piątek, 28 lutego 2014

8. No, no. Romeo

Wracamy do normalnego trybu życia.
Turniej Czterech Skoczni.
I bardzo dobrze.
Oczywiście busem jedziemy, bo komu by się chciało na samolot do Oberstdorfu wydawać pieniądze. No więc kilkanaście godzin drogi. Na zmianę prowadzimy. Wszyscy. Tylko nie te nieroby. Bo oni przecież wypoczęci muszą być.
Na miejscu przynajmniej hotel elegancki mamy. Proszę bardzo, nawet pokój na wyłączność dostałam. Tylko dlatego, że Dawida nie ma. Ale okej. Nie będę narzekać.
Pierwsze treningi. Źle nie jest, tylko Maciek i Krzyś coś nie za bardzo, ale trener już się tam nimi zajmuje.
- Maciek, w dojazdowej tyłek niżej o dwa centymetry... No, jeszcze trochę, nie, za bardzo... Teraz wyżej... troszkę niżej... O! Okej. Bardzo dobrze. No i tak ma być.
Perfekcjoniści.
Ale z Krzysinkiem coś gorzej. I wcale nie wiadomo czemu. Bo niby wszystko okej, a odległości nie ma. I może mnie średnio interesuje, co się mu tam dzieje, ale w sumie szkoda takiego fajnego materiału na skoczka.
- Krzyś! Chodź no tu na chwilę.
- No co - staje przede mną i pyta takim tonem, że aż żal patrzeć.
- Co się dzieje?
- Nic.
- Ty mnie, kurna, nie denerwuj. Kładź tu te narty i mów, co ci leży na wątrobie.
- A bo ja wiem... Nigdy czegoś takiego nie miałem... Mania, jak się czuje człowiek zakochany?
No tak. Można się było tego spodziewać. Strasznie kochliwe te nasze chłopaki.
- Nie mam pojęcia. No co się tak patrzysz? Ja unikam zbędnego balastu w życiu. Facet mi do niczego nie jest potrzebny. Wystarczy, że was mam.
- No to super.
- Ale czekajże, nie skończyłam jeszcze, nie? Nie wiem, jak się czuje, ale za to wiem, jak wygląda. Bo się już na was wystarczająco w życiu napatrzyłam. No i wygląda tak jak ty.
- Ja?
- No ty, ty. Co się tak dziwisz? Już mów, kto to. Niech stracę.
Krzysiu siedzi, myśli, zastanawia się intensywnie. A przynajmniej tak wygląda, bo kto wie, jakie mu się w tym móżdżku procesy odbywają. Aż w końcu się odzywa:
- Znasz Monikę Hojnisz?
Czy znam? A tak, znam.
- Tę biathlonistkę taką ładną?
- Tak - rumieni się Krzysiu.
- No kojarzę. Ciepło ci czy jak? Jest minus pięć.
- Eee... Nie. Bo wiesz, lubię ją.
- Yhm. Lubisz. Mnie też, zdaje się, lubisz, a na moje wspomnienie jakoś nie pieczesz raczka.
- No... no tak.
- No to?
- Myśmy się na Uniwersjadzie poznali.
- A tak, tych mistrzostwach dla rumuńskich studentów.
- No powiedzmy. Mieszkaliśmy w jednym hotelu i się na bilardzie raz czy drugi spotkaliśmy. I fajnie się gadało. Potem jak srebro zdobyłem, to jej nawet narty pożyczyłem, żeby sobie zdjęcie na fejsbuka zrobiła. W sumie to ja jej to zdjęcie robiłem.
No, no. Romeo.
- I co - jakieś jeszcze romantyczne ruchy?
- Romantyczne? Czy ja wiem... Ale mi nawet gratulowała na fejsbuku.
Serio? Na fejsbuku?
- A normalnie to już nie? Co wy wszyscy - dzieci neo?
- Nie no, normalnie też. I mnie nawet w policzek pocałowała...
I w tym momencie wspomniane policzki Krzysia znowu buraczkowy kolor przybierają. Ja nie wierzę. A mnie się wydawało, że taki fajny facecik z niego. To się musiał zakochać. No trudno. Nie będę mu cisnąć. Młode to, głupie... Zdarza się.
- No to cóż też się wydarzyło po tej Uniwersjadzie?
- No właśnie nic. Ja pojechałem do domu, Monia pojechała do domu... I tyle.
- A numer jej masz?
- Czego? Telefonu?
- No przecież nie buta!
- A racja. Mam.
- I pisałeś coś?
- Nie.
- A co ty kurna, pieniędzy na koncie nie masz?
- No mam.
- Biegun, no! Przecież jak ci zależy to jej to chyba jakoś okaż, no nie? Jak nie chcesz dzwonić, to sms-a chociaż napisz.
Czy ja im naprawdę muszę wszystko tłumaczyć?
W tym momencie jakieś łupnięcie za plecami słyszę. Odwracam się, a narty Krzysia już nie stoją oparte o domek, tylko leżą na ziemi. A obok Skrobot z miną niewiniątka.
- Dwa pytania, człowieku: po pierwsze - czemu podsłuchujesz, a po drugie - z jakiej racji sprzęt kadrowy niszczysz?
- Po pierwsze nie podsłuchuję, po drugie - nie niszczę. A po trzecie - Biegun, zwijaj się, bo trening się jeszcze nie skończył, a Mańka do trenera. Biegusiem!

