W tym sezonie prawdziwego cyrku jeszcze nie było, więc myślę, że już czas najwyższy. Pomijam oczywiście fakt, że Pieter obronił pracę licencjacką, co samo w sobie jest nieporozumieniem, aczkolwiek z Pucharem Świata jest tak średnio związane.
- Chuja będziemy mieli, a nie zawody - stwierdzam, kiedy Walter po raz trzeci przesuwa godzinę rozpoczęcia konkursu. W pierwotnej wersji miała być 15:30, teraz już 17:00.
- Taka pewna jesteś? - Dawid podnosi głowę znad telefonu. - Hofer tak łatwo nie odpuszcza.
Tak łatwo nie, ale jak dalej będą walić takie wielkie płaty śniegu na zmianę z deszczem i będzie wiać osiem metrów na sekundę, to chyba nie będzie miał specjalnie wyboru.
- Właśnie. Biznes, misiu - potwierdza Kacper. - Hajsy od sponsorów i z transmisji telewizyjnych się muszą zgadzać.
- O! Albo zaczniemy o siedemnastej i jedna seria, albo w ogóle odwołujemy! - Dawid wymachuje telefonem.
- Eee... sorry bardzo, ale czy ty te newsy z fejsbuka skidżamping peel wyczytałeś? Nie można nosa za drzwi wystawić i się jakoś normalnie dowiedzieć, skoro tak się składa, że akurat jesteśmy w Titisee-Neustadt?
- Nie chce mi się. Pada.
- To może w konkursie też nie będziesz skakał, skoro pada?
- Jeszcze przed chwilą mówiłaś, że konkursu nie będzie.
- Zmieniłam zdanie. Przekonaliście mnie, gratuluję. A może raczej przekonał mnie ten komunikat o jednej serii. Tyle to się na siłę jakoś przeprowadzi, chociażby dwie godziny miała trwać.
Sięgam po mój kubek termiczny, bo życie bez herbatki jest jednak ciężkie.
- Czy ja powinnam coś jeszcze teraz zrobić, czy mogę sobie już usiąść na dupie? - zastanawiam się głośno.
- Siadaj - przytakuje oczywiście Kacperek. - Świat się nie zawali, jak przez pięć minut posiedzisz, zamiast zajmować się całym światem.
Hmm... nigdy tak o tym nie myślałam. W sensie no, na zawodach to faktycznie tak działa. A poza zawodami w pewnym sensie też, bo wciąż zajmuję się tymi frajerami. Tylko na siedząco. A właśnie...
- Ej, właściwie gdzie są wszyscy?
- Chyba grają w siatkówkę - odpowiada Skrobot.
- No czy ich powaliło?! Poprzeziębiają się na tym deszczu!
- Aha, dzięki - oburza się Dawid. - Czyli mnie wyganiasz na pole, ale wszyscy inni się mają schować w domku. Fajnie.
Ja pierdolę.
- Przecież cię ostatecznie nie wykopałam na zewnątrz, nie? To co się rzucasz? Poza tym co innego jest wyjść na dwie minuty i uzyskać jedną informację, a co innego hasać jak dzikie świnie na deszczu i mrozie przez godzinę.
- Pff - prycha ten mój głupi bliźniak mniej udany. - Ja to sobie i tak zapamiętam.
- Dobrze, pamiętaj zwłaszcza wtedy, jak będę cię ratować przed kumplami rzucającymi w ciebie śnieżkami. Idę po tych debili - mówię i wychodzę na zewnątrz.
No i gdzie oni są? Tu się ktoś rozciąga, tam się ktoś wypina, a tam... no nie! Ktoś gra w siatkówkę. Z Norwegami.
Kogoś chyba pojebało.
- MACIEK!
- O, Marzenka, cześć - podbiega do mnie Kot, uradowany wielce. - Coś się stało?
- Może ty mi powiesz?
- Yyy... co ci mam powiedzieć?
- Co ty robisz?
- Gram w siatkówkę. Tak jak zawsze.
- Tak? Z Norwegami?
- Wiesz, mamy wiele wspólnych tematów. To znaczy z Danielem i Robertem. Innych właściwie za bardzo nie znam.
