piątek, 22 maja 2015

23. Zrobić ci kanapkę?

Okej, okej, okej. Może i powinnam była wrócić do domu prosto po tym całym weselu Morgensterna, ale jakoś średnio mnie pociąga wizja Izunii gotującej zupę z trawy, irytującego Skrobota, któremu ostatnio coś za często się chce mnie pocieszać, Titusa interpretującego sonety Petrarki i kilku innych takich atrakcji.
Więc zaczepiłam się u Krafta. A raczej u rodziców Krafta. Ponieważ biedny, roztrzęsiony Stefan po porzuceniu przez dziewczynę niestety zachowuje się jak dziecko we mgle, ciągle jojczy i z niczym sobie nie radzi - czyli, krótko mówiąc, niewiele jego zachowanie odbiega od normalnego - jego mama postanowiła go na powrót przygarnąć do rodzinnego gniazda.
Wchodzę sobie do kuchni z zamiarem napicia się kawy, bo pani Kraft już na wstępie rzuciła coś o przekazie czuj się jak u siebie w domu, dziecko, tylko proszę cię zrób coś ze Stefanem. Coś. Zastanawiam się momentami, czy jednak nie lepiej było wrócić do domu. Tak, właśnie. A tymczasem wchodzę sobie do kuchni i co widzę? Domniemanego Stefana Krafta. Nie jestem pewna czy to on, bo wygląda bardziej jak bałwan czyli na jedno wychodzi .
- Stefan? - pytam, a postać upaprana w mące odwraca się w moją stronę i pyta:
- Co?
Uff. Czyli jednak wszystko w normie.
No, prawie.
- Co ty robisz?
- Obiad.
O Chryste. Widziałam kilkakrotnie w moim życiu osoby robiące obiad, mnie samej też się to zdarzyło, ale jeszcze nikt nie wyglądał tak jak Kraft.
- Znaczy... co dokładnie?
- Rosół. Z makaronem.
Ach, z makaronem. Czyli ta biaława breja na stolnicy to jest makaron. Okej. Coś już mamy ustalone.
- A ten rosół, to przepraszam gdzie jest?
- Rosół? Aaa, o kurde. Zapomniałem.
No jasne. Rosół z makaronem, ale bez rosołu.
- Mhm. Słuchaj, a nie masz czegoś, że tak powiem, gotowego? Czegoś czego, wiesz, nie musiałbyś robić od podstaw sam?
Ja nie chcę być wredna, niedelikatna i okrutna, ale nie mogę się przecież wystawić na pastwę makaronu made by Kraft. To się dla nikogo nie skończy dobrze.
- Nieee - kręci głową Stefan. - Mama pojechała spotkać się z koleżanką i powiedziała, że niedługo wróci. Ale ja jestem głodny, więc pomyślałem, że ugotuję obiad. Tylko mi chyba niezbyt wychodzi.
Chyba.
Niezbyt.
Doprawdy, słowa klucze.
- Emm, a że tak zapytam - nie mogłeś sobie zrobić kanapki?
- Ja tam nie lubię iść po najmniejszej linii oporu.
A szkoda, doprawdy.
- No dobra. Ale wiesz, ja tam lubię iść po najmniejszej linii oporu. A też jestem głodna.
- Zrobić ci kanapkę? - ofiaruje swoją pomoc Stefan. Nie tego oczekiwałam.
- Yyy... A może zamówmy jakąś pizzę, co?
Bo znając jego umiejętności do wszystkiego, to po tych kanapkach najprędzej bym się przekręciła.

