, choć szczerze mówiąc, zupełnie mnie nie zachwyca, ale nie przywykłam do tego, żeby zostawiać w połowie zaczętą książkę, spożywam czekoladę, popijam herbatką. Żyć, nie umierać.
I wszystko jest fajnie do momentu, kiedy do środka wbija Murańka.
- Czy w moich drzwiach zepsuło się pukanie? - pytam, bo oczywiście Cudowne Dziecię wkracza bez uprzedzenia.
- Yyy... co ci się zepsuło? - nie rozumie ten debil, ale ja tylko wzdycham i zaznaczam stronę w książce zakładką.Tłumaczenie temu idiocie podstawowych rzeczy jest przecież bezcelowe.
- Co się stało?
- Marzenka, czy mogłabyś mi pomóc szukać... Smecty?
No tak. Zazwyczaj szuka skarpetki. Dziecko też zdarzyło mu się kiedyś zgubić. Tym razem nie może zlokalizować Smecty. Chyba boję się myśleć, co będzie następne.
- A może... jej po prostu nie masz?
- Niemożliwe - Klemens z przekonaniem kręci głową. - Przecież Agnieszka mi zawsze pakuje na zawody, a tu jakoś nie mogę znaleźć w walizce. I Kuba też nie może znaleźć.
Tak jest, Szybki został uszczęśliwiony współlokatorem mniej więcej takiej jakości jak i Hayboeck. A jeśli wziąć pod uwagę jeszcze skoczne wyczyny, to już w ogóle dramatycznym. Kraft to przynajmniej na skoczni coś sobą reprezentuje.
- Mania, mogłabyś nam pomóc szukać?
Zastanawiam się czy Cudowne Dziecię odczuwa silną potrzebę zażycia tej Smecty już teraz, czy może tak tylko zapobiegawczo sprawdza czy ją ma.
Już po chwili okazuje się, że raczej ta pierwsza wersja jest prawidłowa. Ledwie zwlekam się z łóżka, przechodzę do pokoju obok i zasiadam po turecku koło Kuby, który przetrzepuje walizkę Murańki na lewą stronę, sam Klimek znika w łazience. Na dosyć długi czas. Skąd tyle stresu, jak dzisiaj nawet w gruncie rzeczy skoków nie ma?
- Fajnie się mieszka w jednym pokoju z Klemensem, nie? - zagaduję.
- Czemu wyczuwam w tym pytaniu szyderę? - Kuba zerka na mnie z ukosa.
- Nie mam zielonego pojęcia. Czy to możliwe, że Aga mu faktycznie nie zapakowała tego specyfiku? - zastanawiam się głośno. - To by się chyba zdarzyło po raz pierwszy w historii.
- Chyba rzeczywiście.
- No nic. To pewnie zaraz będziesz zapieprzać do apteki.
- Czemu niby ja?
- Bo przypadł ci w udziale zaszczyt bycia współlokatorem tej sieroty?
- Słaby argument.
- Tak? Czy lepszym jest to, że jak będziesz chciał skorzystać z łazienki, będziesz musiał łazić po innych pokojach i prosić o łaskę?
Kuba intensywnie się zastanawia.
- Cholera - mówi wreszcie.
Wzruszam ramionami i zasiadam na łóżku Murańki, bo ta podłoga to jednak strasznie twarda jest.
- Poproszę herbatkę. Wiśniową. Oraz czekoladę. Milkę oreo.
- I co, może jeszcze frytki do tego? - burczy Szybki.
A Skrobot to by nie pyskował, tylko przyniósł.
- Posłuchaj mnie, dziecko, to że ty masz jakieś tam problemy z Murańką nie zwalnia cię bynajmniej z obowiązku dokarmiania mnie.
- A to ja mam taki obowiązek?
- Wszyscy macie.
- Aha.
- Wystarczy, że je po prostu przyniesiesz z mojego pokoju - podpowiadam.
- A sama sobie nie możesz po nie pójść?
- Nie chce mi się.
Kuba jakoś nie przejawia chęci pomocy, a ja jestem zbyt leniwa, żeby się kłócić, a tym bardziej, żeby ruszyć dupę, więc po prostu siedzę poziom wyżej i nadzoruję jak po raz trzydziesty trzeci przeszukuje walizkę Klemensa.
- Ty, a może on to ma w plecaku - rzucam pomysł, bo wzrok mi zahacza o tenże przedmiot upchnięty w nogach łóżka.
- Może.
Zaczynam przeglądać ten plecak, ale jakoś nie mam wyrzutów sumienia z powodu naruszania prywatnej własności Klemensa Murańki. Mam wrażenie, że on nie posiada czegoś takiego jak własność prywatna. On się wszystkim - dosłownie wszystkim - dzieli ze społecznością, w której żyje. Jak w komunie.
I, jak się okazuje, nie tylko on.
