piątek, 30 października 2015

32. Pszyjacielka

Dwunasty marca to nie jest mój ulubiony dzień w roku.
Raz, że jest cztery dni po dniu kobiet, a dwa, że to moje nieszczęsne urodziny. I wszystkim się jeszcze atmosfera trzyma od ósmego marca.
Ja się naprawdę nie prosiłam o narodziny w takim kretyńskim terminie.
Mam tak cudownie własny pokój na dwie noce w tym całym Trondheim i to jest chyba jedyny plus mojej aktualnej sytuacji.
Bo poza tym, to już jestem tragicznie stara. 
Ubieram się w kadrowy dres, podkoszulek Skrobota, czeszę się i myję zęby. I schodzę na śniadanie. To będzie cholernie uciążliwy dzień.
Na stołówce wszyscy grzecznie siedzą i jedzą. Wszyscy poza trenerem oczywiście. Dam sobie rękę uciąć, że przeprowadza wideokonferencję z żoną. On nawet jakby bardzo chciał, to by jej nie zdradził. Ta kobieta nad nim sprawuje ścisły nadzór dwadzieścia cztery na dobę. Nawet na odległość.
- Cześć - mówię, siadając między Kamilem a Jaśkiem. 
W odpowiedzi dostaję kiwnięcia głową i uniesione dłonie. Rzymski salut normalnie. Żreją, aż im się uszy trzęsą. Nawet nie mają czasu odpowiedzieć.
O urodzinach oczywiście cicho. Nie powiem, żebym była specjalnie zaskoczona. Po tym, jak na mnie wszyscy naskoczyli z jakimś zielskiem w dzień kobiet i nerwowo nie wytrzymałam takiej gęstości osób na metr kwadratowy, to im się nawet nie dziwię, że stopniują napięcie.
Wkracza trener.
- Wszystkiego najlepszego, Marzenko - całuje mnie po tatuśkowemu w głowę i kładzie przede mną małe pudełeczko.
- Dziękuję - uśmiecham się grzecznie, bo mnie jednak rodzice jako tako wychowali. W przeciwieństwie do mojego brata.
Chłopaki patrzą się po sobie. W końcu wstaje Piotrek. 
- No dobra - mówi. - Bo żeśmy w sumie chcieli później, nie? No ale jak się sztab szkoleniowy tak wyrywa, to lepiej od razu. Czekaj chwilę.
I wybiega ze stołówki. Patrzę na chłopaków i odnoszę wrażenie, że chyba jednak nie do końca ustalili między sobą przebieg wydarzeń.
- To może otworzysz? - podsuwa nieśmiało trener.
No to otwieram, pamiętając jednocześnie o tym, żeby się pozachwycać, żeby potem nikomu nie było smutno i takie tam.
A tu bum. Mój zachwyt nawet nie jest sztuczny.
W środku są kolczyki. A kolczyki to jest właśnie jedyna biżuteria, jaką noszę. No jeszcze medalik, ale to się nie liczy. Tak naprawdę to ja się bez kolczyków goła czuję i tyle w temacie.
Czyli może jednak jestem kobietą.
Wraca Piotrek, krzycząc wszystkiego najlepszego i przy okazji interesując swoją skromną osobą całą stołówkę. Rzucają się na mnie wszyscy po kolei z życzeniami, już mi się w oczach mieni od tej ich liczby. I na koniec na pierwszy plan wyjeżdża poducha. Z jebickim wizerunkiem całej tej zgrai. Zdaje się, że z jakiegoś letniego obozu, bo nie do końca kompletnie są ubrani.
Mrugam kilka razy. Ale to nie znika.
- No... dzięki - uśmiecham się.
Chcieli dobrze, tak? Nie ich wina, że są niedorozwinięci.
- Bo Dawid mówi, że ty zawsze śpisz na swojej poduszce, nigdy na hotelowych - mówi Jasiek. - No to masz teraz taką piękną, że będziesz ją mogła wszędzie wziąć. I zawsze na niej spać.
Cudownie.
- I będziesz sobie mogła wybrać, któremu tym razem dać buzi na dobranoc! - wybucha śmiechem Piotrek.
Chłopaki mu wtórują, a ja mam ochotę ich wszystkich pozabijać. 

