Nie rozumiem idei tego całego obiadu. Jest normalny dzień pracy, na dodatek jutro lecimy do Soczi, a tymczasem Dawid sobie wymyślił uroczysty obiad przedigrzyskowy. I co? Oczywiście mamusia się zgodziła na zachciankę jedynego synusia. Paranoja. Aha, i oczywiście kogo zaprzęgli do roboty jak przed Wigilią co najmniej? No to chyba nie wymaga większych tłumaczeń.
Przybywa Izunia, cała wiotka, zgrabna i powabna, najnowsze szpilki, jakaś kiecka, fryzura, makijaż, biżuteria, jakieś inne dupesrołki... Czy ona się na audiencję do królowej wybiera? Nie muszę chyba zaznaczać, że sama mam na sobie moje odwieczne dresy, prawda? Za nią wbijają państwo Kasprzyccy, również w stroju sugerującym, że zarabiają po 10 tysięcy miesięcznie na rękę.
- Dzień dobry - suszy zęby od progu Izunia.
Już się nią teściowa-to-be zajmuje, cmoka powietrze koło jej policzków, płaszczyk wiesza, kolczyki chwali... No Boże drogi. Przecież ona za każdym razem wygląda jak lalka z obrazka, czy jest sens wciąż odwalać tę samą szopkę?
Ze schodów zbiega Dawid. No niechże tak do niej nie leci, bo rymnie na dziób, wszystkie zęby na podłodze zostawi, a ona przecież na pewno nie będzie chciała takiego szczerbatego. A i rodzice również takiego zięcia nie bardzo.
Wychylam się z kuchni, wrzeszczę na wszelki wypadek dzień dobry, żeby mnie za niewychowaną przypadkiem nie wzięli i wracam do swoich zajęć. Trzeba ten cholerny sos przecież jakoś doprawić.
Już po deserze, atmosfera iście szampańska, tylko ja się nie wpasowuję do trendu, bo raz, że mi się kazali ubrać jak człowiekowi, a dwa, że jeszcze za kelnerkę muszę robić.
- To co, my się chyba będziemy zbierać - wtrąca pan tatuś Izunii.
- Nie, nie, nie - zdecydowanie sprzeciwia się Dawid. Nie wiem dlaczego, ale mnie się tu coś nie podoba. - Chcielibyśmy coś ogłosić.
O żesz w mordę.
Izunia wstaje, za ręce się łapią.
- Otóż zaręczyliśmy się i planujemy ślub na wakacje.
I w tej całej euforii, jaka następuje po tych słowach chyba nikt nie zauważa, że z brzękiem na podłodze ląduje cała taca szklanych pucharków po lodach.
Tak, to ja. Właśnie w ten sposób wyraża się moja radość, tak coś czuję. Odruch bezwarunkowy.
Zasadniczo wydawało mi się, że my na Igrzyska zimowe pojechaliśmy. A tymczasem za oknem pokoju rośnie mi palma. Autentyczna, tropikalna roślinka.
Drynga mi telefon.
- No już - mówię tylko i rozłączam się.
Bo przecież Skrobot już czeka na dole od dobrych dziesięciu minut. Trzeba trochę tej Rosji pozwiedzać w końcu.
Telefon drugi raz dzwoni. No co on się tak dobija, to ja nie wiem. Przecież już idę.
Wychodzę przed hotel i normalnie prawie ślepnę. Słońce tak daje po oczach i tak ciepło jest, że ja się nie dziwię, że odsetek śniegu w tym regionie wynosi jakieś zero procent. Tylko kto im te Igrzyska dał? Cóż, zapewne pan Putin wyłożył stosowną kwotę rekompensującą uniedogodnienia klimatyczne.
A ja przepraszam bardzo, gdzie ten Kacper się podziewa? Na mnie to dzwoni, a sam się pojawić nie ma zamiaru. Już ja bym mu oddzwoniła - gdyby nie to, że telefon zostawiłam na górze.
Okej, mogę poczekać. Najwyżej zesmażę się na węgiel. Może mi chociaż trochę tłuszcz wytopi. Przysiadam sobie na ławeczce i zamykam oczy.
- Mania! - słyszę prawie w tej samej chwili.
O nie.
Podnoszę głowę i spoglądam na Morgensterna. No cóż, nie wygląda na specjalnie pokrzywdzonego przez los.
- Cześć, jak ja cię dawno nie widziałem - przysiada się uśmiechnięty.
No i bardzo dobrze, teraz też by się obeszło.
- Pokazywałem ci ostatnie zdjęcia Lily?
Chłopie, ty mi już pokazałeś miliard zdjęć swojego dziecka, trzy w tę czy w tę nie robią różnicy.
- Nie sądzę.
- To patrz - wyjmuje smartfona i zaaferowany prezentuje mi córkę. No pięknie, ślicznie. Tylko co mnie to obchodzi? - podobno do mnie jest podobna, jak myślisz?
Zabawne. Przy tym słońcu to ja zdjęcie ledwo widzę, a co dopiero, żeby mu je rozkładać na czynniki pierwsze. Ale tak, jest podobna.
- Owszem.
- Wiesz co, muszę ci jeszcze jedno powiedzieć: Kristina się zgodziła do mnie wrócić. Starałem się tak, jak mi kazałaś.