- Szybki, a co jeśli to bikini nie będzie pasować? - do pokoju wkracza Maciej Kot z nosem w telefonie.
- A co, nie wiesz jaki masz rozmiar miseczki?
Kot podnosi wzrok znad telefonu i przybiera nieco buraczkową barwę. Kuba się śmieje.
- O, Marzenka - peszy się Maciek, ale niemal od razu wzrusza ramionami. - A, to nawet dobrze. Pomożesz mi.
Jeszcze nie wiem, czy chcę mu pomagać w... tym czymś.
- Ale przecież przyszedłeś do Kuby.
- Nie szkodzi.
Aha. To fajnie.
- Popatrz - Maciek siada obok mnie i podtyka mi telefon. - Które byś wybrała?
Na ekranie widoczne są stroje kąpielowe w różnych wzorach. Zaczynam się intensywnie zastanawiać o co chodzi.
- Kocie... a komu ty to chcesz kupić?
- Jak to: komu. Agnieszce.
Czekaj, czekaj... W głowie przewalają mi się imiona dziewczyn tych sierot, ale chyba jedyna Agnieszka, jaką kojarzę, to żona tej nieszczęsnej Murańki.
- Yyy... komu?
- Nie mówiłem ci o Agnieszce? - dziwi się.
- No jakoś nie.
- A, wiesz, to moja nowa dziewczyna. Chciałem jej coś kupić pod choinkę.
- Aha. I to musi być akurat bikini.
- Szybki mi tak podpowiedział.
Zerkam na Kubę, ale on tylko robi niewinną minę. I dalej zawzięcie grzebie w walizce.
- Wy jesteście wszyscy równo pojebani.
- Ale że o co ci chodzi, Mania? Agnieszka naprawdę świetnie wygląda w bikini.
Chyba mi gorzej. Już sobie wyobrażam tę laskę Kota. Fit i te sprawy. Wszystkim im odwaliło ostatnio. Niech się sałatą udławią, ja ich ratować nie będę.
Sprawdzam kieszonki w plecaku Klemensa, tymczasem on sam wreszcie wychodzi z łazienki.
- Ja chyba muszę iść do apteki. O, a może ty masz Smectę? - pyta Kota.
- Co? Eee... nie. To jak, Marzenka? Który strój byś wybrała?
Przewracam oczami, bo takie pytanie zadane w moim kierunku jest naprawdę zupełnie absurdalne.
- Niech ci Szybki doradzi, skoro to wymyślił.
- Ale, Mania, ty jesteś dziewczyną
- Ale nie praktykuję noszenia bikini.
- Może czas zacząć? - rzuca propozycję ten tam z podłogi.
- Szybki, ty się już, kurwa, lepiej nie odzywaj.
- Czy chce ktoś iść ze mną do apteki? - pyta Murańka, klękając na podłodze i zaglądając pod łóżko. - Nie widział ktoś moich butów?
- No bo ja myślałem, że ten strój w kwiatki jest najładniejszy, ale Pieter twierdzi, że lepszy ten w kropki. A w ogóle mam problem, bo nie wiem, jaki rozmiar trzeba - Kot brnie w tę swoją żenadę, jakby nie mógł po prostu kupić perfum.
- Jak weźmiesz za duży, to się obrazi, bo uzna, że uważasz, że jest gruba.
- Szybki, od kiedy ty jesteś taki znawca kobiet?  - pytam, zaglądając znów do plecaka.
- Jak się mówi po niemiecku poproszę Smectę? - próbuje dowiedzieć się Cudowne Dziecię, choć dalej wypięte zagląda pod łóżko i jak tych butów nie znajdzie, to do żadnej apteki nie pójdzie raczej.
- Einen Smecten bitte - śmieje się Kuba.
- O, widzę, że się jednak przygotowałeś, żeby towarzyszyć Klimkowi - zauważam.
- Po prostu mam talent do języków.
- Stop - mówię nagle, wyciągając z bocznej kieszonki plecaka charakterystyczne saszetki. - Wyłaź spod tego łóżka.
- Ja? - pyta Murańka jak ostatni idiota. Jakby co najmniej ktoś poza nim odpierdalał jakieś dziwne figury na środku podłogi.
- Nie. Ja.
- Mania, no to chociaż mi podpowiedz jaki rozmiar - nie daje za wygraną Kot i tym razem podtyka mi pod nos zdjęcie tej swojej dziewczyny w bikini.
Wiedziałam. Oczywiście, że modelka czy coś w tym rodzaju. Pewnie by się z Izunią zaprzyjaźniła. I z Juleczką.
- Ja już swoje zrobiłam - decyduję, wstając z łóżka. - Macie tu tę swoją Smectę, a ja idę do siebie. I proszę mi nie zawracać dupy pierdołami.
Na co ja liczę. Przecież oni nie potrafią nic innego. Zawracanie mi dupy pierdołami to ich ulubione hobby.