Wygrywa Freund, drugi jest Prevc. Dwadzieścia punktów różnicy znaczy się. Ja już nawet nie ogarniam, który jest aktualnie pierwszy w generalce.
I w gruncie rzeczy mam to w dupie.
Zbieram sobie sprzęt, a nagle przede mną wyrasta Kraft.
- Mania, poczekaj. Musze ci pofiecieć. 
Uzbrajam się w cierpliwość, bo naprawdę tylko to mi pozostało.
- Chciam przestać z polski, ale cię lubię. I nie matf się. Nie gniewam się.
Szczerze mówiąc, to ja już nawet nie pamiętam, co mu znowu zrobiłam. Pewnie go wyśmiałam. Tak sądzę. No ale że się będzie dalej uczył polskiego to doprawdy kamień z serca.
- I fffszy...skieko najepszeko - szczerzy te swoje zęby. - Tuszo strofia. I sto lat.
A tak. Co do tuszy to się zgadzamy.
- Dzięku...
- Stop! Mam coś dla ty.
Kraft wyciąga zza pleców jakieś pudełko. Okej. Trochę się boję.
- Hmm... dziękuję.
- Otwie... Ot... - męczy się Stefan. - Pacz, co to jest – wybiera wreszcie w miarę znośną wersję zwrotu otwórz jak mniemam.
No to otwieram, przygotowując się na najgorsze. I, można powiedzieć, nie doznaję rozczarowania.
W środku są skarpetki.
Tak.
Skarpetki.
Kilka par. I na każdej wyszyta jakaś próbka języka polskiego według Krafta.

Mania jest najlepsza

Lubie cie

Skoki som fajne

Pszyjacielka

Wrzystkieko najlepszego


Mój Boże.
- Mówi... mówię kilka tydzienie wczoraj z twój przyjaciel – zaczyna mi tłumaczyć Stefan. - Z Maciek. I on mi powie...dział, że w Polska do urodziny najlepszy gesche... yyy prezent to jest no... to. Yyy... jak to się nazywa?
- Skarpetki – tłumaczę uczynnie, chociaż odczuwam nagły przypływ nienawiści pomieszanej jednakowoż z politowaniem wobec Kota.
- Tak – zgadza się Kraft. - No i ciebie napisa...łem to, bo cię lubię – uśmiecha się wszystkimi zębami.
Nie wiem, czy to jest jakaś forma zemsty ze strony Kota, że się do kadry nie załapał, ale nie będę się jednak tym razem wyżywać na Krafcie. Nie jego wina. Swoją drogą już sobie wyobrażam, jak on to dziergał z wystawionym jęzorem i powtarzając sobie na głos jak to ma lecieć. Szkoda, że nie położył sobie obok słownika ortograficznego.
- Bardzo fajne – powtarzam z mocą, choć z ręcznie wykonywanych prezentów chyba już wolałabym dostać laurkę, taką jak się w przedszkolu robi.
- Czesze się – szczerzy się znowu Kraft, a ja już nie mam siły tłumaczyć mu, że wcale się nie czesze. Ani trochę.