No i po bólu. Nie jest tak tragicznie. Wszyscy w konkursie są. I Morgenstern też wrócił i prywatnego murzyna nawet ma, co mu narty nosi i buty zapina. I może jeszcze tyłek podciera. Tak czy inaczej dobrze już z nim jest, co tylko dowodzi teorii, że jest nadczłowiekiem. A nawet z nim jeszcze nie miałam kiedy pogadać, bo przez całe popołudnie się za mną Murańka włóczy i jęczy, żeby go nakarmić, bo on jest przecież jeszcze w okresie dorastania i musi jeść, a porcje w tej stołówce są zdecydowanie za małe. Jakby chociaż Dawid był, to bym mu jakieś sponsorskie ciastka ukradła i byłoby po kłopocie. A tak to mamy problem. Ale pobliski sklep w końcu załatwia tę kwestię. Potem odwiedza mnie w pokoju Ziobro i mnie zapewnia o swojej wielkiej miłości do Angeliki, dodając, że jej się musi jednak oświadczyć. No bardzo fajnie, ale może ją by o tym informował, a nie mnie. I kiedy mi się już wydaje, że jednak będę mieć chwilę wolną, to się okazuje, że mamy zebranie u trenera w pokoju. Kwestie treningowo-sprzętowe. Normalne. Na koniec jeszcze omawiamy ze Skrobotem warunki śniegowe plus właściwości toru i już mam czas wolny. Jest 22:30. I niech mi ktoś powie, że serwismen to tylko narty smaruje, więc w zasadzie nic nie robi, to uduszę. Uduszę na miejscu. Jak babcię kocham.
Na korytarzu wpadam na Morgensterna. No tak, znowu nas - nie dość, że z Austriakami - to jeszcze z Japończykami do hotelu wcisnęli. Będzie miał Kraft z kim japoński ćwiczyć.
- Cześć, Mania - uśmiecha się szeroko.
Jak to jest, że na widok uśmiechu Izuni robi mi się niedobrze, a na widok Morgiego - sama szczerzę się od ucha do ucha. Ot, alergia na co poniektóre przypadki.
- No cześć. Czyli jednak żyjesz. Różne wersje już słyszałam.
- Tak?
- No przecież. Najpierw się martwiłam jak nie wiem, a potem się okazało, że sobie palca złamałeś. Nie wywijaj mi więcej takich numerów.
- Martwiłaś się?
- Bez przesady. W sumie tak bardzo to nie. Ale trochę by było szkoda jakbyś się zabił czy coś.
- Yhm. Trochę.
- Ciesz się, że w ogóle.
- Cieszę się. Zapomniałem, że ty przecież nie masz serca.
- Ja? Ja nie mam serca? Uwierz mi, teraz to jestem wyjątkowo miła. W ogóle dziś jestem wyjątkowo miła. Zresztą ty mnie chyba w innym stanie nie widziałeś. Pogadaj z moim bratem, to się dowiesz, jak się przy mnie człowiek czuje, kiedy jestem niemiła.
- Okej. Czyli mam rozumieć, że mam u ciebie specjalne względy?
- Chciałbyś. Oczywiście, że nie. Po prostu mi jeszcze niczym wyjątkowo nie podpadłeś.
- Dobra, poddaję się. Słuchaj, jak już cię spotkałem, to możemy pogadać?
- Cały czas gadamy, nie wiem, czy zauważyłeś.
- Oj, Mania... Mówię serio.
- Ja też.
- Czy ty chociaż czasem nie patrzysz na wszystkich z góry?
- No oczywiście. Dla trenera mam bardzo dużo szacunku.
- Okej, zaryzykuję. A tak w ogóle, to usiedlibyśmy, hmm? Bo to jest dłuższa sprawa. Tam jest taki stolik i fotele.
Jestem siostrą miłosierdzia. Można mnie już oficjalnie tytułować. Jest jedenasta w nocy, a ja zamiast iść spać, to wysłuchuję zwierzeń Morgensterna.
- Boję się jutra - mówi nagle. - Wcale nie czuję się tak pewnie.
To chyba oczywiste, nie? Jak człowiek dwa tygodnie nie startuje, to się może trochę cykać. Ale weź mu to wytłumacz.
- Nie ma czego.
- Może i nie, ale...
- Morgenstern, ty mi tu nie pierdol, za przeproszeniem, że skakać zapomniałeś.
- Niby nie...
- Niby? Człowieku, ty jesteś mistrzem olimpijskim, co taki Zografski ma powiedzieć? Ja nie wiem, że wy wszyscy macie zaburzenia własnej wartości.
- Wszyscy?
- Tak. Moi to samo. O, a ty się też do dziewczyn boisz zagadywać?
- Nie... Chyba nie.
- No tak, ale ty w sumie już ojcem jesteś. Twoje kontakty damsko-męskie musiały być mocno zaawansowane.
- Kristina to jest zupełnie inna sprawa. Ale o tym też chciałem pogadać. Bo wiesz, ja ją chyba strasznie skrzywdziłem.
No nie. To on dopiero teraz do takich wniosków dochodzi? Najpierw się w jakiś kretyński romans wdaje i zostawia miesiąc po urodzeniu dziecka, a potem mu się nagle sumienie budzi?
- Morgenstern, jesteś debilem.
- Dzięki.
- Nie ma za co.
- Ej... Ale naprawdę mi głupio...
Głupio mu. Mnie jest głupio, jak mi mleko wykipi, a temu jak narzeczoną zdradza i zostawia.
Z kim ja się zadaję.
__________

