Jak się tak ostatnio zastanawiam nad moim życiem, to wychodzi mi na to, że od zawsze nienawidzę facetów. Nawet jak w dzieciństwie wieszałam pranie, miałam jakąś trudno wytłumaczalną przyjemność z przypinania skarpetek Dawida różowymi spinaczami.
A tak w ogóle to on nie mógł sobie sam tych skarpetek wieszać?!
W przeciągu najbliższych kilku miesięcy stanę się największym frustratem stąpającym po tej planecie. Tak właśnie będzie.
I pomyśleć, że jeszcze miesiąc temu się cieszyłam perspektywą wakacji w domu. W domu. Moim własnym, prywatnym domu. I co? I mamy Izabelę, która jako pierwszą czynność po przebudzeniu codziennie rano wykonuje sprint do łazienki, w celu absolutnie wiadomym, zważając na jej, pożal się Boże, stan. Potem spożywa jakiś owies na śniadanie na mleku zero procentowym - czyli, krótko mówiąc, białej wodzie (a potem się dziwi, że ciągle ma mdłości), następnie siedzi przez godzinę po turecku na podłodze, że niby medytuje czy coś tam, potem je jakieś zielsko, a potem idzie na basen. Jak już wróci wpierdziela obiad (jakaś woda zwana szumnie zupą + wątróbka/ gotowany kurczak + zielsko podwójna porcja). Naprawdę smacznego. Ciekawe kiedy zacznie jeść zupę z kaczej krwi. Bo przecież to to musi mieć anemię.
Potem odbywa się drzemka popołudniowa, którą - o ile się nie mylę - przerywa zazwyczaj Dawid jakimś smyraniem po brzuchu i Bóg wie czym jeszcze, ale pewna nie jestem, bo staram się uciekać na drugi koniec domu, albo lepiej na podwórko. Albo do sklepu. Albo gdziekolwiek. I najlepiej na długo. Bo potem pojawia się reszta towarzystwa wzajemnej adoracji i rozpoczynają się zachwyty nad Izunią. I tak aż do wieczora. Jak tak dalej pójdzie to ja jeszcze schudnę. Bo zwiewam na rower. Na dobre kilka godzin.
Czuję się jak stara panna bez życia. W sumie całkiem fajnie.
Ale dziś to sytuacja staje się naprawdę tragiczna. Ja i mój okres nie mamy nawet siły wyczołgać się na górę do mojego pokoju, nie mówiąc już o tym, żeby wyjść na zewnątrz, a zwłaszcza nie mówiąc o tym, żeby iść na rower.
Także umieram sobie w spokoju w fotelu w salonie, niestety w towarzystwie Izunii. I naprawdę cudownie było do czasu, gdy spała. Naprawdę. Ale przyszedł czas na Dawida, dzięki Bogu ceremonia rozbudzania już się odbyła, natomiast teraz wbija reszta towarzystwa sympatycznego, w składzie: mama, tata, mama Izunii, tata Izunii oraz babcia i dziadek. Znaczy moi i Dawida.
Zajebiście. Zjazd rodzinny. I to chyba jednak jest główny powód dla którego nie mogę spier... znaczy ten. Uciekać, gdzie pieprz rośnie.
Powitania są burzliwe, chociaż mnie szczęśliwie ich oszczędzają, kiedy dowiadują się o moim stanie. Choć oczywiście stan Izabeli wzbudza większe zainteresowanie. Mimo wszystko nie omija mnie seria ludowych mądrości wygłaszanych stale przez babcię. Rozsiada się w drugim fotelu i rzuca na dzień dobry:
- Nie martw się, Marzenko. Ja też się źle czułam swego czasu. Ale po pierwszym dziecku ci przejdzie.
- To chyba nie za prędko to będzie - mój niewydarzony brat bliźniak zaczyna rechotać jak upośledzony.
- To chyba dobrze, nie? Nie każdy leci na pierwsze lepsze co się trafi i na drzewo nie ucieka - zauważam spokojnie, popijając herbatę, ale Dawid oczywiście zaczyna gotować.
- Możesz nie przeginać?
- Ale ja tego przecież nie kierowałam jakoś personalnie. A jak ty to zrozumiałeś w ten sposób, to najwyraźniej o czymś świadczy - stwierdzam zadowolona. No nie wiem, ale jakoś mi się tak nagle samopoczucie poprawiło.
Rodzina patrzy na mnie z wyrzutem, a rodzice Izabeli to już całkiem nie wiedzą, jak reagować. Tylko babcia się wydaje niczego nie zauważać.
Lubię tę kobietę.
- Marzenka, a powiedz mi - podejmuje na nowo. - Co tam z tym twoim kawalerem?
Znaczy że niby co?
- Eee... co? - pytam inteligentnie.
- No wiesz, z tym... Karolkiem?
- Kacperkiem - podpowiada uczynnie Dawid.