Siedzę sobie wieczorem w pokoju, rozkoszując się (chwilową) błogą ciszą i mam w dupie cały system. Mam urodziny, to mogę. Miałam zamiar wyłączyć telefon, ale to by mnie kosztowało wysłuchiwanie życzeń urodzinowych przez najbliższy tydzień - a nie tylko dziś - połączonych dodatkowo z przeprosinami, że nie wcześniej, ale się nie dało dodzwonić.
To ja już naprawdę wolę dziś.
Dzwonili rodzice, dzwonił Morgi, dzwonił Dawid (no w tym przypadku to akurat ciśniemy słodyczą w dwie strony), babcia, którą tam gdzieś w tle przekrzykiwał dziadek, druga babcia i pierdyliard innych osób. A reszta napisała sms-y. A jak komuś szkoda kasy, to napisał na facebooku. I już. Po bólu.
Czy powinnam się teraz pakować? Absolutnie tak. Czy to robię? Absolutnie nie.
Leżę na łóżku i liczę komary pozabijane na suficie. W sumie tu dużo lasów, to nic dziwnego, że w lecie trup się ściele gęsto.
Ktoś mi puka w drzwi.
- Proszę.
Wchodzi Kacperek z jakąś paczką.
Urodzinową ewidentnie.
- Można?
No w mordę jeża, a czy ja goła jestem czy jaka, że on się tak dopytuje?
- Właź. Co jest?
- A bo chciałem ci złożyć życzenia. Ale że w ciągu dnia twój poziom irytacji zapewne znacznie wzrósł, to przychodzę teraz. Bo może ten poziom już trochę zmalał, co? - Skrobot drapie się z zakłopotaniem po głowie.
- Może - uśmiecham się.
No bawi mnie ten gość. Znamy się ponad piętnaście lat, a on się zachowuje aktualnie, jakby stał przed panią wychowawczynią na zakończeniu roku i wstydził się jej dać czekoladki.
W sumie nie miałabym nic przeciwko czekoladkom.
- No to w takim razie wszystkiego najlepszego. I żebyś zawsze była szczęśliwa.
Ej, bo się zaraz wzruszę.
A to raczej nie w moim stylu.
Dostaję paczkę do rąk własnych - chociaż bez pokwitowania - i zaczynam się naprawdę czuć jak mała dziewczynka. Papier w jakieś misie czy inne stworzenia i do tego złota tasiemka. Rany Julek. Chyba mam jednak lat pięć, a nie dwadzieścia pięć.
Skrobot siada naprzeciwko mnie i obserwuje moją reakcję. I przejęty dalej jest.
- Emm, Kacperku, ale weź wyluzuj trochę, co? To nie oświadczyny, kosza nie dostaniesz. Najwyżej mi się prezent nie spodoba.
Uśmiecha się jakoś głupkowato i wzrusza ramionami.
- Otwórz.
No to otwieram. To znaczy ten proces nie zamyka się w tym jednym prostym słówku otwieram, bo jednakowoż walczę z supełkiem dość długo, ale ostatecznie osiągam sukces. Spory, nawiasem mówiąc.
Bo w środku jest gigantyczna czekolada.
Uśmiecham się szeroko.
- Ty to jednak wiesz, czego mi potrzeba do szczęścia.
- To nie wszystko - informuje mnie Skrobot.
Rozwijam papier do końca i co widzę?
Cudowną, piękną, fantastyczną składankę Bruno Marsa.
Przepraszam bardzo, ale ja na niego lecę.
Znaczy nie na niego, tylko na jego piosenki. No i może trochę na to jak tańczy.
Dobra, nieważne. Nie będę się pogrążać.
- Jezu, to jest cudowne. Dziękuję.
Skrobot wreszcie oddycha z ulgą.
- Siadaj tu i otwieraj czekoladę - klepię ręką koło siebie..
Ale to zadanie okazuje się nie być takie proste. Bo mam wielką dupę, a łóżko przylega krótszym bokiem do ściany.
Przeprowadzamy więc najpierw akcję przestawiania łóżka. Akcja zostaje zakończona powodzeniem.
Ładujemy się, Kacper otwiera czekoladę, a ja się cały czas zachwycam.
- Skąd masz takie cudo?
Skrobot patrzy się na mnie z pobłażaniem. Żeby nie użyć wyrażenia: z politowaniem.
- Mańka, uwierz mi, takie rzeczy da się załatwić.
- No dobra, niech ci będzie. W sumie nieważne. Ej! Ale tu jest wszystko najważniejsze. Same moje ulubione.
- Mańka, pragnę zauważyć, że jak się tak zachwycasz, to bardzo tracisz na ironii.