Piękny był to weekend, proszę państwa, ze zwycięstwem Kamila wczoraj, po którym myślałam, że jeszcze raz uleci w powietrze - tym razem bez nart. Dostaliśmy wszyscy najlepszy możliwy prezent świąteczny i w zupełności wystarczy, dlatego nie rozumiem czemu Stefan Kraft wręcza mi teraz jakąś skarpetkę. Czy moje życie wśród skoczków narciarskich naprawdę musi być naznaczone skarpetkami? Przecież to jest jakieś totalne nieporozumienie. Na tej co prawda Stefan nic nie wyhaftował, ale i tak nie rozumiem na cholerę mi to właściwie. W amerykańskich filmach Santa Claus zostawia w czymś takim słodycze, ale Szczurowiewiórka wykazała się oczywiście zupełną bezużytecznością i nic do środka nie zapakowała.
Wywalę to zaraz po wyjściu z samolotu. Albo wręczę Murańce. Jedna zapasowa lewa na pewno mu się przyda.
A tymczasem oczekiwanie na lot do domu Stefan umila mi pokazywaniem w telefonie różnych samochodów. Od fiata pandy po teslę.
- Wisz, Mania, nie wim jaki chcem to auto.
Kraft ma zamiar kupić samochód, bo w zasadzie zrobił prawo jazdy, ale nie trenuje tej przydatnej umiejętności, bo nie ma jak i w końcu zapomni jak się jeździ. Tak twierdzi. Ja natomiast uważam, że raczej nigdy tej umiejętności nie posiadł, toteż nie może jej utracić. Zdania są podzielone.
- A co z poszukiwaniami dziewczyny?
- Aaa... teraz poszukiwam auto. Dziewczyna potem. Jak będę mieć fajny auto.
Zaskakująco sprytne jak na Krafta. Na cóż innego on może wyrwać laskę, jak nie na auto? Myślę, że sam tego raczej nie wymyślił. Doszukiwałabym się w tym myśli Hayboecka, ewentualnie może i nawet Morgensterna. Ten też lubi bajerować laski na sprzęt z silnikiem. O innych sprzętach nie mogę się wypowiadać. Inna sprawa, że on ponoć ten sprzęt potrafi obsługiwać, w przypadku Krafta taka umiejętność oczywiście nie występuje. Także jak już znajdzie jakąś nową najpiengną i zechce ją zabrać na przejażdżkę, to się dziewczyna nieźle zdziwi. Ewentualnie nie zdąży się nawet zdziwić, bo po prostu zaraz wylądują na jakimś oddziale intensywnej terapii. Albo na cmentarzu.
Generalnie ja myślę, że Kraft powinien spróbować podrywu na litość. Ale mnie nikt o zdanie w tej kwestii na szczęście nie pyta. To znaczy Schlierenzauer niby zapytał, ale w gruncie rzeczy nie w odniesieniu do Szczurowiewiórki, więc tego nie liczę.
- A jakie auta ci się podobają? - pytam, żeby może jakoś zawęzić obszar poszukiwań.
- Czerwone - odpowiada bez zastanowienia Stefan.
No to fajnie. Polecam małego fiata w tym kolorze. Lub moje Seicento.
- Aha... Ja to się chyba nie znam na samochodach. Może poproś o pomoc Michiego.
Próbowałam. Starałam się. Nie spławiłam go od razu. Ale po czymś takim to po prostu człowiekowi witki opadają. Niech się Hayboeck męczy z tematem. Sorry.

Jest taki dzień bardzo ciepły choć grudniowy... W tym roku te słowa nabierają jakby bardziej dosłownego znaczenia. Co zrobisz, jak nic nie zrobisz. Możesz tylko ubierać choinkę, lepić uszka i wyobrażać sobie, że za oknem takie zwały śniegu, że nie da się dotrzeć do furtki. Co też niniejszym czynię.
Ania jest na etapie nauki chodzenia, wobec czego w tym roku dużej choinki brak. Tata nabył jakieś półmetrowe drzewko, postawił go wysoko na szafce, poza zasięgiem małych rączek, i przez to nawet ubieranie choinki wypada w tym roku jakoś blado.
Do dupy z tym wszystkim.
No nic. Trzeba się mimo wszystko jakoś ogarnąć. Zwłaszcza, że niestety odwiedzą nas dziś rodzice Izunii, a z ich strony można się spodziewać co najwyżej rozjechanego przez czołg serniczka, bo na tym kończą się umiejętności kulinarne pani mamy. Także oczywiście wszystko na naszej głowie. Mimo że nie cierpię spraw kuchennych, to fakt jest taki, że nikt szybciej ode mnie uszek nie klei, więc jestem wykorzystywana jako tania siła robocza. Nie to co Izunia oczywiście. Jej to jakoś nie wychodzi, z dziesięć może ulepi, za to w międzyczasie doradzi Dawidowi przy ubieraniu choinki, pogada przez telefon z przyjaciółką, dokończy pakować prezenty, kawę wypije... No, takie sprawy.