Rodzina Kraft jest doprawdy niesamowita. Nie sądziłam, że ktoś może mnie doprowadzać do szału bardziej niż moja własna.
A jednak. Gratuluję, to już jest wyższy stopień wtajemniczenia.
Wytrzymałam trzy dni i mam absolutnie dość. Stefan jak to Stefan, jego fenomen jest powszechnie znany, ale dołóżmy do tego jego ojca, który jest jakby identyczny, tylko trzydzieści lat starszy, młodszego brata, który też jest identyczny, tylko - dla odmiany - cztery lata młodszy i mamę, która bawi się całe życie w przedszkolankę. Jest fun.
A więc przyjechałam do domu. Droga Izabelo, jakże miło cię powitać.
Wracam sobie ze sklepu, niosę chleb i kilo jabłek, słońce świeci, wiatr wieje, ptaszki śpiewają. Jestem właściwie całkowicie zadowolona z życia.
Przez pięć minut.
Potem dzwoni mój telefon.
Jasiek Ziobro, no jak miło.
- Halo?
- Marzenka?
Matko jedyna, a kto, skoro do mnie dzwoni?
- Tak, wyobraź sobie, że akurat zdarza mi się czasami odebrać własny telefon.
- To świetnie. Słuchaj, czy ty mogłabyś do mnie przyjechać?
Tak, zostawię wszystko i polecę na łeb, na szyję, bo mnie Ziobro wzywa.
- Nie.
- Marzenka, ale ty musisz do mnie przyjechać.
Coraz lepiej.
- Bo?
- Angelika pojechała do jakiejś ciotki do szpitala i zostałem sam w domu z Wiwi.
- No to co? Przecież jesteś jej ojcem.
- Ale Mania, ja jeszcze nigdy z nią sam nie zostawałem, rozumiesz? Ja się boję, że jej krzywdę zrobię. Poza tym ona mi cały czas płacze. I ja nie wiem, co się dzieje.
Wzdycham ciężko nad jego głupotą. I to podwójną. Raz, że sobie z własnym dzieckiem nie radzi, a dwa, że myśli, że ja sobie poradzę.
- Ziobro, czy ty uważasz, że ja ci pomogę?
- No... tak.
- Świetnie. A czy ty nie zauważyłeś przypadkiem, że ostatni kontakt z małymi dziećmi to ja miałam w przedszkolu? Jak sama miałam pięć lat?
- Ale Marzenka... O Boże! Ona się coraz bardziej drze!
Mam ochotę przywalić mu w łeb przez telefon, ale podejmuję odważną decyzję i postanawiam zrobić to osobiście.
- Dobra, czekaj. Będę za pół godziny.

- I wyobraź sobie, że wcale nie chce jeść. Nic. Chyba z piętnaście razy próbowałem ją nakarmić.
No cóż. Widać. Wiwi ma całą bluzeczkę upieprzoną jakąś papką. Co prawda ludzkość poznała już śliniaczki, ale najwyraźniej w rodzinie Ziobro ewolucja przebiega wolniej i wynalazki są później wprowadzane do użytku. Cóż.
A poza tym nie to nie. Jakbym nie była głodna, a by we mnie wpychali żarcie jak w świnię przeznaczoną do uboju, to też bym się w końcu zaczęła drzeć. No bo bez przesady.
Patrzę tak do tego łóżeczka i się intensywnie zastanawiam. Dlaczego jeszcze mogłabym płakać?
- Jasiek, a jej coś nie boli?
- A skąd mam wiedzieć? - jęczy Ziobro i rozkłada bezradnie ręce.
- Mhm. Próbowałeś ją może ponosić czy coś?
- Tak. Ale to na nic.
Super fajnie. Czuję się jak debil i muszę przyznać, że przyjemne uczucie to to nie jest.
- No dobra. Ja też spróbuję. Słyszałam, że dzieci wyczuwają nastroje. Może jak ją wziąłeś na ręce to się jej udzieliła paranoja od ciebie.
Schylam się i podnoszę Wiwianę.
- Chwila moment. A co to za smród?
- Co? Jaki smród? Chryste, a może ja kaszkę przypaliłem! - wrzeszczy Jasiek i pędzi do kuchni.
- Wracaj tu, debilu! - krzyczę za nim.
- No co? - w pokoju z powrotem pojawia się ojciec doskonały. - To nie kaszka.
- Wiem, że to nie kaszka - warczę. - Chodź tu i powąchaj - podsuwam mu dziecko.
- Ooo-o - oczy Jaśka robią się wielkości pięciozłotówek.
- Słuchaj, czy ciebie we wczesnym dzieciństwie pozbawili zmysłu powonienia czy go nigdy nie miałeś? Jakim cudem ty tego wcześniej nie poczułeś?
- Ale... ja... I co teraz?
Gdyby nie to, że trzymam dziecko, to by mi ręce opadły.
- Nie wiesz, co się robi, jak się dziecko zesra?
- Yyy... Wiem?
- To świetnie. Czyń honory.
Jasiek przejmuje ode mnie dziecko w taki sposób, jakby pierwszy raz w życiu miał z nim do czynienia. Kładzie na przewijaku i rozpina śpioszki. I przestępuje z nogi na nogę.
- Ale...
- No co?
- Ja nie wiem...
- A kąpałeś ją kiedyś?
- Patrzyłem - stwierdza pewnie.
Gratulacje.
- Ziobro, to jest twoja córka do cholery. Jak dalej ci będzie tak fantastycznie szła opieka nad nią, to się nauczysz karmić ją z butelki jak będzie mieć piętnaście lat. Trochę poniewczasie, nie sądzisz?
- No dobra, no może trochę nie jestem ekspertem, no ale kiedy ja prawie cały czas jestem na zawodach albo zgrupowaniach w jakiejś Turcji, albo chociaż na treningach, no to kiedy się miałem nauczyć?
- Nie zaczyna się każdego zdania od no. Nawet składowego.
- Yyy... co?
- Nieważne. Zapomniałam, że nie rozmawiam z inteligentnym człowiekiem, tylko ze skoczkiem narciarskim - wzdycham. - Macie jakieś pampersy?
- Eee... Pewnie mamy.
- Ziobro! Weźże ty się zorganizuj, bo ci się zaraz dziecko odparzy!
- Co się zrobi?
- Wyjdź. Wyjdź stąd, bo słowo daję, że sama cię wyniosę.
Jasiek grzecznie opuszcza pokój, a ja rozglądam się w poszukiwaniu pieluch. No przecież. Kulturalnie leży sobie paczka pampersów koło łóżeczka, ale ta sierota nie była w stanie ich zlokalizować. No cóż. Do dzieła.
Muszę zauważyć, że nigdy nie miałam specjalnego pociągu do babrania się w dziecięcych wydzielinach rodzaju wszelkiego, ale co zrobić. Ojciec Wiwiany to już się na pewno tym nie zajmie. Od czego ma ciocię Marzenkę.