- Zaraz cię kopnę tak, że to ty stracisz. Możliwość posiadania dzieci.
Mnie to jednak łatwo wyprowadzić z równowagi.
A Skrobot się śmieje.
- Ja bym się na twoim miejscu tak nie cieszyła.
- Patrz na ostatnią piosenkę - sugeruje Kacper.
Patrzę. Marry you.
- Aha, czyli jednak chcesz mnie powkurzać. Mimo tych całych urodzin.
- Przecież to lubisz.
- Lubię. Ale mnie wkurza.
- Ale może on jest niezdecydowany - broni Skrobot tego nieudolnego podmiotu lirycznego.
- Jak jest niezdecydowany to po kiego grzyba jej mówi, że się chyba z nią chce ochajtać? Poza tym on jest przecież pijany.
- Jak się jest pijanym to się mówi prawdę.
- A poza tym co to ma być, że jak ona będzie chciała zerwać to spoko? No ludzie. To on ma w końcu co do niej jakieś poważne zamiary czy nie?
Wkurzam się. Jak zawsze, jak się kłócimy o tę głupią piosenkę.
- Czekoladki? - Skrobot podsuwa mi tabliczkę.
- Poproszę.
- No dobra, a wracając do tematu - Kacper wraca do tematu. - To jakby tobie ktoś powiedział, że się chce z tobą ożenić, też byś się tak wkurzała?
- Nie ma obawy. Nikt mi tak nie powie.
- Skąd wiesz?
Bo faceci lecą na chude chimeryczne modelki. Patrz: mój niedorozwinięty brat.
- Bo nie jestem wymarzoną kandydatką na żonę?
- Emm... Zależy jak dla kogo.
- Bardzo dyplomatyczna odpowiedź.
- Przy tobie trzeba się takich nauczyć.
Zastanawiam się nad tą wypowiedzią dość intensywnie.
Całkiem możliwe.
- No dobra, a jakby ci się jednak ktoś oświadczył?
Co on tak drąży temat, rany boskie.
- Monotonny jesteś - zauważam, opychając się czekoladą. I tak już jestem gruba, wiele gorzej nie będzie.
- A jakby to był Bruno Mars?
- Ty się lepiej zamknij czekoladą - wkładam mu kostkę do ust.
- A jakbym to był ja?
Eee.
Matko.
Mowę mi troszeczkę odbiera.
Może nawet trochę bardziej niż troszeczkę.
- Znaczy że... co?
Ja to od zawsze byłam elokwentna.
- Marzenka... ja cię bardzo lubię, wiesz?
To nie brzmi dobrze. To brzmi bardzo, kurna, niedobrze.
- Też cię toleruję. Doceń to.
- Mańka... - Kacper kładzie swoją dłoń na mojej.
O nie, nie. Tak to my się nie bawimy.
Wstaję z łóżka, podciągam spodnie od dresu i biorę się wreszcie za to kretyńskie pakowanie.
Czas najwyższy.
- No właśnie - wkurza się Skrobot. - Taka z tobą jest rozmowa. Jak się nie rzucasz, to uciekasz. Czego ty się tak boisz, co?
- Odwal się.
- O tym mówię.
Pakuję się. Spaceruję od szafy do torby i mam w głębokim poważaniu jego wynurzenia.
Może sobie ze swoim odbiciem w lustrze pogadać. Przynajmniej będą się zgadzać w zeznaniach. Ze mną to nie przejdzie.
Skrobot wstaje. Liczę na to, że uda się w stronę drzwi.
No chyba jednak nie.
Stoi na środku pokoju i wodzi za mną wzrokiem.
- Nie masz czegoś do roboty?! - warczę wreszcie. - Nie wiem, przespaceruj się, zrób sobie kolację, zagraj w sudoku...
- Jak ty mnie wkurzasz... Rany boskie... - przerywa mi.
I nagle dzieje się coś, nad czym absolutnie nie panuję.
Bo Skrobot trzyma moją twarz w swoich dłoniach. I bezczelnie mnie całuje.
A ja mu nie przerywam.
I tak oto mój drugi w życiu pocałunek staje się faktem.
Drugi. Przypominam, że mam dwadzieścia pięć lat.
I gdzieś z tyłu głowy krąży mi debilna myśl, że każdy kolejny mógłby być taki sam.
Kacper wreszcie zostawia mnie w spokoju, ale dopiero wtedy padają słowa, które - no cóż - bez specjalnej przesady można nazwać bombą. Albo czymś w tym rodzaju.
- Ja cię kocham, rozumiesz?! I nie próbuj mi, kurwa, wmawiać, że tego nie widzisz!
Po czym wychodzi z mojego pokoju trzaskając drzwiami.
Aż sobie przysiadam z wrażenia.
Co to, kurwa, miało być?!
__________

