Dzwoni telefon.
Mama.
- Tak?
- Chłopak, Marzenka! Chłopak! Trzy kilo siedemdziesiąt, pięćdziesiąt centymetrów i dziesięć na dziesięć punktów!
- Nnno!
I mogę się rozłączyć. Izunia nie spartoliła sprawy, lekarz nie spartolił sprawy i tylko Dawidek spartolił sprawę. Ale to było już kilka lat temu, kiedy pierwszy raz przyprowadził do domu Izabelę. Wciąż się nie mogę przyzwyczaić do faktu, że już od roku to samo nazwisko nosimy. I że jeszcze z tej żałobnej okazji musiałam na siebie kieckę ubrać.
Mama oczywiście w euforii, bo pierwszy raz w życiu babcią została. No ja tam premierę w byciu ciotką aktualnie zaliczam, ale jakoś nie zamierzam mdleć z zachwytu. Wystarczy, że pewnie tam w szpitalu Dawidek z wrażenia zemdlał. To jak na parę bliźniąt to chyba wystarczy. Znaczy, że z naszej pary - mnie i jego - jedno omdlewające jest (od żony mu się pewnie udziela), bo przecież nie że im się dwójka urodziła. Nie. Bez przesady. Chłopak jest i już. Teraz jeszcze tylko dom zbudować, drzewo posadzić i już może Dawid umierać.
No dobra, trochę się może jednak przejęłam tym porodem. Trzy melisy dziś wypiłam, a mamy godzinę drugą po południu. Ale nie zamierzam się tym bynajmniej chwalić na prawo i lewo. Jeszcze by sobie Izabela nie wiadomo co pomyślała. Że się o nią martwię albo coś. A ja się tu po prostu stresuję przedłużeniem rodu Kubackich. No przyznaję, że w linii męskiej to mojemu tacie średnio wyszło, ale może to akurat taki wypadek przy pracy. A podobno się po dziadkach często więcej dziedziczy niż po rodzicach. Jest więc dla pana dzidziusia nadzieja.
Matko.
A jak oni mu dadzą na imię?
Błażej.
Żelisław.
Honoriusz.
Klemens (bez urazy dla cudownego dziecięcia polskich skoków, ale jednak...).
Brzetysław.
Radzimir
Lesław.
Amadeusz.
Bożydar.
Mścisław.
Brajan.
Ariel.
Walerian.
Kosma.
Gracjan.
Adolf.
Ildefons.
Bonawentura.
Natan.
Aureliusz.
Tak, mogę tak jeszcze długo.
Ale, rany boskie, to jest naprawdę przerażające. Ja nie wiem, ale niektórzy rodzice to chyba swoich dzieci nie kochają.
A jak Izunia przeforsuje coś artystycznego? Boże, biedne dziecko. Ale cóż, nie jego wina, że ma taką matkę.
No i ojca. Ojca też ma. I też takiego udanego jak matkę.
Momentami odnoszę wrażenie, że jestem straszną suką.
A nie. To z nadmiaru wolnego czasu mnie takie irracjonalne myśli nachodzą.
To ja sobie może poczytam.
Robię sobie herbatę, biorę gigantyczną Milkę (żeby mnie ktoś potem o kolaborację z Niemcami, broń Boże, nie posądził, bo przecież to dziecko Wellinger ciągle się wszędzie na fioletowo buja) i udaję się do pokoju.
I myślę znowu o tym biednym dziecku Dawida.
Nie sądziłam, że będę kiedykolwiek współczuć komuś tak blisko spokrewnionemu z Izunią.
Życie nas ciągle zaskakuje.
Ale co tam. Człowiek w dresie wszystko zniesie.
A właśnie. To jest chore. Bo przecież jak zwykle mam na sobie mój klasyczny zestaw. I przecież jak zwykle zawiera on jeden z podkoszulków Skrobota.
A kwestia Skrobota jest dość newralgiczna ostatnimi czasy.
Tylko że ja nie wiem, co bym miała z nimi zrobić? Oddać mu? Czy na szmaty do podłogi przerobić? Szkoda takiej dobrej bawełny...
A poza tym ja jestem do nich przywiązana emocjonalnie. O. Koniec dyskusji.
Trzy dni ledwo mijają, a do domu wraca Izabela. Z jeszcze jednym małym kolesiem.
Mały koleś jest dość pomarszczony i widać mu połowę żył przez skórę, a tak poza tym jest spoko.