Ach, co za urocza kobieta.
- Wow, Marzena, jakie ty masz długie włosy - mówi teraz, wchodząc znów do kuchni.
- A, tak - macham ręką. Faktycznie już mi sięgają do połowy pleców i zaczyna mnie to wkurzać. - Miałam ściąć te kudły, ale jakoś mam zawsze ważniejsze rzeczy do zrobienia.
- Słuchaj, mogę ci polecić dobrą fryzjerkę...
- Po co? Co ja - nożyczek nie mam?
Izunia uśmiecha się wyrozumiale, aczkolwiek z pewną wyższością, siadając naprzeciw mnie przy stole.
- Takimi tępymi nożyczkami to sobie można wyrządzić więcej szkody niż pożytku.
Oho, zaczyna się.
- Dobrze, obiecuję, że jeśli kiedykolwiek postanowię wybrać się do fryzjera, to zapytam cię o radę. Zadowolona?
- Marzena, czemu ty zawsze myślisz, że ja cię atakuję? - Izabela wyraźnie smutnieje. - Spójrzmy prawdzie w oczy, ty byś naprawdę mogła całkiem atrakcyjnie wyglądać, gdybyś się trochę ogarnęła.
To jest komplement czy jego zaprzeczenie?
- No fajnie, tylko wiesz, ja nie mam czasu na takie pierdoły - odkładam kolejne uszko na talerz. - I ochoty też nie mam. Ochoty zwłaszcza.
Dobrze, że moja mama wyszła instruować tatę przy ozdabianiu elewacji lampkami i omija ją ta pasjonująca wymiana zdań, bo przecież by się oburzyła. Izabela wyraźnie postanowiła w wigilię przemówić ludzkim głosem, ale do mnie to... nie przemawia.
- A nie chciałabyś na przykład popatrzeć w lustro i pomyśleć wow, ale laska?
- Po co?
- Jak to - po co? - dziwi się Iza. - Żeby się lepiej poczuć.
- Ja się i bez tego dobrze czuję - wzruszam ramionami. - Weź mi może pomóż, co?
- Boże - Izunia przewraca oczami, ale bierze się za lepienie uszek. - Nie chciałabyś, żeby się tobą jacyś faceci wreszcie zainteresowali?
- Ręce umyłaś?
- Tak - syczy. - Czemu zmieniasz temat?
- Bo nie chcę później żreć pierogów klejonych brudnymi łapami.
- Marzena...
- Cicho. Moja piosenka leci - ucinam dyskusję i razem z Chrisem Reą śpiewam Driving home for Christmas. Iza przez cały czas siedzi cicho i dopiero po zakończeniu zaczyna od nowa swoje jojczenie.
- Czyli co - zawsze chcesz łazić w tym swoim rozciągniętym dresie i odstraszać wszystkich facetów?
Mój telefon zaczyna dryndać. Zerkam na ekran. Oho, Morgenstern się do mnie dobija. To tak a propos odstraszania.
- Tak. Dokładnie tak.
- Jak wolisz - poddaje się wreszcie Izabela. - Będziesz mogła mieć pretensje tylko do siebie.
Ojoj, ale się przejęłam. Wyciszam telefon i kleję kolejne uszko. 
Naprawdę nikt nie potrafi mnie tak skutecznie jak Izunia zniechęcić do podjęcia jakikolwiek prób przemienienia się w kobietę elegancką, powabną i z klasą. Trudno. Nie mogę jej przecież robić konkurencji. Królowa jest tylko jedna.
__________

Tytuł tego rozdziału oddaje mniej więcej nastroje czytelników w związku z ostatnimi rozdziałami. Dlatego dziś coś na rozładowanie atmosfery ;) Trzymajcie się w tej izolacji, czytajcie i komentujcie.

piątek, 3 kwietnia 2020

72. Szlag by to trafił

Zawody, na które jeździ z nami Klemens Murańka, mają jakiś taki dodatkowy aspekt humorystyczny. I jest to humor z gatunku śmiech przez łzy.
Mój dzisiejszy dzień zaczął się od tego, że do pokoju wparował mi tenże właśnie Mlemens Kurańka (oczywiście bez pukania, a jakże) i zadał standardowe pytanie o skarpetkę. (Mania, nie widziałaś może mojej skarpetki?) Jak zwykle lewą. (Nie wiem, Mania, ale jakoś tak zawsze gubią mi się lewe. To musi mieć coś wspólnego z ciśnieniem.) Ciśnienie to akurat mnie podskoczyło. Oraz Dawidowi. (Kurwa, zjebie, szukaj se tych skarpetek gdzie indziej, ja tu próbuję spać. Marzena, wyrzuć go.) Dzięki czemu przyczynił się do rodzinnej kłótni. (Spierdalaj, mogłeś zamknąć drzwi na klucz wczoraj wieczorem.) Obfitującej w niezwykle wyszukane słownictwo. (Sama se mogłaś zamknąć. Ja pierdolę.) W efekcie nawet nie zauważyliśmy jak Cudowne Dziecię Polskich Skoków poszło se szukać tej swojej skarpetki gdzie indziej. My za to zdążyliśmy się już doskonale rozbudzić. Aż za bardzo. Kawy nie trzeba było pić.