Ogólnie poziom tego rozdziału jest żenujący i zdaje sobie z tego sprawę. Ale z drugiej strony przynajmniej wszyscy się skupią na punkcie kulminacyjnym ;)
Trzydziestu dwóch rozdziałów na to potrzebował.
Nie wierzę jeszcze, że właśnie puszczam to w świat. Rany.
A, no i jeszcze autopromocja - choć podejrzewam, że aktualnie to absolutnie nikogo nie interesuje - little--love--stories - pojawiła się pierwsza historyjka. Enjoy!

piątek, 9 października 2015

31. Nie lubię hipokryzji

Ja właściwie nigdy nie jestem chora. A jak już jestem to porządnie. Natomiast dziś zaczynają się Mistrzostwa Świata i chora być nie mogę. A jestem.
Taki paradoks trochę czy coś.
Cieszę się niezmiernie.
Dawid wchodzi do pokoju (pokoiku raczej) i spogląda na mnie z politowaniem.
- No i co ty robisz?
- Umieram, nie widać?
Tonę w chusteczkach i chyba mam ze czterdzieści stopni gorączki. A ten debil nawet nie jest w stanie zauważyć, że mam nos bardziej czerwony niż Rudolf.
- No dobra, a jak się zarażę?
Co za cham i prostak niewychowany. I że ja z tym czymś mam wspólne geny, no naprawdę.
- Czy to jakaś różnica? I tak cię do żadnego konkursu nie wystawią. Ciesz się, że cię w ogóle wzięli na wycieczkę do Szwecji.
- Możesz się z łaski swojej nie wypowiadać na tematy, o których nie masz pojęcia?
Ojojoj, jaki urażony. Jakieś ambicje ma czy co?
- Mogę. A ty możesz przestać się zajmować czymś, o czym nie masz pojęcia?
- Co masz na myśli?
- Skakanie, debilu.
Dawid coś brzęczy pod nosem i wychodzi.
Obraził się, biedaczek.
Trzy minuty później ktoś puka do pokoju.
- Zajęte - burczę i kicham głośno.
- O Chryste Panie... - wita mnie Skrobot zawołaniem dość adekwatnym do miejsca naszego pobytu (bo przecież nie w hotelu siedzimy, tylko u sióstr. Ciekawe, czy to jest legalne).
- Co jest? Ten idiota się poszedł poskarżyć? - zawijam się mocniej w koc, bo z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu tu pizga mrozem.
- Coś w tym rodzaju - Kacper siada na krześle naprzeciwko mnie. - Powiedział, że się z tobą nie da wytrzymać.
- Aha. I co - przyszedłeś z tym zrobić porządek? - wycieram nos.
- Oczywiście. Która jest godzina?
- A co za różnica?
- Zdecydowana. Szósta - Kacper spogląda na mój telefon. - Dobra, idę szukać apteki.
- Weź się nie wygłupiaj...
- A tak, masz rację. Najpierw ci zrobię herbatę. Jaką chcesz? - Skrobot chwyta za klamkę.
- Nie przerażaj mnie, okej?
- Masz rację, też bym wybrał wiśniową - stwierdza z przekonaniem.
- Kacperku...
- No co?
- Kocham cię - informuję go, po czym głośno kicham.