Do czasu aż nie zaczyna demonstrować siły swoich również niby małych płuc. A może on tam ma w środku jakiś głośnik zamontowany? To by nawet tłumaczyło, dlaczego to darcie jest tak głośne. Mogliby dołączyć instrukcję, gdzie się to wyłącza. Albo chociaż ścisza.
Dobra, bez głupich żartów. Ten koleś już chyba z piętnaście minut się drze. Bez przerwy. Chcieli dziecko, to mają.
- Marzenka, posiedziałabyś chwilę przy Maciusiu? - pyta mnie mama, wchodząc do salonu, gdzie usiłuję oglądać telewizję.
MACIUSIU?!
- Że jak on ma na imię?
- Maciuś. Prawda, że ładnie?
- Tak jak Kot? - dopytuję dla pewności.
- Eee... A tak, tak. To jak - posiedzisz? Bo Iza zmęczona usnęła, a Dawid jeszcze nie wrócił z treningu, a ja muszę iść do sklepu.
- A taty nie ma? - pytam rozpaczliwie, bo czuję, że zaraz mnie zostawią samą z tym trzydniowym kolesiem... znaczy Maciusiem i śpiącą Izunią.
Boże, jak można dać dziecku imię po Kocie.
- Tata w pracy.
- To może ja pójdę zamiast ciebie do tego sklepu, co?
- Marzenka, nie bądź dziecko.
Aha, fajnie. Dziecko to akurat ryczy w pokoju nad nami.
- Idę do sklepu - stwierdzam i koniec. - Do której jest otwarty?
- Jeszcze dwie godziny.
- Zrób mi listę zakupów i pójdę.
Mama wychodzi z salonu, a chwilę później słyszę warkot silnika na podwórku.
No nie. Wydymała mnie własna matka.
Ona jest chyba szurnięta. Zostawiła własnego wnuka na pastwę własnej córki.
Wchodzę na górę, do pokoju gołąbeczków i co widzę? Izunia śpi jak zabita na łóżku, z watą w uszach, choć to i tak tylko częściowo tłumaczy, w jaki sposób się jej udało usnąć w tym wrzasku; a mała Maciejka drze się w swoim łóżeczku, aż cała czerwona się zrobiła. Znaczy się zrobił.
Szkoda mi go strasznie, chociaż nie wiem za cholerę, o co mu chodzi. Może się już zdążył zorientować, jaki ten świat jest zjebany i chce, żeby go stąd z powrotem zabrać. Jak tak, to popieram. Popieram w stu procentach.
Ale tymczasem moje poparcie chyba na niewiele się zda.
A może by tak obudzić tę jego rodzicielkę?
Hmm, zdaje się, że ona, za przeproszeniem, padła na pysk ze zmęczenia. Bo nie wygląda niestety tak powabnie jak zazwyczaj.
To może by jej jednak dać się trochę przespać?
Nie no, co się ze mną dzieje. Od kiedy ja się Izunią przejmuję?
- Ej, wstawaj! - szarpię ją za ramię.- On cały czas płacze.
Izabela wraca powoli do rzeczywistości. Siada na łóżku, spogląda w stronę dziecka i sama zaczyna ryczeć.
No fajnie. Teraz to już sobie tym bardziej poradzę.
- Co jest?
Izunia jeszcze chwilę sobie popłakuje, a w końcu informuje mnie spazmatycznie:
- Ma-ma-rzena ja nie wiem co mam ro-robić. Ja sobie z wła-snym dzieckiem nie ra-radzę.
Świetnie.
- Dobra, dobra. Weź coś zrób, bo ryczy.
- No prze-cie-ee-eż mó-mó-mó-wię że nie umie-em - zakrywa twarz dłońmi i rozkleja się do reszty jak Dawidowe uszka w Wigilię.
No dobra, jak zwykle wszystko na mojej głowie.
Podchodzę do łóżeczka i łaskoczę tego małego gostka po brzuchu.
Kopie prawą nóżką. Hmm. Powinnam wyciągnąć z tego jakieś wnioski?
Zastanawiam się intensywnie, co opowiadała Angelika o Wiwiance. I wychodzi mi na to, że jeśli dziecko jest nażarte i ma zmienioną pieluchę, a dalej się drze jak stare gacie, to pewnie ma kolkę. Czy coś takiego. I że trzeba go masować po brzuszku. I nóżkami mu ruszać czy coś.
Tylko że jak ja mu zacznę nóżkami ruszać, to mu je pewnie odkręcę.
Matko Bosko, czy to wszystko musi być takie mikroskopijne?