No to tym razem mamy wątki miłosne głównie. Zaczynam coraz bardziej współczuć Marzence ;)
Ciekawe, co powiecie o Morgim...

piątek, 21 lutego 2014

7. Puszczaj, bo ci przywalę

Tak to właśnie jest z tymi Mistrzostwami Polski. A właściwie nie ma. Ich nie ma. Tych Mistrzostw znaczy. I to wcale nie dlatego, że śniegu nie ma, tylko dlatego, że jest za ciepło. I śnieg dopiero za dwie godziny zniknie.
Boże, jaka ja jednak jestem przewidująca. Od rana wszystkim mówiłam, że nic z tego dziś nie będzie. Od rana. To nie. Uparli się i pojechali. Dawid - no bo wiadomo, a do tego rodzice i Izunia. A teraz do mnie mama dzwoni i mówi, że zaraz będą wracać. Ależ niech oni tam siedzą, naprawdę. Dobrze mi samej. Zresztą niech nawet wrócą, tylko Izę niech gdzieś po drodze zgubią. Mogą ja nawet do domu zawieźć, niech już stracę na benzynie, byle nie tutaj. Bo w zasadzie godzinka z rodzicami i Dawidem - a bez Izy - to jest chyba na wagę złota.
Schodzę sobie na dół do kuchni i stawiam wodę na herbatę. Wiśniowa. Wiśniowa najlepsza. Wczoraj się tak obżarłam, że Boże drogi... Przecież ja znowu przytyję. Jak nic. Niedługo to się w dres nie zmieszczę.
Staję przy oknie, piję herbatkę i patrzę na świat. I mi nagle jeden dodatkowy element dochodzi do krajobrazu. Facecik jakiś idzie. Chwila moment - ja znam tego facecika.
Dziesięć minut później w mojej prywatnej kuchni siedzi Skrobot, grzeje się przy herbacie i obżera ciastami. A niech je. Trzy kilometry w końcu przelazł od siebie do mnie, to mu się należy. A przynajmniej na pewno bardziej niż Izie. Chociaż nie, przecież ona by tego nie zjadła. Zbyt kaloryczne, ojoj.
Okazuje się, że nie tylko ja jestem inteligentna na tyle, żeby się nie wybierać na Mistrzostwa Polski, które się nie odbyły.
- Ja mówiłem Kamilowi, żeby nigdzie nie lazł, ale on się uparł. Jemu się chyba wydaje, że jak taki będzie wyrywny, to go na trzeciego serwismena do kadry wezmą. Rodzice też do jakichś znajomych pojechali, a ja zostałem sam w domu jak kretyn ostatni. No to się ubrałem i przyszedłem. No bo co miałem robić - wzrusza ramionami Kacper.
Nie no, faktycznie. Co miał robić. Zakochują się - przychodzą do mnie. Coś ich boli - przychodzą do mnie. Nudzi im się w domu - przychodzą do mnie. Czy ja wyglądam na miłą, godną zaufania, uczynną osobę?
- No popatrz, ja też siedzę sama. Ale mnie to specjalnie nie przeszkadza.
Skrobot się płoszy, głupio mu się robi i ogólnie to się zbiera do wyjścia. Oj Boże, Boże...
- To ja może... No bo skoro ty...
- Siedź i się nigdzie nie ruszaj. Przecież nie o ciebie mi chodzi. Do waszej upierdliwej obecności w każdym momencie mojego życia już się przyzwyczaiłam.
- Tak?
- Tak.
- To o kogo?
- O boginię, śliniącą się do Dawida na każdym kroku, irytującą do granic możliwości i przyprawiającą mnie o mdłości. Aha, znaną też pod pseudonimem "Izabela Kasprzycka".
- Iza? Co ci w niej nie pasuje?
- Wszystko.
- Aha. Czyli co dokładnie?
- Co dokładnie? No jasne. Ty nią pewnie jesteś zachwycony, no nie? Jak każdy facet zresztą.
- No w zasadzie...
- Dobra, nie kończ. Idę do siebie na górę, a ty tu sobie jedz. Nikt nie podziela mojego zdania, więc o czym my gadamy.
Ledwie wychodzę na górę, kładę się na łóżku z zamiarem ucięcia sobie drzemki, a już słyszę pukanie do drzwi. No cóż - puka - to już sukces.
- Marzenkaaa...
Wzdycham tylko nad moim ciężkim losem i mówię:
- Wchodź.
- Gniewasz się?
Rany Julek, z jakiej racji miałabym się gniewać? Bo jest ćwierćinteligentem? Musiałabym być permanentnie na nich wszystkich zła.
- Nie.
- No to dobrze. O co chodzi z tą Izą?
Ja pierdzielę.
Siadam po turecku i pokazuję mu ręką miejsce koło siebie.
- A zadam ci na początku takie pytanie. Ty, Kacperku, lubisz wszystkich?
- No nie.
- No to widzisz.
- Nie.
- Co: nie?
- Wcale nie widzę.
- Aha. No to super.