Schodząc na śniadanie, spotkałam Krafta. Z przyjacielem jego najlepszym. I jakoś tak z góry założyli, że w takim razie usiądziemy sobie razem przy stoliku. Nie wiem, co sobie Hayboeck wyobraża po tych dyskusjach nad profilem randkowym Szczurowiewiórki sprzed tygodnia, ale przyjaźni to z tego nie będzie. Nie mogę się aż tak wkręcać w życie Krafta, bo naprawdę źle skończę. Ale jednak spożyliśmy wspólnie to śniadanie, a w międzyczasie Stefan obczaił całą stołówkę pełną skoczkiń, bo tak się składa, że w tym tygodniu dziewczyny też skaczą w Klingenthal i też śpią w tym samym hotelu. Niech se lepiej uważa, bo połowa z nich to jest jeszcze nielegalna.
Później mieliśmy trening na sali. To znaczy chłopcy mieli, bo ja to się na nim pojawiam zazwyczaj w charakterze loży szyderców widowni. Klimek zdążył do tej pory odnaleźć skarpetkę, wobec czego trening przebiegł bez większych zakłóceń. No, może pomijając ten detal, że trzy metry dalej trenowali Austriacy, więc w gruncie rzeczy nie miałam ani pięć minut spokoju, bo przecież Kraft domaga się uwagi jak czterolatek.
A teraz jedziemy sobie busem na skocznię. Też z Austriakami. Skończę w wariatkowie i będę tam przyjmować odwiedziny Szczurowiewiórki. Dzień jak co dzień niestety.
Kraftowi humor dopisuje, wygrał w końcu wczoraj te kwalifikacje, na dodatek teraz jak widzę coś sobie z Hayboeckiem pokazują w telefonie. Dobrze, że pierwsza się wpakowałam do tego busa i zawczasu obstawiłam na tylnym siedzeniu Skrobotem, Miszczem i własnym bratem, bo to ja bym musiała teraz robić to co Hayboeck.
A tak zapuszczam żurawia w telefon Kacpra. Bo znowu jakieś sms-ki bez przerwy pisze.
Gardzę sobą. Ale dalej skręcam gałki oczne do granic możliwości.

Zadzwonie wieczorem Kacperku, ide teraz na trening. Powodzenia :*

No żeż kurwa, co to za kacperkowanie?
- Mańka, uważaj. Nie skręcaj tak tych gał, bo ci tak zostanie.
Na brata to jednak zawsze można liczyć.
Przybieram barwę buraka. Fajnie.
- O co ci chodzi?  - burczę. - Znajdź se jakieś twórcze zajęcie, bo chyba ci się nudzi.
- Sprytna próba przerzucenia ciężaru rozmowy w innym kierunku - kiwa głową Dawid - ale ja cię za dobrze znam. Co tam? Zazdrosna jesteś?
Posyłam mu spojrzenie przepełnione politowaniem.
- Przywróć se mózg do ustawień fabrycznych, bo ci się coś pojebało.
- Ej, ej! - krzyczy Kot, odwracając się do nas. - Zagrajmy w To, co widzę, jest..., okej?
Po pierwsze - po cholerę on w ogóle jedzie na tę skocznię, skoro w drużynówce nie będzie skakał? A po drugie - już wszystko lepsze od tego, co przed chwilą.
- Dobra - zgadza się ten pawian, mój brat. - Ja zaczynam. To, co widzę... siedzi obok mnie i jest zazdrosne o Skrobota.
- O co ci, kurwa, chodzi?!
I dlaczego, do cholery, wszyscy się śmieją?
I dlaczego nawet nie mam jak stąd wyjść?
O, jednak mam jak. Dojechaliśmy pod skocznię. Wreszcie. Czas najwyższy się wziąć do jakiejś roboty, bo od tego opierdalania w autokarze wszystkim się mózg lasuje. Choć niektórym to się już nawet nie ma co lasować.
Wychodzimy, wyciągamy bagaże. Kątem oka widzę, że Kraft już się zbiera, żeby zaatakować mnie jakimiś pasjonującymi informacjami. Szybko ruszam za drużyną, bo mam po dziurki w nosie jakichkolwiek konwersacji.
Podchodzimy do naszego domku i co widzę? Morgenstern dyskutuje z jakimiś ludźmi od organizatorów.
Ja pierdolę, tylko jego jeszcze brakowało.
