Skoki w Zako.
Trąbki, piwo i januszyzm narodowy.
Grażynizm też - w zależności od płci.
Oraz wzdychania Izabelii.
- Co ja założę na tę skocznię?
Jakby ktokolwiek zwracał na to uwagę.
- Tylko dzieci nie zapomnij zabrać - przypominam tak na wszelki wypadek. Taka jest zaaferowana wybieraniem outfitu na trzeci dzień pod skocznią z rzędu, że może jej umknąć fakt posiadania potomstwa.
- No tak - Izabela puszcza moją uwagę mimo uszu. - Ty się na przykład nie musisz zastanawiać co na siebie założysz.
- Wiesz jaka to oszczędność czasu? I pieniędzy?
- Morgenstern też jest tego zdania? - Izunia mruga niewinnie oczami.
- O to to już się jego musisz zapytać.
- O tej porze, kiedy on się tu pojawia, to ja już śpię.
- Wcześnie chodzisz spać.
- Niekoniecznie.
Cóż, może i mnie odwiózł wczoraj wieczorem do domu dość późno, ale ostatecznie jestem dorosła i jakbym chciała to mogłabym nad tym piwem siedzieć do samego rana i żadna Izunia nie ma prawa się czepiać. A te jej pseudo dwuznaczne uwagi to se może wsadzić. Nie powiem gdzie.
A zresztą był z nami Kraft. Ale nie czuję się w obowiązku jej o tym informować.
I może przez wzgląd na obecność rodziców zapycham sobie ryj kanapką. Po co urządzać sceny od rana.
Ale moja mama najwyraźniej lubi podkręcać emocje.
- No właśnie, kto to cię odwoził w nocy? Chętnie byśmy poznali tych twoich kawalerów.
Kawalerów. Liczba mnoga.
- Okej, jak będę zakładać harem, to was powiadomię.
Mama jednak nie daje za wygraną.
- No już się nie wstydź. Bez powodu się nie wraca do domu w środku nocy.
Racja. Tym razem powodem była kolejna nieudana inwestycja uczuciowa Krafta. I jego brak predyspozycji do upijania się w samotności. I prawdopodobnie moje skłonności do masochizmu. Bo przecież żeby tego jego jojczenia z własnej woli wysłuchiwać, to nie można być całkowicie normalnym.
Wreszcie się odbiło na moim zdrowiu przebywanie w wątpliwym jakościowo towarzystwie.
I jakby tego było mało, obecność Izabelii też nie pomaga w odnalezieniu równowagi psychicznej. Moja mama również odleciała z orbity. Patrzy na mnie wyczekująco, jakby naprawdę spodziewała się, że na następny niedzielny obiad przyprowadzę narzeczonego.
- Przykro mi bardzo, ale muszę cię rozczarować. Naprawdę nie sądzę, żebym w najbliższym stuleciu miała założyć rodzinę. Zamówienie na kolejnego wnuka to raczej składaj u synowej.
Izunia zaczyna dławić się sałatą. Dawid udziela jej pomocy w postaci przywalenia otwartą dłonią w plecy, aż jej łzy w oczach świecą. Proszę jak ją wzruszyła wizja kolejnego potomka.
A ja sięgam po dżem. Zdaje się, że dyskusja już się zakończyła.
Oglądam sobie drugą serię pod skocznią wraz z połową kadry tych nieudaczników. Oraz z Thomasem Morgensternem. Nie wiem no, przyczepił się jak rzep psiego ogona i chyba zapomniał, że powinien wspierać raczej drużynę austriacką. Ciekawe kiedy się tym dziennikarze zainteresują. Bo że ten fakt w końcu nastąpi, to akurat nie mam najmniejszych wątpliwości.
Ludzie trąbią jak pojebani i chociaż co zawody zamiaruję nabyć zatyczki do uszu i co zawody o tym zapominam, to tym razem dźwięki tych cholernych trąbek zagłuszają westchnięcia Anżeja Stękały.
- A tobie co niby?
- A, nic...
- Jak nic, to nie wzdychaj.
- Smutny jest - tłumaczy uczynnie Kot.
Dzięki za info.
- Naprawdę? A myślałam, że ma problemy z oddychaniem.
- Nie mam - wzdycha Andżej raz jeszcze.