- Zajebiście. Tylko, że dalej nie wiem, co ci w niej nie pasuje.
- Jest sztuczna i średniointeligentna. Może być?
- Czy ja wiem... Jakoś nie zauważyłem.
- No jasne, że nie - wzdycham nad jego naiwnością. - Bo jesteś facetem. I skupiasz się tylko na jej ślicznej buźce.
- Ja?!
- Ty czy nie ty... Każdy. A zwłaszcza ten mój bliźniak nieudany wkurzający.
- Dawid?
- No a kto? Ubóstwia ją normalnie.
- Ej... Marzenka. Ty jesteś zazdrosna!
- Ja? W życiu.
- Tak!
- Nie.
- Tak.
- Nie.
- Tak.
- Nie i nie kłóć się ze mną. Poza tym o co ja bym miała być niby zazdrosna?
- O Mustafa.
- Proszę cię. Jakbym chciała być o kogoś zazdrosna, to na pewno nie byłby to Dawid.
- Nie? A... kto?
- Kto, kto, kto... Nie wiem! Ktokolwiek.
- Yhm. Akurat. Ty jesteś z Mustafem silną więzią emocjonalną związana. I tak to się kończy po prostu w podobnych sytuacjach.
- Skąd niby wiesz? Też tak masz z Kamilem?
- Nie. Bo Kamil jest moim bratem, ale nie jest moim bliźniakiem. A Mustaf twoim jest.
- Wiesz co, lepiej się znasz na smarowaniu nart, niż na analizie psychologicznej.
- To tak jak ty...
- Słucham?
- Nie, nic...
- Już mi się nawet spać przez ciebie odechciało.
- No przykro mi.
- I powinno!
No co za irytujący człowiek, naprawdę. Miałabym być zazdrosna o tę pokrakę życiową, co skakać nawet dobrze nie umie, a jak byliśmy mali, to we mnie ślimakami rzucała? Nie ma opcji. Nie ma.
Wzdycham ciężko i postanawiam wykazać się szlachetnością.
- Słuchaj, ja się nie będę z tobą kłócić przez jakąś lalę, zrozumiano?
- Tak jest.
- No... Ej, jednak mi się chce spać.
- Dobra, to ja się zbieram.
- Nie no, zostań. Przecież zaraz wróci bogini to sobie pogadacie.
- Mania, no...
- Co?
- Przestań się rzucać, okej?
- A idźcie wy wszyscy w jasną cholerę... Najpierw się Dawidowi moje życzenia nie podobały, a teraz ty...
- A co mu życzyłaś?
- Żeby się nad Izunią zastanowił zawczasu, póki jej jeszcze dzieciaka nie zmajstrował.
Skrobot wybucha szaleńczym śmiechem. No ja nie rozumiem. Po prostu jestem zapobiegawcza. Co prawda nawet chętnie bym ciotką została, ale jestem w stanie się poświęcić dla dobra sprawy i poczekać dłużej na jakąś w miarę odpowiednią kandydatkę.
- Ale serio? - pyta się Skrobot po opanowaniu śmiechu.
- Oczywiście, że serio.
- Oj Mania, Mania...
- No co?
Obejmuje mnie ramieniem i całuje w policzek.
- Ty to jesteś jednak niereformowalna.
- Wiesz co, idź ty lepiej do tego domu.
- Coś ty, nigdzie się nie ruszam. Za dobrze mi u ciebie.
- Super.
- Wiem. Ty, a tak w ogóle to fajny podkoszulek, skąd masz?
- A zabrałam takiemu jednemu frajerowi.
- Tak? A wiesz, że jak tak dalej pójdzie to mu się ciuchy skończą?
- No to będzie chodził bez, co za problem? Mogę mu ewentualnie odsprzedać kilka całkiem fajnych koszulek po okazyjnej cenie. Mam trochę tego towaru.
- Tak, wyobraź sobie, że gdzieś słyszałem. A co to?
To silnik niestety. Przed domem. Podchodzę do okna.
- O Boże... Przyjechali.
- Ohoho, jaki entuzjazm.
- Skrobot, grabisz sobie dzisiaj coraz bardziej.
- Taaak? - rozwala się na moim własnym łóżku.
- No nie! Złaź!
Zero odzewu.
- Skrobot, do cholery!
Miarka się przebiera i przechodzę od słów do czynów. Jakby ktoś nie wiedział, Kacper Skrobot ma łaskotki. Wszędzie. To niech teraz cierpi.
- Maa-niaaa! Prze-stań!
I oto jest moja słodka zemsta. Ale co ja poradzę na to, że on jednak jest facetem? Silniejszy jest i tyle, mimo wszystko. Kończy się na tym, że to ja leżę, a on klęczy nade mną i trzyma za nadgarstki.
- Skrobot, puszczaj. Puszczaj, bo ci przywalę.
- Tak? Ciekawe jak.
- Normal...
I wtedy otwierają się drzwi i do pokoju wkracza Dawid. Ja pierniczę.
- A. O. Emm. Tak. Cześć, Kacper. Powiedzieć tylko chciałem, że wróciliśmy. Ale widzę, że zajęci jesteście. Także ten, ja wam nie będę przeszkadzać.
I wychodzi. Patrzę na tego tu u góry z mordem w oczach.
- Skrobot, nie żyjesz.
__________

