Dwunasty marca to nie jest mój ulubiony dzień w roku.
Raz, że jest cztery dni po dniu kobiet, a dwa, że to moje nieszczęsne urodziny. I wszystkim się jeszcze atmosfera trzyma od ósmego marca.
Ja się naprawdę nie prosiłam o narodziny w takim kretyńskim terminie.
Mam tak cudownie własny pokój na dwie noce w tym całym Trondheim i to jest chyba jedyny plus mojej aktualnej sytuacji.
Bo poza tym, to już jestem tragicznie stara.
Ubieram się w kadrowy dres, podkoszulek Skrobota, czeszę się i myję zęby. I schodzę na śniadanie. To będzie cholernie uciążliwy dzień.
Na stołówce wszyscy grzecznie siedzą i jedzą. Wszyscy poza trenerem oczywiście. Dam sobie rękę uciąć, że przeprowadza wideokonferencję z żoną. On nawet jakby bardzo chciał, to by jej nie zdradził. Ta kobieta nad nim sprawuje ścisły nadzór dwadzieścia cztery na dobę. Nawet na odległość.
- Cześć - mówię, siadając między Kamilem a Jaśkiem.
W odpowiedzi dostaję kiwnięcia głową i uniesione dłonie. Rzymski salut normalnie. Żreją, aż im się uszy trzęsą. Nawet nie mają czasu odpowiedzieć.
O urodzinach oczywiście cicho. Nie powiem, żebym była specjalnie zaskoczona. Po tym, jak na mnie wszyscy naskoczyli z jakimś zielskiem w dzień kobiet i nerwowo nie wytrzymałam takiej gęstości osób na metr kwadratowy, to im się nawet nie dziwię, że stopniują napięcie.
Wkracza trener.
- Wszystkiego najlepszego, Marzenko - całuje mnie po tatuśkowemu w głowę i kładzie przede mną małe pudełeczko.
- Dziękuję - uśmiecham się grzecznie, bo mnie jednak rodzice jako tako wychowali. W przeciwieństwie do mojego brata.
Chłopaki patrzą się po sobie. W końcu wstaje Piotrek.
- No dobra - mówi. - Bo żeśmy w sumie chcieli później, nie? No ale jak się sztab szkoleniowy tak wyrywa, to lepiej od razu. Czekaj chwilę.
I wybiega ze stołówki. Patrzę na chłopaków i odnoszę wrażenie, że chyba jednak nie do końca ustalili między sobą przebieg wydarzeń.
- To może otworzysz? - podsuwa nieśmiało trener.
No to otwieram, pamiętając jednocześnie o tym, żeby się pozachwycać, żeby potem nikomu nie było smutno i takie tam.
A tu bum. Mój zachwyt nawet nie jest sztuczny.
W środku są kolczyki. A kolczyki to jest właśnie jedyna biżuteria, jaką noszę. No jeszcze medalik, ale to się nie liczy. Tak naprawdę to ja się bez kolczyków goła czuję i tyle w temacie.
Czyli może jednak jestem kobietą.
Wraca Piotrek, krzycząc wszystkiego najlepszego i przy okazji interesując swoją skromną osobą całą stołówkę. Rzucają się na mnie wszyscy po kolei z życzeniami, już mi się w oczach mieni od tej ich liczby. I na koniec na pierwszy plan wyjeżdża poducha. Z jebickim wizerunkiem całej tej zgrai. Zdaje się, że z jakiegoś letniego obozu, bo nie do końca kompletnie są ubrani.
Mrugam kilka razy. Ale to nie znika.
- No... dzięki - uśmiecham się.
Chcieli dobrze, tak? Nie ich wina, że są niedorozwinięci.
- Bo Dawid mówi, że ty zawsze śpisz na swojej poduszce, nigdy na hotelowych - mówi Jasiek. - No to masz teraz taką piękną, że będziesz ją mogła wszędzie wziąć. I zawsze na niej spać.
Cudownie.
- I będziesz sobie mogła wybrać, któremu tym razem dać buzi na dobranoc! - wybucha śmiechem Piotrek.
Chłopaki mu wtórują, a ja mam ochotę ich wszystkich pozabijać.
Wygrywa Freund, drugi jest Prevc. Dwadzieścia punktów różnicy znaczy się. Ja już nawet nie ogarniam, który jest aktualnie pierwszy w generalce.