- O, może mi powiesz, jakie to tematy?
- Z Danielem rozmawiamy o pielęgnacji włosów, a Robert doradził mi, co ewentualnie można zrobić, żeby zarost lepiej rósł. Sama wiesz, jak to u mnie wygląda...
Jezus Maria.
Czy ja mam się śmiać, czy ja mam płakać?
Liczę do dziesięciu. I jeszcze raz. I jeszcze.
- Marzenka, czemu nic nie mówisz?
... siedem, osiem, dziewięć, dziesięć.
- Okej, dowiedziałeś się już wszystkiego czy dalej musisz się z nimi przyjaźnić?
- Dlaczego musisz? Marzenka, to są bardzo sympatyczni ludzie!
Zajebiście.
- Ale mają krok w kolanach i latają jak nietoperze.
- Nieprawda. Przesadzasz. Poza tym ty się przyjaźnisz ze Stefanem Kraftem, więc chyba nie masz prawa mi mówić z kim mam się zadawać.
Serio?
- Masz coś do Stefana?
- A ty masz coś do Roberta?
- Nie odpowiada się pytaniem na pytanie.
- Wiesz co... zastanawiam się czy ty w ogóle kogokolwiek lubisz. Myślę, że nawet samej siebie nie lubisz.
No co za...
- Za dziesięć minut konkurs - mówię tylko i odwracam się na pięcie. Nie będę już szukać całej reszty. Niech się sami sobą zajmą.
- Maaaaniaaa!
Świetnie.
- Cześć.
- Sześśś! Będziemy szkakać jednak! - Kraft cały uradowany, jakby szóstkę w totka trafił.
- Fajnie.
- Ja! Tag! Ej - Stefan na chwilę przestaje szczerzyć zęby. - Czemu smutny ty?
- Nieważne.
- Nie martwij. Będzie dobrze - mówi Kraft z przekonaniem. - Ja też martwi trochę i tęsknię za Michi. To mój najlepszy przyjaciel. Szkoda, że nie ma tutaj. Ale nic. Będzie dobrze.
Chyba zazdroszczę podejścia do życia.
- Zaraz się zaczyna konkurs. Idź się rozgrzewać.
- Ja! Idem!
I ja też idę. Zajmuję miejsce przy przejściu dla skoczków, jak zawsze zresztą, i oglądam konkurs. Nudno jest. Poza pierwszym skokiem jakiegoś małolata z Niemiec, co gdzieś ze sto trzydzieści pięć metrów skoczył i teraz moknie w miejscu dla lidera. A nie, jakąś laskę z parasolem koło niego postawili. Niech będzie i tak.
- O, tutaj jesteś!
No nie może być, ktoś poza Kraftem ucieszył się na mój widok. A przecież ja jestem tylko upierdliwym wrzodem na dupie.
- Jestem.
- Co się dzieje? - pyta Skrobot.
- Nic - warczę. - Absolutnie nic. Wolę się nie odzywać, bo przecież jestem wredna, chamska i z nikim nie potrafię się dogadać. Może ciebie też wkurwiam?
- Czy to jest pytanie z haczykiem?
- No, jasne, śmiej się ze mnie. Bardzo kur...
- Mańka?
- Co?
- Wiesz, ja raczej nie jestem specjalistą w tym temacie, ale czy tobie się przypadkiem nie zbliża okres?
A oto i Skrobot - mój kalendarzyk miesiączkowy. Przecież to jest żenujące.
- Może i tak, i co z tego? To nie ma nic do rzeczy.
- Bo jesteś dziś dość... impulsywna - mówi Kacper ostrożnie.
- Impulsywna! Powiedz od razu, że nie da się ze mną wytrzymać! Proszę bardzo, już to dziś słyszałam. Może innymi słowami, ale...
Ej, stop. Czy to jest łza? Halo, niech to się przestanie wytwarzać. Jak się to zatrzymuje?
Kurwa, ryczę.
Jebany PMS.
- No chodź tu - Kacper rozkłada ręce.