Powinien raczej stękać.
Nie, nigdy nie przestanie mnie bawić jego nazwisko.
- Aha. To chcesz się wypłakać ciotce Mańce w rękaw czy przestaniesz wreszcie wzdychać?
O, Hayboeck dobrze skoczył. Kraft się ucieszy.
Dlaczego ja myślę o samopoczuciu Szczurowiewiórki? Ratunku.
- Ja bym tylko chciał umieć skakać.
No cóż.
- A ja bym chciała mieć zapas czekolady do końca życia.
Stęki patrzy na mnie zrezygnowany.
- Ty mnie chyba nie rozumiesz.
- Marzenka - Kot wyraźnie bawi się w adwokata Anżeja. - Chodzi o to, że jak Stęki obejrzał tę wystawę Ewy, to od tej pory mu smutno. Bo on nie ma tyle medali.
Właściwie to nawet bardzo się mu nie dziwię. Jak się człowiek napatrzy na osiągnięcia Stocha, Schlierenzauera czy innego Ammanna i uświadomi sobie, że niby trenuje tę samą dyscyplinę sportu, to naprawdę może popaść w ciężką depresję.
- Proponuję przestać chodzić na takie wystawy, to ci humor wróci do normy.
- No ale nie mogłem nie pójść... Wszyscy poszli...
Ciekawe czy reszta nielotów też zaliczyła taki spadek nastroju.
- Dobrze, to już więcej nie idź.
- To powiedz Ewie, żeby więcej takich wystaw nie organizowała.
Proszę, jaki passive agressive się zrobił. Spokojnie, jak on jest przyszłością tej kadry, to nie będzie specjalnie okazji do świętowania sukcesów.
- Ekhem, khem... - Morgi kładzie mi dłoń na ramieniu. - Przepraszam, że się wtrącam, ale stało się coś?
A no tak, przecież on nic nie rozumie.
- Zacznij się uczyć polskiego jak Kraft, to będziesz mógł uczestniczyć w rozmowie bez problemów.
- Oj, nie musisz być taka niemiła.
- Muszę - stwierdzam z przekonaniem.
- No tak... cała Mania.
- Jak ci się nie podoba, to nie musisz się ze mną zadawać.
- A czy ja powiedziałem, że się nie podoba?
Nic nie odpowiadam, wpatruję się w skocznię, usiłując powstrzymać uśmiech. Zbliżamy się do pierwszej dziesiątki, czas by się może zainteresować konkursem dla odmiany.
- Czemu tak zamilkłaś?
- Oglądam zawody. Jestem zajęta.
- A z tym Andrzejem to rozmawiałaś.
- Bo on miał poważny problem - informuję, choć nie wiem czy sama w to wierzę.
- Ja też mam wiele problemów.
- Ale nie taki, że nie potrafisz skakać.
- No... taki to może faktycznie nie - przyznaje szczerze Morgi.
- Właśnie. Napatrzył się na te wasze medale na wystawie i zrobiło mu się przykro.
- Biedny. A propos. Widziałaś może ten największy bukiet medali?
- Ten Gregora Schlierenzauera? - mrugam niewinnie rzęsami.
- Nie, nie, coś ci się pomyliło. Mój był zdecydowanie większy - mówi Thomas z przekonaniem.
- No nie wiem.
- Powinnaś do mnie wpaść, przyjrzeć się z bliska i dopiero ocenić rozmiar.
- Niestety, ale jestem bardzo zapracowana.
- Bardzo? - pyta Morgi, przysuwając się bliżej.
- Bardzo.
Co mi się dzieje? Czy ja się nawdychałam oparów z januszowego piwa?
- Ej, czy was w ogóle ten konkurs interesuje? Marzenka, teraz już Kraft skacze - informuje mnie Maciej Kot.
I dobrze robi, bo o mały włos przegapiłabym jak Kamil Stoch wygrywa konkurs, a drugie i trzecie miejsce zajmują kolejno Szczurowiewiórka i mój brat. Kraft jak zwykle będzie przekonany, że to mój ulubiony skład podium. Wiele się nie pomyli.