Ja to się nawet tej Izunii nie dziwię, że sobie nie radzi. Jak człowiek przyzwyczajony do łażenia po wybiegu, a nie do normalnego życia, to potem ma jeszcze większy problem.
Okej. Masuję. Całymi trzema palcami. Więcej się nie bardzo mieści.
Coś jakby mniej ryczy. Trochę. Nie żeby całkiem przestał.
No dobra, to teraz te nogi nieszczęsne. Może być rowerek. Rany, mnie by się w dłoni cała garść takich nóżek zmieściła, takie to to małe.
Ej, kurde, działa nawet. Łapy mi się trzęsą, ale jakoś daję radę. O matko.
O ja pierniczę. Przestał ryczeć. Jestem genialna. Powieszę sobie na drzwiach tabliczkę Marzena Kubacka Cudotwórca.
A Maciek sobie zasypia. Całkiem sympatyczny człowieczek.
Chociaż nie. Nie Maciek.
Maniek.
Jak się mamy dogadywać, to będzie Mańkiem.
Maniek i Mania. I tak wszyscy do mnie tak mówią, to niech będzie. A nuż się jeszcze zakumplujemy?
Podchodzi do mnie Izunia.
- Jak ty to zrobiłaś?
No to jej mówię, co i jak, a ta znów w płacz.
- Co ci znowu?
- To ja powi-innam takie rze-czy wie-e-dzieć.
- Przecież ci mówię, że Angelika mi to powiedziała.
- I co? Jestem bez-na-aa-dziej-ną-ąąą mat-ką-ą...
- Przestań się mazać, okej?
W sumie to mi jej nawet trochę szkoda.
Tak, szkoda mi Izunii. Można sobie tę datę zakreślić na czerwono w kalendarzu. Pozwalam. I obchodzić rocznice też można.
- O-ookej - mówi i maże się dalej.
- Słuchaj, zadzwonię do Angeliki, żeby przyszła jutro czy tam pojutrze. To sobie pogadacie, może być?
- A-ale Ma-rzena prze-cież ona mnie wy-wy-śmie-je-eee...
- Jak nawet ja cię nie wyśmiałam, to ona tym bardziej nie. Poza tym wychowuje dziecko i męża, więc ma spore doświadczenie.
- Do-ooo-brze. Dzię-kuję.
Okazuje się, że jestem dobrym człowiekiem. Ale dziwnie.
- To idź spać. Maniek też śpi, to sobie śpijcie razem.
- Ma-aa-niek?
- No twoje dziecko, nie?
- A tak. Tak. Maniek. Może być. Marze-na... bo Dawid chciał, że-eee-byś zosta-ła chrze-e-estną Maciu-usia. A-ale ja nie chcia-ałam. Ale tera-az bym chcia-ała. Ba-aaa-rdzo.
O kurde. To mnie trochę teraz przytkało.
Bardziej niż trochę. Całkiem właściwie. Wychodzi na to, że Izunia właśnie mnie prosi, żebym trzymała jej własne dziecko do chrztu. Może jakaś chora jest?
Nie no, poza tym, że jej oczy całkiem zapuchły od tego płaczu, nos się jej błyszczy i nie potrafi zbudować zdania nieprzerwanego spazmatycznymi wstawkami to wszystko jest okej.
Znaczy w sumie nie jest. Bo nagle wygląda strasznie ludzko. I taką jej wersję chyba pierwszy raz w życiu widzę. Może jakby tak częściej ryczała, to bym ją zaakceptowała.
- Okej. Może być - zgadzam się, bo co mi tam szkodzi. - A chrzestnym kto będzie?
- Dawid chciał Ti-i-tusa. Jeszcze nie pyta-liśmy.
- Ooo, jak ty go poprosisz, to się na pewno zgodzi.
- Bo?
Boże, jacy ci ludzie są głupi. Co ona myśli, że nie opada mu szczena na jej widok? Każdy facet reaguje na nią tak samo. To przecież każdy by się zgodził. Obojętnie na co.
- Bo go znam.
- A-aha.
Do pokoju wchodzi Dawid.
Patrzy na Izunię. Patrzy na mnie. Patrzy na dziecko. Jeszcze raz na nas. Drapie się po głowie.
- A co tu się właściwie dzieje?
__________
Także no, jest potomek, ród nie zaginie, to najważniejsze.
Z mniej ważnych rzeczy zapraszam tutaj --> Niedorośli. Głupki się nie chcą dać napisać, ale walczę. Niedługo powinnam ruszyć.