- Halo?
- Cześć, Kacperku. Przepraszam cię, ale ja dziś nie dam rady się ogarnąć na to ognisko - jęczę do słuchawki, zwijając się na łóżku.
- Marzenka, czy ty się dobrze czujesz? - oczywiście odzywa się instynkt macierzyńsko-opiekuńczy Skrobota.
- Mhm...
- Mania, słyszę przecież.
- O Boże, no... Mam okres. Czaisz? Zdarza mi się od czasu do czasu.
- A-ha. No dobra. To ci nie przeszkadzam. Cześć.
I Skrobot się rozłącza.
Okres. To jest właśnie to magiczne słowo, na które wszyscy faceci reagują mniej więcej tak samo. Alergicznie.
No nic. To już mnie średnio obchodzi. Mam święty spokój, mam łóżko i mam książkę. I nie jestem specjalnie w stanie czytać, tak szczerze mówiąc. Tego, czego aktualnie potrzebuję, oczywiście nie mam. To jest: herbaty i tabletek.
A w domu nikogo. Nawet Izunii. Oczywiście nigdy jej nie ma, jak jest potrzebna. Aktualnie zapewne łazi po wybiegu w szpilkach wysokości piętnastu centymetrów albo pozuje przed jakimś obiektywem z żołądkiem wypełnionym trawą, Albo ewentualnie powietrzem. Boże, jakie ta kobieta ma ciężkie życie. Przecież to są warunki pracy grożące śmiercią lub kalectwem.
Dzwonek do drzwi. No ja kogoś zabiję. Panie listonoszu, niechże pan zostawi to pieprzone awizo i idzie w pizdu.
Nic z tego. To nie listonosz. Jak to jest Izunia i po prostu zapomniała kluczy, to już nie będzie musiała chodzić do pracy, sama jej zagrożę śmiercią lub kalectwem.
Wspinam się na wyżyny dobroci (i przy okazji męczeństwa) i zwlekam się po schodach na dół. Nie wiem czy tam w ogóle jeszcze ktokolwiek przy tych drzwiach stoi, bo ja w takiej sytuacji już dawno bym zrezygnowała.
Jestem. Zeszłam po schodach. Żyję.
Otwieram drzwi.
Skrobot.
No ja pierdzielę.
- Co ty tu robisz? Ognisko się zaraz zaczyna.
- Oj tam, ognisko. Przyniosłem ci zestaw okolicznościowy - Kacper wyciąga do mnie rękę z siateczką z apteki.
- O Boże, kocham cię.
No ja wiem, że może takie wyznania miłości są niekoniecznie na miejscu, ale dzięki temu człowiekowi ja przeżyję. Jak długo - nie wiem. Ale podejrzewam, że przynajmniej do jutra.
Skrobot się uśmiecha i kiwa głową z politowaniem.
- Dojdziesz do kuchni?
- Jest takie prawdopodobieństwo. Ale raczej niskie.
- Czekaj, przyniosę ci wodę - mówi Kacper, mijając mnie, a po chwili wraca na przedpokój ze szklanką wody. I z krzesłem.
- A to co?
- Siadaj - rozporządza. - Zanim wrócisz do żywych, to trochę czasu minie.
Nie ukrywam, że trochę przeraża mnie fakt, że ten człowiek zna mnie lepiej niż ja sama. Taką wiedzę można perfidnie wykorzystać. A przynajmniej ja bym tak na jego miejscu zrobiła.
- A wiesz, że dzisiaj po raz trzy tysiące siedemdziesiąty ósmy uratowałam życie Jaśkowi? I przy okazji jego córce?
- Cóż, powinnaś przywyknąć.
- Tak. Ale wiesz, co mnie zastanawia - dlaczego wszyscy jak coś spierdolą, oczekują ode mnie, że to naprawię.
- Oj, Marzenka... To nie tak - uśmiecha się Kacper. - My po prostu bez ciebie nie umiemy żyć.
__________

