Maciej Kot żyje. Wnioskuję tak po tym, że poleciał z nami do Sapporo. Bo jednak po rewelacjach Krafta o ich nauce jazdy, wcale nie byłam tego taka pewna. Za to sam potencjalny przyszły władca szos Japonii swoją obecnością nie raczył zaszczycić. Nie przeszkadza mi to specjalnie. Błogosławię każde pięć minut, kiedy moje biedne uszy nie muszą słyszeć tego pseudopolskiego szprechania.
Ja tam nie mam nic przeciw obcym kulturom, do czasu, kiedy nie naruszają mi mojej własnej. Na przykład tutaj. Rozumiem, że ktoś może smakować w surowych rybach, ludzie mają różne upośledzenia, ale czemu od razu ja też mam to jeść? Jak sobie Japońce zapraszają europejczyków, to mogliby przy okazji zaprosić ziemniaki i kotlety z kurczaka. Ale nie. Siedzimy przy stole z tymi idiotycznymi pałeczkami i ogólnie mamy mały problem. Znaczy tak: Kamil, Stefek, Maciek i sztab szkoleniowy są już przyzwyczajeni. Co roku te same problemy, a jak widać niektórzy potrafią się adaptować do trudnych warunków pracy. Nawet mój brat idiota daje radę. Ale, jakby nie było, tę drużynę stanowi również Cudowne Dziecię Polskich Skoków, Stękający Andrzej oraz ja.
Andrzejas grzebie bez przekonania w talerzu, bo nawet sobie coś na niego nałożył, ale mimo wszystko wygląda na ciężko pokrzywdzonego. Natomiast Klimek... czasem jak na niego patrzę, mam ochotę uczcić jego inteligencję minutą ciszy. Murańka usiłuje zjeść ziarenko ryżu jedną pałeczką. Nie mam zielonego pojęcia, jak ma zamiar tego dokonać, ale jedno nie ulega wątpliwości - na pewno po tym posiłku nie przytyje. A czyż to nie najważniejsze w przypadku skoczka narciarskiego? Inteligencja, dla odmiany, nie jest wymagana.
- Ja to bym chyba wolał kromkę z dżemem... - mówi niepewnie Andrzej.
Ja to szanuję.
Ale tego specjału raczej tu nie uświadczymy.
- Jakby co - mówię litościwie - ja zaraz idę na miasto w poszukiwaniu jakiegoś maka albo czegoś w tym rodzaju, więc... teraz niech trener zatka uszy... możesz iść ze mną.
Andrzejas intensywnie się zastanawia.
- Zero surowych ryb?
- Zero.
- Ach... mhm... no to - stęka sobie Andrzej - to może... to ja z tobą pójdę... jeśli można.
- Można - zezwalam miłosiernie.
- Aha. To dziękuję.
Niech nikt sobie nie myśli, że Andrzej Stękała jest jakiś wychowany czy coś. Nie. Zdaje się, że pierwszym kryterium przyjęcia do kadry A jest brak podstawowych umiejętności funkcjonowania w społeczeństwie (może poza Miszczem, ale on tu akurat jest za zasługi). Jądruś się mnie po prostu boi. Wiem o tym już od dłuższego czasu, ale wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla jego wytrwałości. Mnie by się tam nie chciało bać jakiejś grubej baby, z którą na dodatek musi współpracować dzień w dzień przez dobrych kilka miesięcy. Ale proszę bardzo. Droga wolna. Skrobot go nastraszył, idiota jeden, a ja teraz się czuję jak żywa legenda, lepsza od Smoka Wawelskiego albo innej Godzilli. A na pewno groźniejsza.
- Fajnie tu - mówi Andrzej, kiedy wchodzimy do lokalu i zasiadamy przy stoliku koło okna.
Nie żeby coś, ale każdy McDonald's wygląda mniej więcej identycznie, więc nie wiem, z czego się tu cieszyć. No chyba, że się jest w nim pierwszy raz w życiu. Może po prostu Andrzejas jest porządnym skoczkiem narciarskim i z zasady nie odwiedza takich przybytków.
- No. Super. Ketchup masz do tych frytek?
- Tak.
Cisza. Andrzejas w skupieniu odpisuje na smsa.
- Jak kocha to poczeka... a żarcie niekoniecznie - uprzedzam lojalnie, bo co się ma zmarnować, ja w razie czego zjem, jakby mu miłość apetyt odebrała.