I w gruncie rzeczy mam to w dupie.
Zbieram sobie sprzęt, a nagle przede mną wyrasta Kraft.
- Mania, poczekaj. Musze ci pofiecieć.
Uzbrajam się w cierpliwość, bo naprawdę tylko to mi pozostało.
- Chciam przestać z polski, ale cię lubię. I nie matf się. Nie gniewam się.
Szczerze mówiąc, to ja już nawet nie pamiętam, co mu znowu zrobiłam. Pewnie go wyśmiałam. Tak sądzę. No ale że się będzie dalej uczył polskiego to doprawdy kamień z serca.
- I fffszy...skieko najepszeko - szczerzy te swoje zęby. - Tuszo strofia. I sto lat.
A tak. Co do tuszy to się zgadzamy.
- Dzięku...
- Stop! Mam coś dla ty.
Kraft wyciąga zza pleców jakieś pudełko. Okej. Trochę się boję.
- Hmm... dziękuję.
- Otwie... Ot... - męczy się Stefan. - Pacz, co to jest – wybiera wreszcie w miarę znośną wersję zwrotu otwórz jak mniemam.
No to otwieram, przygotowując się na najgorsze. I, można powiedzieć, nie doznaję rozczarowania.
W środku są skarpetki.
Tak.
Skarpetki.
Kilka par. I na każdej wyszyta jakaś próbka języka polskiego według Krafta.
Mania jest najlepsza
Lubie cie
Skoki som fajne
Pszyjacielka
Wrzystkieko najlepszego
Mój Boże.
- Mówi... mówię kilka tydzienie wczoraj z twój przyjaciel – zaczyna mi tłumaczyć Stefan. - Z Maciek. I on mi powie...dział, że w Polska do urodziny najlepszy gesche... yyy prezent to jest no... to. Yyy... jak to się nazywa?
- Skarpetki – tłumaczę uczynnie, chociaż odczuwam nagły przypływ nienawiści pomieszanej jednakowoż z politowaniem wobec Kota.
- Tak – zgadza się Kraft. - No i ciebie napisa...łem to, bo cię lubię – uśmiecha się wszystkimi zębami.
Nie wiem, czy to jest jakaś forma zemsty ze strony Kota, że się do kadry nie załapał, ale nie będę się jednak tym razem wyżywać na Krafcie. Nie jego wina. Swoją drogą już sobie wyobrażam, jak on to dziergał z wystawionym jęzorem i powtarzając sobie na głos jak to ma lecieć. Szkoda, że nie położył sobie obok słownika ortograficznego.
- Bardzo fajne – powtarzam z mocą, choć z ręcznie wykonywanych prezentów chyba już wolałabym dostać laurkę, taką jak się w przedszkolu robi.
- Czesze się – szczerzy się znowu Kraft, a ja już nie mam siły tłumaczyć mu, że wcale się nie czesze. Ani trochę.
Siedzę sobie wieczorem w pokoju, rozkoszując się (chwilową) błogą ciszą i mam w dupie cały system. Mam urodziny, to mogę. Miałam zamiar wyłączyć telefon, ale to by mnie kosztowało wysłuchiwanie życzeń urodzinowych przez najbliższy tydzień - a nie tylko dziś - połączonych dodatkowo z przeprosinami, że nie wcześniej, ale się nie dało dodzwonić.
To ja już naprawdę wolę dziś.
Dzwonili rodzice, dzwonił Morgi, dzwonił Dawid (no w tym przypadku to akurat ciśniemy słodyczą w dwie strony), babcia, którą tam gdzieś w tle przekrzykiwał dziadek, druga babcia i pierdyliard innych osób. A reszta napisała sms-y. A jak komuś szkoda kasy, to napisał na facebooku. I już. Po bólu.
Czy powinnam się teraz pakować? Absolutnie tak. Czy to robię? Absolutnie nie.
Leżę na łóżku i liczę komary pozabijane na suficie. W sumie tu dużo lasów, to nic dziwnego, że w lecie trup się ściele gęsto.
Ktoś mi puka w drzwi.
- Proszę.
Wchodzi Kacperek z jakąś paczką.
Urodzinową ewidentnie.
- Można?