Naprawdę miałam nadzieję, że skoro go wczoraj nie było, to zapomniał i już nie przyjedzie. Nie wiem, co ja sobie myślałam, ściągając go tutaj, ale najwyraźniej bardziej skupiałam się wtedy na Mannerach, leżących przede mną, niż na tym, co mówiłam. I takie są skutki.
Bo to nie jest tak, że on sobie po prostu przyjechał na zawody. On przyjechał, bo ja go o to poprosiłam. I pewnie teraz wyobraża sobie nie wiadomo co. A tu nie ma zupełnie nic do wyobrażania. Sorry.
O, już nas widzi. Żegna się z tamtymi ludźmi i szeroko uśmiecha, patrząc w moją stronę. Ratunku.
- Czeszcz, jak sze masz?
Czy on pobiera lekcje u Krafta? Nie no, dobrze, wiem, że tyle to i za czasów Małysza potrafił powiedzieć. Ale jakoś za często nie mówił.
- Cześć. Przyjechałeś - uśmiecham się niewyraźnie.
- Jak mógłbym nie przyjechać?
No. Faktycznie. I co ja mam teraz powiedzieć? Stoję jak widły w gnoju, objuczona torbą i plecakiem, czuję, że mózg mi paruje z wysiłku, a w efekcie gapię się na buty. I to nawet nie swoje, tylko Morgensterna.
Okej, to w gruncie rzeczy było miłe, może nawet bardzo, ale ja nie potrafię prowadzić tego typu konwersacji. I chyba nie chcę.
- Słuchaj... - mówię w końcu, bo cisza się przedłuża. - Ja... muszę się teraz brać do pracy...
Thomasowi rzednie mina.
- Jasne, rozumiem. Ale czy ty przypadkiem... przede mną nie uciekasz?
Jak ja lubię takich błyskotliwych mężczyzn.
- Jak skończę z robotą, obejrzymy razem drugą serię. Może być?
Tonę. A jako ostatniej deski ratunku łapię się kotwicy. Albo czegoś równie ciężkiego.
- Super - Thomas znów się uśmiecha i kładzie mi rękę na ramieniu. Zastygam w bezruchu. - Cieszę się, że... że cię widzę.
Ta rozmowa to jest tak nieprawdopodobnie bogata w treść, jak mózg Murańki w inteligencję.
I nagle Thomas nachyla się w moją stronę, a ja automatyczne cofam się o krok. A że krok za mną znajduje się moja walizka, to prawie się o nią przewracam. Prawie, bo Morgenstern łapie mnie razem z torbą i plecakiem, którymi jestem obwieszona, a które dodatkowo wzmacniają moje możliwości grawitacyjne. Thomas musi więc użyć więcej siły, żebyśmy oboje nie polecieli. I chyba używa jej aż za dużo, bo nagle ze zdziwieniem odnotowuję, że znajduję się jakieś dziesięć centymetrów od jego klatki piersiowej. Ale jakoś nie słyszę, żeby jego serce waliło tak jak moje.
- Czy teraz już zawsze będziesz padać z wrażenia na mój widok? - słyszę gdzieś nad swoją głową.
- Postaram się ograniczać - mamroczę.
- Nie żeby mi przeszkadzało ratowanie cię, ale...
- Ale możesz mnie już puścić.
- A, no tak.
Morgenstern się odsuwa, a ja chwytam walizkę i wchodzę do domku.
Tymczasem panowie wyglądają jakby dopiero co odkleili nosy od okien. Nic nie rozpakowane, nic nie przygotowane, nawet o niczym nie gadają. Po prostu byli do tej pory baaardzo zajęci tym co nie trzeba.
Czy moje życie pseudo uczuciowe jest główną rozrywką tej kadry?
Nie, nie jest, idiotko. Jakbyś się nie obściskiwała z Morgensternem przed samymi oknami, to by się zajęli łapaniem pokemonów. 
Sama więc biorę się do roboty, bo czas leci i właściwie wszyscy idą od razu w moje ślady.
Chłopcy wychodzą na rozgrzewkę, sztab na szczęście w zasadzie był w środku przez jakieś trzydzieści sekund, więc wyszli zanim jeszcze zaczęłam gadać z Morgim. Chociaż tyle.
Zostaję sama ze Skrobotem. Pracujemy sobie zgodnie i w kompletnej ciszy. No cóż. Bywa i tak. Pewnie jest zbyt zajęty myśleniem o Juleczce, żeby do mnie gadać.
Wywiązuję się obietnicy wspólnego oglądania drugiej serii z Morgensternem o tyle, że cała reszta naszego sztabu też stoi obok. Trudno, jak mu się nie podoba, nikt go tu siłą nie trzyma. Tak się składa, że wygrywamy ten konkurs, więc polskiego hymnu też ma okazję posłuchać. A na zakończenie chce z nami jechać do hotelu, ale szanujmy się - są pewne granice. Odwodzę go od tego pomysłu dosyć stanowczo. Jak se chce spać w łóżku z Kraftem, to proszę bardzo, ale jak ma zamiar wracać po nocy do swojego hotelu, to nie ma to żadnego sensu.