- Nawet nie wiesz, dlaczego płaczę.
- To mi powiedz.
- Nie.
- To chodź tu.
No to idę. Cały jeden krok do przodu. Bo do kogo się mam przytulić, jak nie do Kacperka?
I przytulam się. I wciąż ryczę. Chyba nawet bardziej. Jestem okropna.
- Czy ty też uważasz, że jestem taka wredna? - pytam wreszcie, gdzieś tam w kurtkę Skrobota.
- Właściwie to tak. Ale przecież wiesz, że za to cię kochamy. Za to, że zawsze angażujesz się na sto procent. Nawet jeśli czasem to prowadzi do wkurwu stulecia.
Czy mi się wydaje, czy on mnie widzi jakoś lepiej niż jest w rzeczywistości?
- Patrz, Stefek skacze. Łoooo... dooobry - śmieje się Skrobot.
- Kto prowadzi? - pytam, bo chyba wypadłam trochę z obiegu.
- Wciąż ten dzieciak z pierwszym numerem startowym. Mogę zorganizować jakąś gorącą czekoladę, jakbyś chciała.
- Nie, dzięki.
- No teraz to się zaczynam o ciebie martwić...
- Ale z ciebie śmieszek, ojejku, jejku... czapkę sobie lepiej popraw. Krzywo masz, sieroto - sama mu poprawiam, bo flaga z boku, a 4F na środku... ja rozumiem, że sponsora należy szanować, ale bez przesady.
- Dziękuję.
- Proszę.
- O, Maciek teraz.
No tak. Fajnie. I co... o kurde, o matko! Przewraca się przy lądowaniu, a mnie oczywiście serce staje. W takich momentach uświadamiam sobie dobitnie jak wiele te ćwoki dla mnie znaczą.
- Mańka, stój! - Skrobot łapie mnie za rękę. - Nie idź tam. Popatrz, wstaje. To tylko niegroźny upadek.
Groźny czy niegroźny, ale wciąż upadek. Ale dobra, idzie, kciuk do kibiców podnosi. Będzie żył. Przychodzi do nas i siada na ławce.
- W porządku? - pytam.
- W porządku - kiwa głową.
- Okej - siadam obok. - Daj ten kask.
- Zjebałem.
- Trudno... A w ogóle to... przepraszam. No wiesz za co.
- Wiem. Ja też przepraszam.
- O, a może mnie też ktoś chce za coś przeprosić? - Skrobot taki śmieszek numer jeden.
- Zamknij się. Nie z tobą rozmawiam.
- Stara dobra Marzenka wróciła.
- Przybieżeli do Betlejem pasterze, grają skocznie dzieciąteczku na-lij-że...
- Boże, Dawid, jaki ty jesteś prymitywny.
- Sama jesteś prymitywna. Ja tylko kolędy śpiewam.
- Lepiej byś choinkę ubrał.
Ja nie wiem, czy na tym świecie istnieją jakieś rodzeństwa, które pałają do siebie nieogarnioną miłością i które ją sobie okazują. Myślę, że nie. A przynajmniej nie potrafię sobie czegoś takiego wyobrazić. To by było jakieś... nienormalne chyba. Miłość rodzeństwa to musi być twarde uczucie, żeby się człowiek mógł zawczasu, od wczesnego dzieciństwa, przygotować na to, że życie kopie w dupę. Ale niech no tylko ktoś obcy tego debila obrazi, to po mordzie dam.
- Dawid, Marzena ma rację - niespodziewanie po mojej stronie staje Izunia. - Nie zostawiaj wszystkiego na ostatnią chwilę.
Aha, no tak. Bo na ostatnią chwilę przyjdą rodzice Izunii i to w ich zacnym gronie spożyjemy wieczerzę wigilijną. Jak mi państwo piękni, bogaci i dystyngowani zepsują apetyt, to chyba ktoś nie dożyje Bożego Narodzenia.
- Ja mam wszystko dokładnie wyliczone, kochanie, i całkowicie panuję nad sytuacją.
- Tak? A czy to wyliczenie obejmuje również czas na buziaka dla żony?