- Co?... A nie, to nie dziewczyna...
- To tym bardziej nie stawiałabym telefonu ponad jedzeniem.
- Pewnie masz rację - zgadza się Jądruś i sięga po hamburgera.
Będą z niego jeszcze ludzie.
- A ty, syneczku, to ile masz lat? - pytam po chwili, usiłując podtrzymać namiastki tej przywiędłej konwersacji.
- Dwadzieścia - mówi, gryząc frytkę. - I siedem miesięcy - dodaje po namyśle. Widać nie obca mu wyższa matematyka.
- Mhm. A maturę chociaż zdałeś?
- Zdałem - pręży dumnie pierś.
- To powinieneś być mądrzejszy.
Andrzej wpatruje się we mnie tępym wzrokiem, jakby na potwierdzenie tezy o jego domniemanym debilizmie.
- To znaczy...
Kiedy już mam zamiar zacząć mu tłumaczyć, że wybranie sobie na mentora Klemensa Murańki może nie być najlepszą decyzją życiową, tenże Klemens pojawia się w drzwiach McDonald'sa. A za nim stoją jeszcze Koteł, Stefek, Miszczu i mój brat idiota. Wkraczają do środka i kierują się w naszą stronę. Postronny obserwator mógłby stwierdzić, że grupą dowodzi Cudowne Dziecię, ale ja znam tych ciołków na tyle, żeby wiedzieć, że któryś go tam z tyłu popycha w okolicy krzyża, żeby tę sierotę, jako teoretycznie najbardziej niedojebaną z nich wszystkich, wystawić na pierwszy ogień.
Nie najgorsza taktyka.
- Cześć - mówi Klimek, kiedy wreszcie docierają do naszego stolika. - Przyszliśmy z wami zjeść - szczerzy się w uśmiechu, zapewne przekonany o tym, że jest to niezwykle radosna wieść dla całej zgromadzonej w tym lokalu społeczności.
Chwila... Jedna osoba na pewno jest zadowolona.
- Tak? A Andrzej wysłał ci sms-a?
- Tak! - odpowiada Dziecię, zanim Jądruś zdąży dać mu jakieś sygnały dymne ostrzegawcze.
- Taaa... Głodni jesteście?
- Trochę - odpowiada Maciek i przysuwa sobie krzesło od innego stolika.
- Przed chwilą był obiad. Będziecie grubi jak świnie jak tak będziecie co chwilę jeść. I będziecie klepać bulę jeszcze bardziej niż do tej pory.
- Ale chcieliśmy sobie trochę pozwiedzać Sapporo i po drodze znów zgłodnieliśmy - zapewnia solennie Miszcz, a ja po raz kolejny w życiu zastanawiam się czy on jednak na pewno jest tak inteligentny na jakiego wygląda.
- I przypadkiem was tu zawiało... Nie wiem, czy wiecie, ale maka możecie sobie też zwiedzić w Polsce.
- Może i tak. Ale popatrz na ten lokalny folklor! Same skośne twarze... i w ogóle... - Kota wyraźnie ponosi melanż.
- Dobra, co wam zamówić? - wchodzi mu niemalże w słowo Stefek, być może tylko i wyłącznie po to, żeby oszczędzić mu dalszej kompromitacji.
Zaczyna się klasyczna rozkmina nad ofertą McDonald'sa (nazwałabym to nawet burzą mózgów, ale oni nie mają mózgów), pełna emocji, zmian zdania, a nawet okrzyków (Weź mi jednak duże frytki!), jednak ogólnie rzecz biorąc nie jest to nic, do czego nie byłabym już przyzwyczajona. Spożywam więc sobie moje jedzonko ze stoickim spokojem i nie zwracam specjalnej uwagi na te sieroty, które sprawnie przeszły z tematów gastronomicznych do życiowych. Bo hamburgery są smaczne, a Agnieszka chrapie. Nie wiem, co ma piernik do wiatraka, ale najwyraźniej Klemens Murańka dostrzega w tym jakiś związek czy też może jakąś zależność. Ale jeśli chodzi o niego, to naprawdę niewiele może mnie jeszcze zdziwić. Zbyt dużo razy miałam okazję podziwiać jego wyczyny. A doprawdy jest co podziwiać. Jest to bowiem człowiek o niewyczerpanym potencjale, jeśli chodzi o debilizm i nieogarnięcie.