- No dziękuję ci, dziecko. Pamięć już nie ta.
- Zdaje się, że się trochę pokłócili - opowiada ze smakiem ten gnojek. - Ale nic to. Oświadczy się, to się Marzenie od razu odmieni.
Ja pierdolę.
- Dobrze się czujesz, debilu?
- Marzenka! - mama przywołuje mnie do porządku.
- No co?!
- Wyrażaj się, dziecko.
- Wyrażam się. Adekwatnie do sytuacji.
- To taki dobry chłopak jest przecież... - nawija swoje babcia.
- A jaki pracowity... - brnie w tę żenadę Dawid.
- W przeciwieństwie do twojej żony - burczę.
- Jestem w ciąży! - raczy nam przypomnieć o swoim stanie Izunia, jakby co najmniej nie było widać.
- Gratuluję. Chociaż nie wiem, czy nie powinnam ci jednak składać wyrazów współczucia.
- Dziecko, co ty wygadujesz! - znowu uaktywnia się mama.
- No co, martwię się o jej karierę. Kto będzie chciał modelkę z rozstępami na brzuchu, rozciągniętą skórą...
- Wrócę do formy szybciej niż myślisz - unosi się Izabela. - Ale ty tego nie zrozumiesz. Nigdy nie osiągniesz nawet takiej figury, jaką ja będę mieć po urodzeniu dziecka.
To było całkiem niezłe, muszę przyznać.
Pod warunkiem, gdybym przejmowała się takimi pierdołami jak chude nogi.
- Tak, tak, wiem, że gorzej już być nie może. Przynajmniej mogę jeść chipsy bez obaw.
- Chipsy są paskudne. Jak się można tym truć!
Niechże się ona zaprzyjaźni z jakąś Chodakowską czy czymś.
- Mhm, wiem, że ty gustujesz w diecie krowy. Albo żeby nie było tak drastycznie - królika.
- Marzena! - a to znowu mama. Nudne się to powoli zaczyna robić.
Izunia się na mnie gapi, gapi... i wreszcie zaczyna ryczeć. Hormony się zbuntowały. No rany boskie.
To już jest za wiele. Idę na górę. Koniec kropka. Jest zagrożenie, że po drodze umrę, ale jestem gotowa podjąć to ryzyko. I tak, wiem, że wszyscy się cieszą, że wreszcie znikam z pola widzenia.
A pomyśleć, że Skrobot mi kiedyś powiedział, że on to nawet lubi, jak mam okres, bo się wtedy tak nie rzucam.
No ciekawe, co by teraz powiedział.
Tylko że tego to się niestety nie dowiemy, bo ja z tym ciołkiem już nie umiem rozmawiać od czasu tych jego ekscesów. Jakby się akurat przydał, to go nie ma.
Chociaż nie, znając życie, zacząłby bronić Izunii.
To ja już chyba wolę samotność.
A na jej brak mimo wszystko narzekać nie mogę. Bo ogólnie rzecz biorąc w sytuacjach, gdy usuwam się rodzinie z pola widzenia, to jednak nikt jakoś szczególnie nie zabiega o mój powrót w to pole. Widzenia, znaczy. Bo w pole to mnie akurat chętnie wysyłają. Ktoś musi wyrywać chwasty. No i też raczej w samotności, jeśli nie liczyć dżdżownic, koników polnych i robalów wszelkiego gatunku. Na szczęście to nie ja w tym domu mdleję na widok pająka. Nie mam na to czasu, nie to co poniektórzy.
A przez to moje życie wewnętrzne staje się naprawdę bardzo rozbudowane. Czego nie można powiedzieć o tym zewnętrznym. I zaraz zacznę gadać sama do siebie. Tak będzie. Nie jestem specjalnie rozrywkowa, Nigdy nie byłam, ale teraz to chyba pobijam własny rekord aspołeczności. Na przykład nie chodzę do klubów. Raz byłam. Na urodzinach Titusa. Urżnął się jak świnia, a potem rzygał do jakichś doniczek czy czegoś. Ubaw po pachy. Także ja już wolę siedzieć we własnym pokoju.
Spod koca wystaje mi stopa. W urodzinowej skarpetce od Krafta. Na tej akurat pisze Lubie cie.
Chociaż on jeden.
Takich ludzi chyba mogę policzyć na palcach tejże stopy.
__________
Uwielbiam pisać dialogi :D I wiem, że krótko. Wiem. Ale nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo się cieszę mogąc wstawić nawet coś tak krótkiego. Ostatnio miałam tak intensywny czas w życiu, że zapominałam, jak się nazywam. No i jeszcze się okazało, że lepiej w ogóle nie mieć życia uczuciowego, niż się użerać z jakimś dziwnym człowiekiem. Ot co.
P.S. Pojawił się nowy jednopart. Zapraszam ;)