No w mordę jeża, a czy ja goła jestem czy jaka, że on się tak dopytuje?
- Właź. Co jest?
- A bo chciałem ci złożyć życzenia. Ale że w ciągu dnia twój poziom irytacji zapewne znacznie wzrósł, to przychodzę teraz. Bo może ten poziom już trochę zmalał, co? - Skrobot drapie się z zakłopotaniem po głowie.
- Może - uśmiecham się.
No bawi mnie ten gość. Znamy się ponad piętnaście lat, a on się zachowuje aktualnie, jakby stał przed panią wychowawczynią na zakończeniu roku i wstydził się jej dać czekoladki.
W sumie nie miałabym nic przeciwko czekoladkom.
- No to w takim razie wszystkiego najlepszego. I żebyś zawsze była szczęśliwa.
Ej, bo się zaraz wzruszę.
A to raczej nie w moim stylu.
Dostaję paczkę do rąk własnych - chociaż bez pokwitowania - i zaczynam się naprawdę czuć jak mała dziewczynka. Papier w jakieś misie czy inne stworzenia i do tego złota tasiemka. Rany Julek. Chyba mam jednak lat pięć, a nie dwadzieścia pięć.
Skrobot siada naprzeciwko mnie i obserwuje moją reakcję. I przejęty dalej jest.
- Emm, Kacperku, ale weź wyluzuj trochę, co? To nie oświadczyny, kosza nie dostaniesz. Najwyżej mi się prezent nie spodoba.
Uśmiecha się jakoś głupkowato i wzrusza ramionami.
- Otwórz.
No to otwieram. To znaczy ten proces nie zamyka się w tym jednym prostym słówku otwieram, bo jednakowoż walczę z supełkiem dość długo, ale ostatecznie osiągam sukces. Spory, nawiasem mówiąc.
Bo w środku jest gigantyczna czekolada.
Uśmiecham się szeroko.
- Ty to jednak wiesz, czego mi potrzeba do szczęścia.
- To nie wszystko - informuje mnie Skrobot.
Rozwijam papier do końca i co widzę?
Cudowną, piękną, fantastyczną składankę Bruno Marsa.
Przepraszam bardzo, ale ja na niego lecę.
Znaczy nie na niego, tylko na jego piosenki. No i może trochę na to jak tańczy.
Dobra, nieważne. Nie będę się pogrążać.
- Jezu, to jest cudowne. Dziękuję.
Skrobot wreszcie oddycha z ulgą.
- Siadaj tu i otwieraj czekoladę - klepię ręką koło siebie..
Ale to zadanie okazuje się nie być takie proste. Bo mam wielką dupę, a łóżko przylega krótszym bokiem do ściany.
Przeprowadzamy więc najpierw akcję przestawiania łóżka. Akcja zostaje zakończona powodzeniem.
Ładujemy się, Kacper otwiera czekoladę, a ja się cały czas zachwycam.
- Skąd masz takie cudo?
Skrobot patrzy się na mnie z pobłażaniem. Żeby nie użyć wyrażenia: z politowaniem.
- Mańka, uwierz mi, takie rzeczy da się załatwić.
- No dobra, niech ci będzie. W sumie nieważne. Ej! Ale tu jest wszystko najważniejsze. Same moje ulubione.
- Mańka, pragnę zauważyć, że jak się tak zachwycasz, to bardzo tracisz na ironii.
- Zaraz cię kopnę tak, że to ty stracisz. Możliwość posiadania dzieci.
Mnie to jednak łatwo wyprowadzić z równowagi.
A Skrobot się śmieje.
- Ja bym się na twoim miejscu tak nie cieszyła.
- Patrz na ostatnią piosenkę - sugeruje Kacper.
Patrzę. Marry you.
- Aha, czyli jednak chcesz mnie powkurzać. Mimo tych całych urodzin.
- Przecież to lubisz.
- Lubię. Ale mnie wkurza.
- Ale może on jest niezdecydowany - broni Skrobot tego nieudolnego podmiotu lirycznego.
- Jak jest niezdecydowany to po kiego grzyba jej mówi, że się chyba z nią chce ochajtać? Poza tym on jest przecież pijany.
- Jak się jest pijanym to się mówi prawdę.
- A poza tym co to ma być, że jak ona będzie chciała zerwać to spoko? No ludzie. To on ma w końcu co do niej jakieś poważne zamiary czy nie?