Mój parszywy, wredny brat bliźniak rodzony chce mnie wpakować do izolatki.
Proszę bardzo, w niczym mu to nie pomoże.
Skrobot wmusił we mnie Theraflu i kazał spać, ale nie ma szans, ja w takich warunkach nie usnę. Na korytarzu, przed naszym pokojem odbywa się aktualnie jakaś narodowa dyskusja nad moim losem. Udział biorą: trener Łukasz Kruczek, asystent trenera Zbigniew Klimowski, serwisman Kacper Skrobot oraz zdrajca i konfident Dawid Kubacki.
Czuję się, jak krowa na targu.
Drą się jak nienormalni i każdy chce przeforsować swój scenariusz. Paranoja. Te biedne zakonnice zaraz się zaczną modlić o uwolnienie spod jarzma tej hołoty, co je najechała, a one w przypływie miłosierdzia zgodziły się ją przyjąć pod swój dach.
Już chyba kwadrans się kłócą.
- No i dobrze! - słyszę autorytatywny ton trenera, co niewątpliwie oznacza koniec tej żenady.
Chwilę później do pokoju wparowują Dawid z Kacprem.
- Marzena, zwijaj się, będziesz spać u Skrobota.
No i co to ma być za decyzja? Ubezwłasnowolniona jestem czy jaka?
- A on to ma kurna jakieś zabezpieczenia antyzarażeniowe, co?
- Zależy przed czym - odpowiada mi błyskotliwie Dawid i rechocze jak niedorozwinięty.
- Jesteś stuknięty - stwierdzam po prostu, bo nie będę się zniżać do jego poziomu i wycieram nos.
- Mania, ale to jest naprawdę najlepsze rozwiązanie - żenujący pomysł mojego brata popiera Kacper. - Jak on będzie skakał, jak będzie chory?
Argument roku, proszę państwa.
- A jak wszyscy inni będą skakać, jak jeszcze ty będziesz chory? Sami se będą, jęzorami, narty smarować.
- Oj, proszę cię... - zaczyna Dawid.
- Co - proszę cię? Umówmy się, ty to mnie akurat gówno obchodzisz, bo cię trener nawet do kwalifikacji nie dopuści, ale na pewno nie będę ryzykować wynikiem obrońcy tytułu.
- O przepraszam, Kamil to akurat jest mistrzem z dużej skoczni - wtrąca się Skrobot.
- A co za różnica?! Mistrz to mistrz. Jak przeze mnie dupnie na bulę to nie będzie miało specjalnego znaczenia na której skoczni.
- Aha - Dawid zakłada ręce na piersiach. - Czyli będziesz siedzieć tutaj i rozrzucać te swoje zarazki na prawo i lewo?
- Dokładnie.
- No to zajebiście. Marzena - zaczyna znowu po pewnej chwili. - Ty naprawdę tragicznie wyglądasz.
- Dziękuję bardzo.
- O Jezu no... Ja się tym razem naprawdę nie chcę z tobą kłócić.
Tym razem. Słowa klucze.
- To się nie kłóć.
- Ale Kacper to ci przynajmniej jakoś pomoże jakby ci temperatura w nocy skoczyła czy coś, a ja nie bardzo bym mógł. Ja muszę być wyspany. Na zawody.
- Odnoszę wrażenie, że niespecjalnie sobie pomagasz - zauważa Skrobot, patrząc wymownie na Dawida. - Dobra, Mańka, nie róbmy już tego cyrku. Jesteś chora, więc masz spać, a nie kłócić się z nami. Chodźże do mnie i tyle.
Zastanawiam się jeszcze raz nad tą propozycją na tyle intensywnie, na ile pozwala mi mój obecny stan. Niech im wszystkim będzie. Szczerze mówiąc to naprawdę nie mam siły się kłócić.
- No dobra... Przeniosę się do Kacperka. Ale nie myśl, że to robię w trosce o twój stan psychiczno- fizyczny, debilu - informuję Dawida, bo się szczerzy, jakby los na loterii wygrał. - Akurat mój stan interesuje mnie bardziej. A w twoim towarzystwie to on się na pewno nie poprawi.