Żywię skromną nadzieję, że Wy też bez Marzenki nie umiecie żyć ;) 
Ten rozdział powstał w znacznej mierze jeszcze we wrześniu, więc szkoda mi było kasować taki kawał tekstu. No i jest taki rozdział ni przypiął ni przyłatał po dziewięciu miesiącach, kiedy kolejny rozgrywa się już w zimie. Nic to. Mam nadzieję, że ogarniecie. 

9 komentarzy:

  1. Wróciłaś! I Marzenka też! Boziulek, wiesz jak tu pusto było bez ciebie? :D

    OdpowiedzUsuń
  2. W końcu wróciłaś :) już myślałam że nie żyjesz. Czekamy z niecierpliwością na następny rozdział. Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nawet nie wiesz jak bardzo cieszę się że wróciłaś !
    To jeden z moich ulubionych blogów i było mi bez niego jakoś pusto w środku .
    Zapraszam również do siebie na bloga trochę z innej bajki:http://naszachorawyobraznia.blogspot.com.
    Pozdrawiam serdecznie i życzę dalszej weny .
    Oddana czytelniczka

    OdpowiedzUsuń
  5. Skończyły się matury, to i moje ukochane opowiadania wracają! <3
    Gdybyś Ty, kobieto zobaczyła, jaki uśmiech zawitał na mej twarzy, gdy weszłam sobie po raz pierwszy od miesiąca na stronę główną bloggera, a tam rozdzialik. Ojej.
    No ale dobra, chciałabym na wstępie napisać, iż sonety Petrarki mnie powaliły na miejscu. Chociaż ja tam się uczyłam na mym kochanym rozszerzeniu z polskiego, iż tego nawet nie trzeba interpretować, bo jest jeden, bardzo wyraźny przekaz. Niemniej jeśli Titus koniecznie pragnie się w nie zagłębiać, to ja mu nie zabraniam :D A nóż widelec chłopaczyna jakieś nowe przesłanie odnajdzie ^^
    Rosół bez rosołu...
    Zaznaczę, iż właśnie rosół jadłam i dla wszelakiej pewności sprawdziłam, czy on aby na pewno jeszcze na moim talerzu się znajduje :D Może ja swoją babcię do Krafcika wyślę i go nauczy tej staropolskiej potrawy ^^
    Ja tam się osobiście Panu Ziobro nie dzwię, bo ciekawe po jakim czasie bym sama wpadła na to, by dziecko przebrać :D Także się nie śmieję, przecież każdemu może się zdarzyć, a i nie każdy ma dar do opieki nad dziećmi. Ja przykładowo go kompletnie nie posiadam, więc Jasiu - łączę się z Tobą w Twym bólu uśmierzonym przez Marzenkę! :P
    A na koniec mój ideał. Ideał. Ideał. I jeszcze raz ideał.
    Kacperek <3
    Boże, ześlij mi takiego faceta, a nie samych idiotów.
    Nie dość, że rezygnuje z ogniska, bo Marzenka ma okres, to przynosi jej potrzebny asortyment. Teraz się będzie musiała Kubacka odwdzięczyć ^^ I ja bardzo na to liczę :D
    Dobrze. A teraz ja powoli kończę, bo nie pamiętam, kiedy ostatnio napisałam taki komentarz. Wróć - kiedy ja ostatnio jakikolwiek komentarz w ogóle napisałam. No właśnie.
    Także buziaki, kochanie! :*

    OdpowiedzUsuń
  6. O Panie! Kto to do nas wrócił!! Zaklepuje miejsce! :))

    OdpowiedzUsuń
  7. Kacper jest taki kochany i pomocny :) Mam nadzieję, że Marzenka w końcu go doceni ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Skarbie, jak ja się stęskniłam.
    Dobrze, że chociaż Ty wróciłaś. Mnie się nie udaje.. i nie wiem, czy w ogóle uda. No cóż.
    Kochany Kacperek. Tak dobrze zna Marzenkę. I ona naprawdę powinna to docenić.
    Trzymaj się! :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Kraft i jego robienie obiadu to hit, dobrze, że chałupy w efekcie końcowym nie spalił.
    Skrobot słusznie zauważył, że oni wszyscy bez Mańki żyć nie mogą, czekam tylko na moment, w którym do Morgensterna też to w końcu dotrze

    OdpowiedzUsuń