Tak. No więc te które się domagały - mają Skrobota. W ilości zdecydowanie przekraczającej przeciętną.

piątek, 14 lutego 2014

6. A teraz daj buzi, żeby wszyscy myśleli, że się cieszymy

Święta. Z roku na rok coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że tego nie cierpię. Wszyscy dla siebie słodcy - aż do porzygu. Do tego zakłamane uprzejmości i żałośnie milutkie życzenia. Hipokryci. Przecież i tak wiadomo, że trzy dni nie miną a już wszyscy z powrotem będą się kłócić i narzekać.
Ale dobrze. Dzisiaj Wigilia - a jaka Wigilia taki cały rok - więc będę się starać. Pod każdym względem. Tylko niech Dawid tej swojej Izy nie przyprowadza, bo naprawdę ktoś tu w końcu zostanie kaleką. I bynajmniej nie będę to ja. 
Ósma rano. Ubieram szlafrok i schodzę na dół. A co tu się dzieje? No ja nie wierzę. To już on jej nie musi przyprowadzać, bo sama przyłazi. Boże drogi, czy ona się przypadkiem nie ma zamiaru wbić na kolację? Ale nie. Chyba nie. Kluski z makiem nam przyniosła. Na blacie stoją. Ciekawe po co, jak u nas w domu nikt tego cholerstwa nie lubi.
- Cześć - mówię na jej widok, bo jednak trochę kultury osobistej mam.
- Iza przyniosła nam kluski z makiem - informuje mnie mama.
- No tak. Specjalnie dla Dawidka - stwierdza bogini, prezentując uśmiech numer pięć.
- Czuję. W całym domu już tym jedzie - odpowiadam i sięgam po herbatę. Miętowa. Najlepsza na mdłości.
- No wiesz, Marzenka... - oburza się mama.
- No co?
- W porządku - tym razem obserwuję uśmiech numer trzy. - Przecież nie każdy musi lubić kluski z makiem.
No właśnie. Otóż to. Raz w życiu coś w miarę sensownego powiedziała.
Zasiadam przy stole i tak sobie myślę, że - jeśli chodzi o kwestie wizualne - to Dawid ma jednak gust. No bo Izunia nasza kochana to jest zupełne moje przeciwieństwo. Ciemne włosy, szczupła, ładna, wysoka. Modeleczka. A teraz kontrast się jeszcze bardziej rzuca w oczy, bo siedzę w piżamie, mięciutkim szlafroczku, domowych kapciach, rozczochrana i zaspana.
W kuchni pojawia się Dawid. Moim skromnym zdaniem to on wygląda jeszcze gorzej niż ja. No ale co tam, grunt, że Izunia jest zachwycona. Rzuca mu się na szyję, a potem zasiada mu na kolanach. I toną w jakimś absurdalnie długim pocałunku.
- Idę się wyrzygać - stwierdzam, zabieram herbatkę i idę do siebie na górę.