No cóż, niewiele raczej temu mojemu nieszczęsnemu bratu te moje przenosiny pomogły.
Za to pomogły mnie. Bo o ile konkursy indywidualne to sobie z telewizorka oglądnęłam, to na drużynówkę mnie Skrobot postawił na nogi.
Dobry jest, skurczybyk.
Chociaż jak bym w kogoś tyle herbaty, witaminy C i soku malinowego wpakowała, to też bym go na nogi postawiła.
Tylko nie wiem, czy by mi się chciało. A Kacperkowi się chciało.
Sprzęt pięknie przygotowaliśmy, wszystko w jak najlepszym porządku, oprócz oczywiście skoków naszych cudownych, utalentowanych, młodych i perspektywicznych zawodników. Zawsze któryś coś musi spierdolić.
I kiedy już jestem absolutnie przekonana, że medalu nie ma prawa być, nagle dzieją się jakieś jaja i wszyscy inni po kolei psują swoje próby. No jakby im dosłownie pierwszy raz w życiu narty na nogi ubrali. Cóż, nie powiem, żeby mnie ten fakt specjalnie martwił, ale trzeba przyznać, że tu się naprawdę odbywa jakaś radosna twórczość. Proszę bardzo. Ja się bawię doskonale.
Dobra, proszę państwa, jesteśmy trzecią drużyną świata.
Ale jaja.
- Nie wiem, jak ty - podchodzi do mnie Skrobot. - Ale ja to chyba nawet jestem bardziej zdziwiony niż zadowolony.
- Zdziwione to Niemce mogą być tym piątym miejscem. A my to na mszę chyba powinniśmy dać. Za ten cud, co się tu przed chwilą wydarzył.
- Nooo... Coś w tym jest - zgadza się ze mną potulnie Kacperek. Wygląda jakby naprawdę przeżył największy szok w życiu.
Tak w ogóle to chyba pasuje nam się uśmiechać czy coś. No bo medal mamy, nie? Tylko, że to naprawdę jest niemożliwe.
To jest tak cholernie niemożliwe, jak to, że Vincent Des-cośtam-Sav-cośtam mógłby wygrać Puchar Świata. No offence, Wincenty. Ale jednak.
Jesteśmy świadkami cudu. Alleluja!
Słyszę jak ktoś za mną chrząka.
Odwracam się. Kraft.
No pewnie. Tego się prędzej czy później należało spodziewać.
- Mania, gratu...luje.
Piękna polszczyzna, zdaje się, że do wypowiedzi dwuwyrazowych jest powołany Stefan. Nie dłuższych.
- Eee... Czego?
Kraft się na mnie patrzy jak na debila. No ja nie wiem, kto się w naszym duecie powinien tak patrzeć.
- Macie czecie miejsze, nie?
A czy to ja przepraszam skakałam? Przecież ja bym w tych ich kombinezonach to nawet ręki w dziurę na nogę nie wsadziła.
Dzięki, ale ja nie potrzebuję być ojcem sukcesu.
Ani nawet matką.
Ogólnie żadną matką nie potrzebuję być. Ale jakbym się jednak zdecydowała, to raczej na dziecko, niż na sukces.
- Dzięki. Jakbyście z nami przegrali, to też byś mi gratulował?
- Mania! My wygramy z wy - mówi zaskoczony, a trochę nawet oburzony Kraft.
- Wiem, debilu. Przecież to powiedziałam. To jest tryb przypuszczający, czyli zastanawiam się, co by było, gdyby było inaczej niż jest. I pozbieraj tę szczękę z podłogi.
Kraft mruga dwa razy, wzdycha i w końcu mówi:
- Ja idę. Nie mam czas.
Najwyższa pora w gruncie rzeczy. Za chwilę mu kwiatki będą chcieli wręczać, a ten tu stoi i pierdzieli mi jakieś farmazony o gratulacjach.
- Pani Marzeno, mogę pani zająć chwilę?
Znowu się odwracam. Czy oni mnie wszyscy muszą od tyłu zachodzić?
Swoją drogą wolałam już Krafta.
Stoi przede mną ten wielki, gruby redaktor Szczęsny z odmrożonym nosem i uszami, a za to bez czapki. Fuckin' logic.
Wzdycham głęboko.
- Chciałem zadać pani kilka pytań, możemy?
- A co ja jestem? Niech pan Żyłę zapyta.
- Już zapytałem - cieszy się debil. - Ale chcielibyśmy też porozmawiać z kimś, że tak powiem, z zaplecza.
A już myślałam, że po prostu z kimś poczytalnym.
- Że niby ze mną?
- Miło byłoby poznać damski punkt widzenia na pewne sprawy.
Naciągam czapkę na uszy.
- Niech będzie. I tak tego nikt nie oglądnie.
- Mogę zapewnić, że...
- Trzy pytania. Spieszę się.
Jakiś śmieszny gostek podchodzi z kamerą, kiwa głową, a nie-Szczęsny zaczyna swój fascynujący wywód.
- Ze mną człowiek od brudnej roboty w kadrze naszych skoczków, Marzena Kubacka. Marzena, gratulacje. Dla ciebie, człowieka z zaplecza to również musi być fantastyczna chwila.
- Taa... Pytania kończą się znakiem zapytania, nie wiem, czy pan wie. Poza tym nie przypominam sobie, żebyśmy byli na ty.
Redaktorkowi kopara opada.
- Wyba... Proszę mi wybaczyć. Eee... Aaa... Powi... Niech mi pani powie, na czym polega pani praca?
- Smaruję narty.
- Yyy... Nie wierzę, że tylko tyle. Jako jedyna kobieta w sztabie musisz... emm... musi być pani chyba powierniczką wszystkich sekretów naszych zawodników.
Zawsze wiedziałam, że to jest debil. Ale nawet nie wiedziałam, że aż tak powinnam współczuć Kamilowi, który ma przyjemność rozmawiania z tym idiotą po każdych zawodach.
- Tak. Najczęściej mi się zwierzają z problemów z dziennikarzami. Podobno są strasznie upierdliwi i nie potrafią zadawać pytań.
- Aaa... a...
- Miały być trzy pytania, proszę pana. Dziękuję i do widze... nie. Raczej - żegnam.
Pan redaktor aż sobie jęknął i machnął ręką na kamerzystę.
- Usuń to. Chyba naprawdę nikt tego nie oglądnie.