Niby Stefan taki załamany, tak go boli degrengolada społeczeństwa, zwłaszcza jego żeńskiej części, a jakoś nie widzę negatywnego wpływu nieszczęść w jego życiu prywatnym na życie zawodowe. To jest co najmniej irytujące. Nie żebym mu źle życzyła, ale mógłby wykazać trochę normalności.
Nie no, wiem, że tak naprawdę by nie mógł. Generalnie na tym polega bycie Stefanem Kraftem. Na niewykazywaniu normalności.
Jakoś mi tak nagle przestają przeszkadzać te trąbki i piwo. Wystarczy, że Kamil wygrywa konkurs, rozsiewa naokoło radość pięciolatka i świat staje się mniej irytujący. Przynajmniej na pół godziny. W moim przypadku to i tak więcej niż ustawa przewiduje.
Ech, czy ja się kiedyś nauczę życia?
Postanowiłam posprzątać cały pokój naraz, więc wypieprzyłam wszystko na środek. Z szaf, z półek, z szuflad. Ze wszystkiego. Oczywiście na tym skończył mi się zapał i siły, więc teraz siedzę w tym pierdolniku z silnym przekonaniem, że chyba mnie pojebało.
I jeszcze przyszedł Maniek z Anią. I przytachali ze sobą pudło pluszaków. Jasne, w tej sytuacji to już w zasadzie żadna różnica. Burdel był, jest i pewnie po ich wyjściu dalej będzie.
A ja jutro lecę do Japonii i pasowałoby się może spakować. A może i nie. Przed wyjściem wrzucę coś do walizki na chybił trafił, a jak się okaże, że nie mam w czym chodzić, to się udam po podkoszulek do Skrobota. Sounds like a plan. Choć właściwie od czasów Juleczki jakoś mi się nie zdarzyło nic wykraść z jego garderoby. Jak tak dalej pójdzie, będę się musiała udać na zakupy. Boże drogi, do czego to doszło.
Tymczasem Ania z Mańkiem chowają miśki w mojej szufladzie na skarpetki.
- Trzeba pić syropek - tłumaczy Maniek królikowi bez jednego ucha, który pamięta jeszcze czasy mojego dzieciństwa. - I leżeć w łóżeczku.
- Co tam, misie są chore? - pytam.
- Tak. Biegały na śniegu bez czapki - Maniek kiwa głową z przyganą. - A mama mówiła, że nie wolno. I co, króliczku? Musisz leżeć w szpitalu.
Jak już tak leży, to można by mu przy okazji wykonać przeszczep ucha. Taka tam luźna propozycja.
- A wiesz, Mania, że pani w przedszkolu mówiła, że widziała tatusia w telewizorze? - informuje mnie Maniek, zakładając królikowi na jedyne ucho moją skarpetkę. - Ale... ciebie nie widziała.
Mój mały ziomek spuszcza wzrok, ewidentnie czuje się niezręcznie przekazując mi tak przykrą informację.
- Nie martw się - pocieszam go. - Ja nie lubię być w telewizorze.
- Nie jest ci smutno, że nikt cię nie kameruje? Jeździsz wszędzie z tatusiem i co? Nikt cię nie widzi.
Tak mi przykro, że aż wcale.
- Wiesz, ja nie lubię tego pana, który trzyma kamerę i dlatego on nie podchodzi do mnie za blisko. I po prostu mnie nie widać.
- Mhm... może się kiedyś polubicie? - nie traci nadziei Maniek. - I wtedy będzie cię kamerował z bliska.
- Może. A nawet jak nie, to ja się tym nie przejmuję. I ty też się nie przejmuj, dobrze?
- No... dobrze - zgadza się Maniek, choć jeszcze nie do końca przekonany. - Będę próbować.
- Siku - informuje Ania, stając przede mną z niezadowoloną miną.
- Oczywiście już zrobiłaś? - upewniam się.
- Mhm.
No tak. Jakby ktoś chciał się przekonać, jak wyglądają prawdziwe życiowe problemy powinien spędzić ze dwa dni w towarzystwie małych dzieci.
A teraz czas zmienić pampersa.
__________
Gdyby to były Igrzyska Śmierci, to właśnie osiągnęlibyśmy Trzecie Ćwierćwiecze Poskromienia XD A tak to tylko 75. rozdział, bez większych sensacji. Dziękuję Wam za wszystkie komentarze i proszę o więcej!