Z jego decyzji wynika, że chyba nie ma zamiaru spać z Kraftem. I całe szczęście, bo przecież ta rola i tak już jest zajęta przez Hayboecka.

Po takiej sobocie przydałby mi się dzień, który mogłabym przeleżeć pod kocem z herbatką i czekoladą, najlepiej przykryta łącznie z głową. Ale oczywiście to się nie wydarzy. Tym razem nie budzi mnie Murańka, choćby nawet bardzo chciał nam tu wparować z samego rana, to nie ma takiej opcji, bo osobiście wczoraj wieczorem przekręciłam klucz w drzwiach. Za to sama budzę się przed szóstą, mimo że jeszcze dobrze po północy kręciłam się z boku na bok. Serdeczna gratulacja, ciekawe jaka będę przytomna o siedemnastej.
Usiłuję usnąć ponownie, ale nic z tego. Wreszcie wstaję, myję się i zakładam dres. Schodzę na stołówkę, a tam pierwsze co rzuca mi się w oczy, to Skrobot siedzący z kawą przy stoliku.
Podchodzę do niego, mocno zdziwiona.
- Czy ty się dobrze czujesz? - mówię, kręcąc głową. - Siódmej jeszcze nie ma.
Kacper powoli podnosi wzrok znad telefonu.
- Dzień dobry, również miło mi cię widzieć z rana - uśmiecha się lekko. - Ty też najwyraźniej nie czujesz się najlepiej.
- Jakoś nie mogłam spać - informuję, jakby co najmniej sam nie zauważył i siadam przy stoliku. - Mogę? - pytam, częstując się jego kawą.
- Możesz też zrobić sobie swoją, ale przecież wiem, że na sępa lepiej smakuje.
- Prawda? Jak ty mnie znasz.
- Znam, znam... - Oboje się uśmiechamy, ale po chwili oboje odwracamy wzrok. Chyba z innych powodów.
Gapię się chwilę w jego filiżankę.
- Czy ja cię mogę o coś zapytać?
- Zależy o co.
- A, o nic - wycofuję się. - Nieważne.
- Aha. Jak wolisz. Manieczka - Kacper czeka aż podniosę wzrok. - Nie martw się.
- Czym? - pytam zdezorientowana.
- Niczym. I nikim. Nie przejmuj się, nie zastanawiaj... Po prostu rób, co chcesz. I co czujesz.
O matko kochana. Co to ma być za sesja terapeutyczna. Nic z tego nie rozumiem. Ale jakoś wolę nie dopytywać o co chodzi. Bo jeszcze by mi wytłumaczył. Zbyt dosłownie.
- To ja jednak może sobie zrobię tę kawę.
- Zrób - zgadza się Skrobot. - Możesz też zrobić drugą mnie. Bo tej sama wypiłaś połowę.
Nie sposób zaprzeczyć temu faktowi. Jako że czeka nas długi dzień, trzeba się odpowiednio do niego przygotować już na starcie. Jedna kawa na dwoje to zdecydowanie za mało.

Te poranne kawy to był dar niebios. Uświadamiam to sobie brutalnie, z niesmakiem przełykając kawę z automatu za dwa euro, którą zakupił dla mnie Stefek Hula. Uznał, że skoro nie zakwalifikował się do konkursu, przynajmniej do czegoś się przyda. Postawa godna podziwu, choć kawa już niekoniecznie. Ale jak się spało w nocy pięć godzin, to dobre i to.
Usiłuję nie ziewać jak smok, nie pluć tą kawą i nie tracić zainteresowania wydarzeniami na skoczni. Idzie mi raczej średniawo, zwłaszcza kiedy koło mnie i Stefka pojawia się Morgi. Z dwoma kubkami z automatu. Ups.
Trochę mi głupio, bo od rana przed nim uciekam, zasłaniając się pracą, a doskonale pamiętam, kto go tu ściągnął z Austrii. Solennie obiecuję sama przed sobą już nigdy nie składać nikomu żadnych propozycji, kiedy mózg mam skupiony na jedzeniu. Czyli przez większość mojego życia.
Thomas wita się ze Stefkiem, po czym mówi do mnie:
- Widzę, że kawę już masz.
- Ale może Stefanek się napije - rzucam z głupa, zanim zdążę ugryźć się w język.
Morgenstern niepewnie podsuwa mu kubek, Hula oponuje, że nie, nie trzeba, a ja znów się czuję jak ostatnia idiotka.
Dobra, czas wziąć się w garść. Wzdycham, naciągam czapkę na uszy i proponuję Thomasowi, żebyśmy poszli gdzieś pogadać. Wychodzi na to, że jednymi z niewielu spokojnych w tej chwili miejsc są domki ekip. Na dodatek panuje w nich dodatnia temperatura. Można powiedzieć - same plusy. Hehe, pośmialiśmy się, czas na mniej zabawną część przedstawienia.