Oho, zwracanie śniadania alert. Ja się staram tę kobietę tolerować dla dobra całej rodziny, ale to tolerowanie obejmuje raczej niewchodzenie sobie w drogę, a nie oglądanie jak ta flądra z Dawidem penetrują sobie przełyki.
A właśnie, karpia trzeba usmażyć.
Idę do kuchni, aczkolwiek jednak głównie po to, żeby mi oczu nie wypaliło od tych widoków w salonie i już widzę, że mama zdążyła złapać niezłego wkurwa. Mam po kimś jednak te geny.
- Jak zawsze wszystko na mojej głowie. Gdzie jest twój ojciec? Powiesił w końcu te lampki na elewacji? A podłogę na korytarzu kto umyje? Włazić z buciorami i błoto wnosić to każdy pierwszy, ale posprzątać to nie ma komu. Jezus! Uszka muszę wyciągnąć z zamrażarki, bo nie zdążą rozmarznąć! Oczywiście nikt o tym nie pomyśli, wszystko muszę robić sama. Usmażysz tę rybę? Ja mam tylko dwie ręce, a jeszcze grzybowa nieugotowana, suszki tak samo, nie mówiąc już o pierogach! Znowu będziemy jeść o ósmej, Boże kochany...
Zastanawiam się czy jej przerwać, żeby się więcej nie nakręcała, czy to ją przypadkiem jeszcze bardziej nie rozwścieczy i lepiej, żeby się wygadała. Tata by się przydał, tylko on potrafi tę kobietę jakoś uspokoić.
W takich momentach trochę rozumiem, dlaczego Titus się tak boi mojej mamy.
- Iza, chodź tu!
Dlaczego czuję jakąś taką satysfakcję?
- Iza!!!
Hehehehehe.
- Tak? - bogini staje w drzwiach kuchni z głupawym uśmiechem.
- Masz tu nóż, deskę, krój te grzyby.
Iza nie zgłasza sprzeciwu, chyba zdążyła zauważyć, że bezpieczniej się nie odzywać.
A przecież grzyby takie ciężkostrawne.
Tym sposobem spędzam niemal cały z tych podobno najpiękniejszych dni w roku w towarzystwie Izunii. Halo, Góra, proszę jakoś załatwić, żeby mi się to już więcej w życiu nie przydarzyło. Ja bym chciała dociągnąć chociaż do siedemdziesiątki, a takie ciężkie przeprawy mi w tym raczej nie pomagają.
Punktualnie o godzinie 16:00 wbijają rodzice Izunii. Dorzucają jakiś rozjechany przez czołg serniczek do czterech pięknych i dorodnych ciast upieczonych i przyniesionych wcześniej przez dziadków. Cóż, nie każdy musi mieć talent kulinarny, ale może lepiej się jego brakiem nie chwalić.
Dawid zabawia teściów, a my z mamą, babcią i mającą więcej chęci niż talentu (ups, czyżby po mamusi?) Izą ogarniamy jakoś temat tak, że o 18:00 można przejść do części głównej przedstawienia.
Okej, żeby nie było, ja też za bardzo nie umiem gotować, ale moje pierogi przynajmniej nie przypominają kształtem naleśników, zupełnie płaskich, za to o powierzchni trzy razy większej niż prawidłowa.
Czy wspominałam już kiedyś, że wolę nawet słuchać wierszy Titusa niż dzielić się opłatkiem? Nie? No to wolę. Ale raczej nie mam w tym momencie specjalnego wyboru. Kurde, ludzie, dobrze wam życzę, to nie wystarczy? Wystękuję jakieś teksty o zdrowiu, szczęściu, spokoju i pomyślności i czuję, że zaraz się przekręcę, ale na szczęście zostają mi już tylko Dawid i tata.
- Wszystkiego najlepszego.
- Nawzajem.
Czasem fajnie jest mieć rodzeństwo.
Z tatą jest natomiast jeszcze łatwiej.
- Dobrze, że jesteś, dziecko.
I przytulas. I tyle. Żadnych życzeń i zbędnego strzępienia języka. Chyba jestem wielką fanką swojego taty.