- Wiesz, że ty też chrapiesz? - wtrąca Jądruś.
- Jak to? - odpowiada mu wielce zdziwiony Klimek. - Nigdy nie słyszałem.
- Może dlatego, że wtedy śpisz - Miszczu delikatnie naprowadza go na wytłumaczenie tej, jakże nieprawdopodobnej, sytuacji.
- Aha... i nie mogę słyszeć, że sam chrapię?
- Niestety - odpowiada Kamil.
- Chyba raczej na szczęście - wtrącam, sięgając po frytkę.
- Nie sądziłem, że kiedyś do tego dojdzie, ale muszę się zgodzić z moją siostrą - stwierdza Dawid. - Klimek chrapie jak dzika świnia.
Zazwyczaj te ciołki preferują indywidualne sesje pseudoterapeutyczne, ale najwyraźniej zbiorowo też potrafią się wywnętrzać. I chyba lubią nawet.
- Racja. Nie ma czego żałować - przyznaje Stoch po zastanowieniu. - I wiem, co mówię. Bo kiedyś spałem z nim w jednym pokoju.
- A co ja mam powiedzieć? - żali się Jądruś. - Ja mam z nim pokój w każdy weekend.
- A ile ty jesteś w kadrze A? Miesiąc? Poza tym jak ci tak źle, to możesz się wrócić do kontynentala - podpowiadam uczynnie.
- Nie no... bardzo mi tu dobrze... Tylko... tylko... - stęka Andrzej.
- Tylko co?
- Marzenka, daj chłopakowi spokój - Stefek jak zwykle robi za gołąbka pokoju. Ja tam nie wiem, ale mnie by się taka rola średnio podobała. Gołębie tylko srają i w żaden inny sposób nie zaznaczają swojej egzystencji. Ale co kto lubi.
- Kocie, co ty tak siedzisz i nic nie mówisz? - stosuję się do zaleceń Stefana i znajduję sobie inny obiekt do wyżycia się.
- Myślę.
A to interesujące. I niespotykane. I mało prawdopodobne.
- A o czym?
- O moim samochodzie.
W głowie zapala mi się czerwona lampka.
- I może jeszcze o Krafcie?
- Skąd wiesz?! - Maciek wydaje się być szczerze zaskoczony.
- Potrafię dodać dwa do dwóch, Kocie.
- Czyli... że co?
- Że jajco. Czy Kraft rozwalił ci już samochód, czy jeszcze nie zdążył?
- Je... znaczy się nie. Ale martwię się, że jest do tego zdolny.
Oczywiście, że tak. Kraft jest zdolny do wszystkiego.
- Czyli co - rezygnujesz z nauki?
- Eeee... nie chciałbym być niemiły... ale to było straszne.
- Szczegóły - zarządzam, opychając się frytkami. Chyba mnie to bawi.
- Dwadzieścia jeden razy... - zaczyna opowiadać Kot - dosłownie, bo liczyłem... dwadzieścia jeden razy nie udało mu się ruszyć z miejsca. Gasł mu silnik po prostu. A jak mu się w końcu udało, to tak szarpnęło samochodem, że myślałem, że sobie kark zwichnąłem.
- Pff... mogło być gorzej.
- Było gorzej! Później. Przy pięćdziesięciu na godzinę wciąż jechał na dwójce. A biegi zmieniał tak, jakby chciał wyrwać lewarek. I równocześnie się na niego patrzył. Więc wtedy nie patrzył na drogę. I nie panował nad kierownicą. Na szczęście to była zupełnie polna droga, wiesz, ta niedaleko mojego domu... ale jedną kurę i tak rozjechał.
Stefan Kraft - specjalista do spraw rosołu.
- Powinieneś mu podziękować. Obiad ci zasponsorował.
- Marzenka! Ja nie potrzebuję! Ja bym chciał żyć! A jak tak dalej pójdzie - to różnie z tym może być.
- Oj, Kocie, Kocie... przecież ty lubisz adrenalinę.
- Adrenalinę - prycha Maciek. - Skoki razem z rajdami nie wyzwalają takiej adrenaliny jak piętnaście minut obok Krafta za kierownicą!
__________
Nie ma się czym chwalić, ale jednak napisałam. A na dole nowa ankietka. Proszę głosować! ;)