Ostatnie szlify przed wieczerzą. Poprawiam te kretyńskie serwetki, upycham sianko i zapalam świeczkę. Tylko bardzo proszę, żeby mi się nic ogniem nie zajęło, tak jak w tamtym roku. My na pasterkę pojechaliśmy, a dziadek prawie zawału dostał, jak zobaczył, że opłatki płoną.
No. Pięknie jest. Teraz idę się ubrać w miarę jak dziewczyna. Muszę. Mama mi nie przepuści. Cały dzień przy kuchni spędziłam w moim ukochanym dresie, ale teraz już nie ma zmiłuj.
Ubieram dżinsy - proste są, żadne tam broń Boże rurki, żebym miała nogi jak dwa serdelki - i klasyczną bluzkę i krótkim rękawkiem. Spoglądam tęsknie w stronę spodni od dresu i kacprowego podkoszulka., ale cóż mam zrobić - jeszcze dwa dni muszę się w takim stanie przemęczyć. Czeszę się - proszę bardzo, jak elegancko, balerinki ubieram. Jedyne ładne buty jakie mam. Bo przecież na obcasach bym się zabiła. I już.
Schodzę na dół. Jedyne, co w tym wszystkim dobre, to to, że Iza poszła wpizdu. Do domu znaczy. Już o dziewiątej rano, nawiasem mówiąc. Potem miałyśmy z mamą w kuchni względny spokój. 
A teraz się zaczyna. Modlitwa, Pismo Święte, opłatek. I jak zwykle nie wiem, co mam komu życzyć. Bo to tak naprawdę sztuczne jest. A najtrudniej - wbrew pozorom (bo przecież powinniśmy najbliżej być) - jest z tym moim bliźniakiem.
No więc stajemy przed sobą jak te cielęta i nikt nie wie, kto ma zacząć. Ale że bardziej rozgarnięta z naszej dwójki jestem ja, to się wreszcie pierwsza odzywam.
- To ja ci życzę zdrowia dużo... I żebyś na Igrzyska jednak pojechał - co prawda i tak nie pojedzie, nie ma cudów, ale pomińmy to. - Żebyś tę Izę jeszcze przemyślał... - no i nic więcej mi do głowy nie przychodzi.
- Mania - zaczyna Dawid ostrzegawczo. - Znowu się czepiasz Izy?
No ja pierdzielę, jaki spostrzegawczy, naprawdę.
- Nie, dlaczego? Po prostu jak jej dzieciaka zrobisz to będzie za późno na wycofanie się.
- Nie denerwuj mnie...
- Ja cię nie denerwuję, ty się sam denerwujesz.
- Marzena... Nie przeginaj. 
No i nareszcie to zaczyna normalną rozmowę przypominać. Ale co ja mogę - życzenia to życzenia - musimy jednak być dla siebie mili.
- Dobra, życz mi, co tam chcesz i kończmy tę szopkę.
- Dobra. Dobra. Okej. To ja ci życzę, żebyś wreszcie zaczęła się zachowywać jak dziewczyna, a nie jakiś babochłop.
- No dziękuję uprzejmie. A teraz daj buzi, żeby wszyscy myśleli, że się cieszymy. I siadajmy do stołu, bo ja już jestem wściekle głodna.