Wkurzam się. Jak zawsze, jak się kłócimy o tę głupią piosenkę.
- Czekoladki? - Skrobot podsuwa mi tabliczkę.
- Poproszę.
- No dobra, a wracając do tematu - Kacper wraca do tematu. - To jakby tobie ktoś powiedział, że się chce z tobą ożenić, też byś się tak wkurzała?
- Nie ma obawy. Nikt mi tak nie powie.
- Skąd wiesz?
Bo faceci lecą na chude chimeryczne modelki. Patrz: mój niedorozwinięty brat.
- Bo nie jestem wymarzoną kandydatką na żonę?
- Emm... Zależy jak dla kogo.
- Bardzo dyplomatyczna odpowiedź.
- Przy tobie trzeba się takich nauczyć.
Zastanawiam się nad tą wypowiedzią dość intensywnie.
Całkiem możliwe.
- No dobra, a jakby ci się jednak ktoś oświadczył?
Co on tak drąży temat, rany boskie.
- Monotonny jesteś - zauważam, opychając się czekoladą. I tak już jestem gruba, wiele gorzej nie będzie.
- A jakby to był Bruno Mars?
- Ty się lepiej zamknij czekoladą - wkładam mu kostkę do ust.
- A jakbym to był ja?
Eee.
Matko.
Mowę mi troszeczkę odbiera.
Może nawet trochę bardziej niż troszeczkę.
- Znaczy że... co?
Ja to od zawsze byłam elokwentna.
- Marzenka... ja cię bardzo lubię, wiesz?
To nie brzmi dobrze. To brzmi bardzo, kurna, niedobrze.
- Też cię toleruję. Doceń to.
- Mańka... - Kacper kładzie swoją dłoń na mojej.
O nie, nie. Tak to my się nie bawimy.
Wstaję z łóżka, podciągam spodnie od dresu i biorę się wreszcie za to kretyńskie pakowanie.
Czas najwyższy.
- No właśnie - wkurza się Skrobot. - Taka z tobą jest rozmowa. Jak się nie rzucasz, to uciekasz. Czego ty się tak boisz, co?
- Odwal się.
- O tym mówię.
Pakuję się. Spaceruję od szafy do torby i mam w głębokim poważaniu jego wynurzenia.
Może sobie ze swoim odbiciem w lustrze pogadać. Przynajmniej będą się zgadzać w zeznaniach. Ze mną to nie przejdzie.
Skrobot wstaje. Liczę na to, że uda się w stronę drzwi.
No chyba jednak nie.
Stoi na środku pokoju i wodzi za mną wzrokiem.
- Nie masz czegoś do roboty?! - warczę wreszcie. - Nie wiem, przespaceruj się, zrób sobie kolację, zagraj w sudoku...
- Jak ty mnie wkurzasz... Rany boskie... - przerywa mi.
I nagle dzieje się coś, nad czym absolutnie nie panuję.
Bo Skrobot trzyma moją twarz w swoich dłoniach. I bezczelnie mnie całuje.
A ja mu nie przerywam.
I tak oto mój drugi w życiu pocałunek staje się faktem.
Drugi. Przypominam, że mam dwadzieścia pięć lat.
Kacper wreszcie zostawia mnie w spokoju, ale dopiero wtedy padają słowa, które - no cóż - bez specjalnej przesady można nazwać bombą. Albo czymś w tym rodzaju.
- Ja cię kocham, rozumiesz?! I nie próbuj mi, kurwa, wmawiać, że tego nie widzisz!
Po czym wychodzi z mojego pokoju trzaskając drzwiami.
Aż sobie przysiadam z wrażenia.
Co to, kurwa, miało być?!
__________
Ogólnie poziom tego rozdziału jest żenujący i zdaje sobie z tego sprawę. Ale z drugiej strony przynajmniej wszyscy się skupią na punkcie kulminacyjnym ;)
Trzydziestu dwóch rozdziałów na to potrzebował.
Nie wierzę jeszcze, że właśnie puszczam to w świat. Rany.
A, no i jeszcze autopromocja - choć podejrzewam, że aktualnie to absolutnie nikogo nie interesuje - little--love--stories - pojawiła się pierwsza historyjka. Enjoy!