Nic już nie zmieszczę. No, może serniczka.
Dupa, nawet serniczka już nie zmieszczę. Czuję się jak beczka, wyglądam jak beczka i pod skocznię chyba też dotoczę się jak beczka. Człowiek, który wymyślił Mistrzostwa Polski w drugi dzień świąt musi być chyba geniuszem zła. Albo totalnym debilem.
- No idziesz czy nie?! - drę się, siedząc w samochodzie, bo Dawid wylewnie żegna się z Izunią. My musimy jechać już teraz, natomiast reszta rodziny dołączy o bardziej normalnej porze. To znaczy pół godziny przed zawodami. No ale oni muszą nosić sprzętu, smarować nart, rozgrzewać się i tak dalej.
Dobra, wreszcie ruszamy. Ja prowadzę, ponieważ ktoś tu teoretycznie powinien się relaksować i mieć komfort psychiczny przed zawodami. Ale chyba to średnio wychodzi.
- Kurde, mogłem nie jeść tego ostatniego kawałka karpatki - mówi Dawid, kiedy już prawie jesteśmy na miejscu.
- Mogłeś - zgadzam się.
Powinien go zostawić mnie, ja bym sobie zjadła wieczorem po powrocie, no ale nie to nie, jak będzie teraz klepał bulę, to przynajmniej będzie wiedział dlaczego.
- Tak się zasłuchałem w tę opowieść dziadka, że nawet nie zauważyłem i już było zjedzone.
Prycham, redukując bieg do dwójki, bo skręcamy już pod skocznię.
- Dobra, dobra, zrzucaj teraz winę na biednego staruszka. On ci tego nie kazał żreć.
- Marzena, czy ty nie rozumiesz, co to znaczy zagapić się?
- Uważaj, żebyś się na progu nie zagapił.
Heh, zamknął mordę. Jeden zero dla mnie.
Parkuję koło samochodu Kacpra, oczywiście jak zwykle musiał przyjechać przede mną. Cóż, on najwyraźniej czekał na swojego brata krócej niż ja na mojego.
Mistrzostwa Polski to jest taka fajna impreza, na której mogę spotkać się z ludźmi, z którymi nie mam szans spotkać się na żadnych innych zawodach w roku. Bo na każde inne zawody są za ciency. Weźmy takiego Krzysztofa Miętusa. Jeśli ten człowiek zajmuje jedenaste miejsce w Mistrzostwach Polski (zresztą na powalającą liczbę trzydziestu pięciu uczestników, w tym jeden Czech), to znaczy, że skoki w tym kraju leżą i kwiczą. Pomijając kadrę A, oczywiście. Ale i tak boskiemu Apolloniuszowi to wystarcza, żeby się zachwycać dobrobytem i wypinać brzuch pierś na okolicznościowych fotografiach przy dekorowaniu zwycięzców. Za dziesięć lat to się pan, panie Apoloniusz, obudzisz z ręką w nocniku.
A nowym mistrzem Polski zostaje Stefanek. I to jest naprawdę taka wspaniała wiadomość, bo zasłużył, bo kilka sezonów temu zrobił mega postęp i bo jest super gościem. To chyba wystarczająco, nie?
- Patrz, patrz jak pięknie wygląda na tym podium! - uśmiecha się szeroko Marcysia, kiedy stoimy pod skocznią przy dekoracji. Jedno dziecko ma w wózku, drugie trzyma na rękach, w wolnym czasie prowadzi własną firmę, a teraz ogląda męża na najwyższym stopniu podium. Takie kobiety sukcesu szanuję. - Boże, jak ja się cieszę!
Podchodzi do nas Dawid.
- Ech, przynajmniej drugi skok mi wyszedł.
- Pewnie do tej pory zdążyłeś przetrawić karpatkę.
- Pewnie tak.
- A widzisz, trzeba mi było zostawić ten ostatni kawałek.
Dawid zerka na mnie morderczym wzrokiem.
- Nie licz na to, że przyznam ci rację.
- Nie liczę. I tak wiem, że ją mam.
__________
To kto wygra Turniej Czterech Skoczni? ;)