- I wtedy stryjenka sobie siadła w fotelu, ubrała najlepszy kapelusz i powiedziała, że będzie umierać. Nie tak było, dziadek?
- Tak jest.
Każde rodzinne spotkanie tak wygląda. Babcia opowiada anegdotki sprzed czterdziestu lat i oczywiście potrzebuje potwierdzenia dziadka. Inaczej się nie da. Jak to jest, że psioczą na siebie tak, że szlag człowieka trafia od samego słuchania, ale tak naprawdę nie potrafią bez siebie żyć?
- Bo wiesz, Dawidku, w waszym wieku to ja już dawno byłam mężatką... - rejestruję jakieś fragmenty kolejnej wypowiedzi babci.
Tak, a ja nigdy nie będę, jak tak dalej pójdzie. I co? Źle mi z tym, babciu droga? Dzieci niańczyć nie muszę, gotować obiadu mężowi też nie. Mężowi nie, za to całej zgrai skoczków to się zdarza. Zdaje się, że Dawid ma czasem rację. Ja faktycznie nie jestem kobietą. Ale jakoś mi ten fakt nie przeszkadza.
__________

Najlepsi <3
Kamil i Justyna.
Darcie i płacz. I niesamowita radość :)

piątek, 7 lutego 2014

5. A ja bym się wiśniowej napiła

Ogólnie to ja czasem może troszeczkę narzekam, ale i tak jestem na każde ich zawołanie. Z tym, że zdarzają się takie dni, w których mam namacalny wręcz dowód tego, że jednak jestem kobietą. Miesiączka. Nazwa zupełnie w moim przypadku nieadekwatna, bo dopada mnie gdzie chce i kiedy chce. A jak się zdarzy, że akurat mam drugi albo trzeci dzień i spędzam go w towarzystwie moich facetów, to i tak nie mają na mnie co liczyć. Bo umieram.  I oni dobrze o tym wiedzą. Znamy się nie od dziś. A więc witaj, Engelbergu! No dobrze - jeszcze żyję. Ale jutro już tak wesoło nie będzie.
Dziś świętujemy podwójne zwycięstwo. Janek i Kamil tych wszystkich Niemców, Austriaków i innych Słoweńców nauczyli jak się skacze. Jaja normalnie. Wszyscy nam się do pokoju zwalili, bo ja już jestem w stanie pół-leżącym, ale Jasiek twardo na skejpie siedzi i z Angeliką gada.
- Ziooooooo-brooooo!!! - drze się Piotrek.
- Juuuuż! - słyszę przez ścianę.
Nie no, jasne - daleko mają jak nie wiem. Wyjść z jednych drzwi, przejść trzy kroki i wejść do drugich. Ale przecież lepiej się drzeć. Wcale mi bębenki nie pękają.
- Marzenka, zrobić ci herbatkę? - pyta się Kot.
Ja normalnie nie wierzę. Maciej Kot sam z własnej woli proponuje mi pomoc, a nie tejże żąda. Chyba naprawdę wyglądam jak wrak człowieka.
- A jaka jest? - pytam, bo jak już go wykorzystać, to przynajmniej jakoś sensownie.
- Malinowa, żurawinowa, jabłkowa, dzika róża z cytryną, mięta, zielona i zwykła.
- Tylko tyle?
- No.
- Cholera. A ja bym się wiśniowej napiła.
Nasza kadra to by normalnie Sagę mogła reklamować. My to na hektolitry pijemy. O każdej porze dnia i nocy.
- To co, mam do sklepu skoczyć? - tym razem swoją pomoc ofiarowuje Skrobot.
- Taa, a potem jak się zgubisz, to kogo ja na poszukiwania wyślę? Już lepiej siedź na dupie. A ja się napiję malinowej. Trudno - mówię tonem męczennicy.
Kot się herbatką zajmuje, a tymczasem wraca Jasiek. Zadowolony jeszcze bardziej niż po samym konkursie.