Wszyscy członkowie ekip albo już poszli oglądać zawody, albo właśnie idą, więc jesteśmy chyba jedynymi osobami, które pokonują tę trasę w przeciwnym kierunku. Ale po konkursie zaraz będziemy się zbierać do domu, więc nie mam specjalnie wyboru, kiedyś muszę w końcu znaleźć pięć minut na rozmowę.
Siadamy w centrum tego bajzlu, który przypomina mi (gdybym kiedyś miała jakiekolwiek wątpliwości), że pracuję z bandą wieprzy, dla których wzięcie do ręki miotły jest trudniejsze od rzucenia się w powietrze z dwiema deskami przypiętymi do stóp.
Morgi nie wydaje się zdziwiony tym burdelem, najwyraźniej Austriacy nie są lepsi. Stawia kubki z kawą gdzieś między smarami, ściąga czapkę i rozpina kurtkę. I wpatruje się we mnie bez słowa.
Zaczynam skubać skórkę przy paznokciu.
- Czemu się tak patrzysz?
- Chciałaś porozmawiać... - przypomina Thomas.
Faktycznie. Wygląda na to, że to na mnie spada ciężar prowadzenia konwersacji. Szlag by to trafił.
- No dobrze. Słuchaj... przepraszam, że cię tu ściągnęłam i niespecjalnie miałam dla ciebie czas.
- Mania - uśmiecha się - ja naprawdę wiem jak ten sport działa. Wszystko jest w porządku.
Otóż nie do końca.
- Tak, tylko... jak ci to powiedzieć...
I właściwie - co? Bo chyba sama nie wiem.
- Mam się martwić? Coś się stało?
- Zastanawiam się czego ty właściwie ode mnie oczekujesz - ruszam do ataku, bo to mi chyba najlepiej wychodzi. - Wydzwaniasz do mnie, wypisujesz, bajerujesz mnie. Najpierw się może rozwiedź.
- Rozwiodłem się.
- Co?
- Myślałem, że to oczywiste.
No niekoniecznie.
- Tak po cichu? Jakim cudem internet o tym nie huczał?
- Razem z Kristiną stwierdziliśmy, że potrafimy rozstać się z klasą - Morgi wzrusza ramionami. - Chyba się udało.
Cóż za radosna nowina. Czy mam teraz wstać i bić brawo?
- Nie chciałem zaczynać czegoś nowego, dopóki nie zakończyłem tamtego związku - kontynuuje. - Ale teraz mógłbym spróbować cię przekonać, że... że mi na tobie zależy.
Próbować zawsze można.
- Tak? - odpowiadam z przekąsem. - Na przykład jak?
- Na przykład zabrać cię na jakąś normalną kawę - uśmiecha się przepraszająco - i porozmawiać o pierdołach. A może polecieć gdzieś helikopterem... jeśli się zgodzisz. Co zechcesz.
Okej, za dużo tego wszystkiego jak na dwa dni. Chociaż wcale to nie jest aż takie nachalne, ale jednak za dużo. Proszę mi dać trochę przestrzeni osobistej.
Tymczasem Morgi wręcz przeciwnie - zawęża mi tę przestrzeń. I to już owszem - jest dosyć nachalne. To znaczy - tak myślę, bo przecież za cholerę się na tym nie znam. Doświadczenie w relacjach damsko-męskich mam bliskie zerowemu.
- Mania, daj mi szansę - szepcze, dotykając moich włosów, jakoś tak zdecydowanie zbyt blisko twarzy.
Już mam odpowiedzieć, że petycja zostanie rozpatrzona w ciągu siedmiu dni roboczych, kiedy nagle otwierają się drzwi i w domku pojawia się Kacper.
- Sorry - wyciąga rękę w przepraszającym geście i szybko zamyka drzwi, cofając się na zewnątrz, zanim ktokolwiek zdąży mu coś odpowiedzieć.
Dlaczego nagle czuję się winna, skoro sam mi powiedział, że mam się niczym nie przejmować?
__________

Czytałam i poprawiałam ten rozdział tyle razy, że fragmenty znam już na pamięć. I w efekcie nawet nie jestem w stanie określić czy jest w porządku, czy niekoniecznie.
Z tego miejsca chciałabym powiedzieć, że przynależenie do stronnictw #TeamJemioła lub #TeamHelikopter nie jest obligatoryjne, ale niewątpliwie zapewnia poczucie wspólnoty, co jest ważne w tych trudnych czasach. Także polecam i pozdrawiam obie formacje.
I jeszcze chciałabym dodać, że skoro i tak siedzicie w domu, to nawet z nudów moglibyście skomentować ten rozdział, nie? Co Wam szkodzi ;)