Ja? To chyba musiało być dawno i nieprawda.
- Super.
- Mania - Morgi zagląda mi w twarz. - Coś się stało?
- Nie.
- No widzę przecież. Wcale we mnie nie rzucasz sarkazmem. W zasadzie to wcale ze mną nie gadasz. Co jest?
Mógłby sobie iść? No mógłby?
- Marzenka! Jestem już - do akcji wkracza Skrobot. No nareszcie.
- Gdzieś ty się podziewał?
- No przecież dzwoniłem, ale mi nie dałaś dojść do słowa, a potem nawet nie odbierałaś. To jak ci miałem przekazać, że mi u trenera dłużej zejdzie?
- Aha, no jasne. Wszystko na mnie. Sms-a nie można było napisać?
- A odebrać nie można było?
- Odebrałam!
- Powiedziałaś no już i był koniec rozmowy.
- Uch, jak ja cię nie cierpię!
No bo naprawdę. Nie da się inaczej? Już byśmy lepiej stąd poszli, a nie, że się kłócimy i mamy Morgensterna za publikę.
- Dobra Manieczka, daj spokój. Idziemy?
- Idziemy - podnoszę się z ławki i staję koło Skrobota. I dlaczego on mnie obejmuje ramieniem? - Nie pozwalaj sobie.
- Ładnie wyglądasz.
- Puść mnie lepiej. Bo ci przywalę.
- No jak tam sobie chcesz. Zawsze możesz zostać i porozmawiać sobie jeszcze z kolegą AUT-em.
- Wiesz, dobrze, że on cię nie rozumie. Idziemy, cześć - odzywam się po angielsku do Morgensterna i ruszamy podbijać Soczi.
No dobra, w sumie to całkiem niebrzydkie to miasto jest. Na wakacje tu mogę od biedy kiedyś przyjechać.
- Ej, przypomniało mi się - przypomina się Kacprowi. - Kraft sobie zamawia u ciebie wieczór.
- Słucham?
To brzmi źle. Bardzo źle.
- Szkoda, że nie widzisz swojej miny - śmieje się Skrobot. - Ma przyjść po porady w kwestiach damsko-męskich, bo chce coś tam kupić tej swojej dziewczynie na pamiątkę. A tak w ogóle to ja całkiem dobrze umiem niemiecki, ale jak on mi zaczyna coś opowiadać to wymiękam. Nie wiem, dlaczego.
- Ja wiem. Kraft ma tendencję do wypowiadania trzech tysięcy słów na minutę i zjadania końcówek. Wszystko z tobą w porządku.
- To dobrze. A! Dzwonił do mnie Biegun. Mówił, że musi ci się - cytuję - czymś pochwalić. A raczej kimś. I że to ważne, więc czy mogłabyś od niego czasem odebrać telefon?
- O doprawdy, ja nie potrzebuję już żadnych telefonów odbierać, bo widzę, że ty mi Kacperku za jakąś sekretarkę robisz.
- Ta ironia to zupełnie niepotrzebna. Powinienem pobierać opłaty.
- A czy cię ktoś prosił? Ja widzę, że ty wolontariat uskuteczniasz.
- Dobra, dobra. Patrz, ładny ten znicz.
No Boże drogi, a dlaczego miałby być nieładny? Wszystko jest ładne. Żeby jeszcze do tego ładnie skakali to już będzie w ogóle super.
- Mogę ci strzelić focię, jak ci się tak podoba.
- Możesz. Pod warunkiem, że też na niej będziesz.
- O w życiu.
- Bo?
Bo połączenie Marzeny Kubackiej i obiektywu może się skończyć tylko i wyłącznie pęknięciem obiektywu. Proste.
- Bo nie.
I tym sposobem powstaje zdjęcie li tylko samego znicza. Nie to nie, ja mu proponowałam, że się w fotografa pobawię.
- A powiedz mi, długo na mnie czekałaś przed hotelem?
A co taki ciekawy? Trzeba było szybciej przyłazić, a nie teraz się pytać.
- Wystarczająco.
- I pogadałaś sobie z Morgensternem?
- Trochę.
- A... o czym?
- Co cię to obchodzi, przepraszam bardzo?
- Pytam tylko, nie wolno?
- Nie.
- Bo nie wyglądałaś na specjalnie zadowoloną z jego towarzystwa.
- Skrobot, o co ci chodzi? Nie dość, że mi robisz za sekretarkę, to jeszcze za anioła stróża?
- No mogę.
- Ale ja nie chcę.
Nie i już. Niech się wszyscy ode mnie odpierwiastkują.
- No jasne. Typowa Mania. A potem będziesz przez niego ryczeć po kątach.
- Słu...cham?
- No co - nie mam racji?
- Nie, nie masz racji. Idziemy coś zjeść. Natychmiast. A jak jeszcze raz wspomnisz o Morgensternie to ci przywalę. Ostrzegam uczciwie.
- Już to zrobiłaś nie raz.
- I jeszcze nie raz zrobię.
__________
Z Manią to jest tak, że nawet jak nie mam weny, to jestem w stanie coś naskrobać. Ciekawe. Ale chyba już przydługie się to opowiadanie robi.
A w ogóle to zdaję sobie sprawę z zaległości, próbuję to jakoś ogarnąć. Dajcie czas ;)