- Co się tak cieszysz? - pytam, bo jak mi już i tak pokój okupują, to od nich przynajmniej jakieś informacje wyciągnę.
- Córeczka będzie - szczerzy się Jasiek.
Te pacany wszystkie krzyczeć zaczynają, toasty herbatą wznoszą... Boże drogi, dom wariatów.
Maciek mi herbatę podaje i w głowę całuje. Czy ja kurna mam pięć lat i gorączkę?
- Kocie, nudzi ci się?
- No w sumie nudzi. I pogadać chciałem. Bo wiesz, pokłóciłem się z Kasią.
O nie. Nie. Nie. Nie. Po pierwsze - jakim cudem on się pokłócił z tym dziewiętnastoletnim, słodkim, cichutkim i nieśmiałym stworzonkiem? Po drugie - czy mu nie przeszkadza, że tu jest hałas gorszy niż pod Wielką Krokwią w dniu konkursu w godzinach szczytu? I po trzecie - czy tu naprawdę nie ma innej osoby, której oni mogliby się zwierzać?
- Maciek, błagam. Coś ty jej zrobił?
- Nie wiem.
Aha, czyli takie buty.
- No to jej powiedz, że ją bardzo kochasz i że jest dla ciebie najważniejsza. I już.
- Już?
- Tak.
- I dziewczyny na to lecą?
- Podobno.
I koniec rozmowy. Cudownie. Jeszcze nigdy mi tak szybko nie poszło. A tak poza tym to teraz widzę, jaka ta herbatka była bezinteresowna.
Tymczasem tamci się już uspokoili, więc ja się pytam o bardzo istotną kwestię. Mianowicie, jak Jasiek tę dziewczynkę ma zamiar nazwać.
- Wiwiana - słyszę w odpowiedzi.
I zapada taka niezręczna cisza. Bo nikt nie wie, co powiedzieć. Chwalić? Albo: "Dobrze, że nie Mariola?"
- To w ogóle jest takie imię? - pyta się wreszcie Murańka.
No i w zasadzie ma rację. Od tego należy zacząć.
Ale Ziobro na lekko urażonego wygląda. Że nam się niby imię nie podoba. No to wszyscy, że nie, nie, bardzo ładne, tylko że nikt wcześniej o takim po prostu nie słyszał.
Aż nagle Kamil mówi:
- Marzenka, ale ty ładnie dzisiaj wyglądasz.
A ja się tak patrzę i mi się zdaje, że się przesłyszałam. No bo pomińmy już kwestię, że ja nigdy ładnie nie wyglądam i skupmy się na dzisiejszym wieczorze. Jestem rozczochrana, mam na sobie rozwleczone dresy i czyjś podkoszulek. Skrobota chyba. Znaczy już mój. No więc o co chodzi?
Ale za chwilę inni się dołączają i mnie wychwalają pod niebiosa, nawet Dawid, co od niego w życiu dobrego słowa nie usłyszałam. No i ja już wiem, o co chodzi. Oni po prostu wszyscy od newralgicznego tematu uciekają. Mała Wiwiana i jej imię zostawione w spokoju, natomiast jej tatuś wygląda na jeszcze bardziej zaskoczonego niż ja.

W niedzielę natomiast czuję się już paskudnie. Ale i tak nie zostaję w hotelu, nie ma takiej opcji. Nie potrafię inaczej, no niestety. Dzień kończy się w ten sposób, że znowu mamy polskie podium - tym razem Kamil jest pierwszy, a Janek trzeci. A ja mdleję wręcz Dawidowi w ramionach. Ostatnie co pamiętam to to, że nie wygląda na specjalnie zadowolonego. Ale co ja mu na to poradzę? Przykre obowiązki brata.
__________

Dzisiejszy odcinek zawiera śladowe ilości Kacpra Skrobota, żebyście mogły mniej się zastanawiać czy on Marzenkę lubi czy bardzo lubi ;)
No i SOCZI - czujecie to, dziewczynki?