Siedzę sobie w pokoju.
I chyba na tym polega problem.
Powinnam być spakowana już od dobrych kilku godzin, a teraz siedzieć z chłopakami i opijać medal. Bo jutro rano wyjeżdżamy.
Kopię w tę kretyńską torbę, która jak zwykle nie chce się dopiąć.
Otwierają się drzwi, wchodzi Kacper.
- Mańka, co ty robisz? - patrzy z niedowierzaniem na ten burdel na podłodze.
- Umieram. Nie chce mi się już żyć.
- Ciekawa teoria. Kraft ma podobną - Skrobot siada na swoim łóżku. - Spotkałem go dziś i powiedział mi, że kończy z polskim, bo jest do bani - on, nie polski - bo i tak nic nie rozumie z tego, co do niego mówisz.
Drapię się po głowie i padam na łóżko.
- Ja pierdolę...
- Hmm?
- Zdaje mi się, że go zwyzywałam ostatnio. I to dość wysublimowaną polszczyzną.
Skrobot się śmieje.
Ale mnie to jakoś nie bawi.
- A co on ci takiego zrobił?
- No... gratulacje mi złożył.
Kacper wytrzeszcza oczy.
- No i? - pyta ze śmiechem.
Ja pierniczę, też bym chciała, żeby mnie tak wszystko w życiu bawiło, no naprawdę.
- No i nic. Nie lubię hipokryzji.
- Yyy... Kraft chyba raczej nie jest hipokrytą, nie? - upewnia się Skrobot.
- No chyba raczej nie - przyznaję mu rację. - Ale wpieniona byłam no. Na samą myśl o tych wszystkich dziennikarzach, co zaraz przyjdą i mi zaczną gratulować i wyciągać wszelkie informacje, chociaż nawet dobrze nie wiedzą, jak się nazywam.
- Eee... Marzenka, taką propozycję mam. Ty się może nie wyżywaj na Krafcie za to, że cię dziennikarze wkurzają.
Wzruszam ramionami.
- Proszę bardzo. Mogę się wyżywać na tobie.
Skrobot się znowu śmieje.
- A możesz się wyżywać na dziennikarzach?
- No w sumie mogę. Nawet już ostatnio wypróbowałam tę zacną metodę na panu Szczęsnym.
- Nie!
- No tak.
- I jak to przyjął?
- Nakręcił ze mną materiał, po czym od razu kazał kamerzyście go usunąć. Zdaje się. że przyczyniłam się do jego największej zawodowej porażki.
__________

No i tak. Od tygodnia jestem już studentką. A jakoś tak nie umiem nią być. 
A tymczasem wrzucam marzenkowy rozdział, który całkiem lubię. No i przy okazji zaproszę od razu tutaj. Jako że przychodzi mi do głowy ostatnio sporo pomysłów, które są zbyt ubogie jak na kilkanaście rozdziałów, zakładam blog z jednopartami. Za jakiś tydzień-dwa powinna się pojawić pierwsza historia. Tematyka sportowa, ale z absolutnie różnych dyscyplin. Wpisy w piątek. To się nie zmienia. Także jeśli kogoś z Was to interesuje - obserwujcie tamtego bloga. Bo zwyczajnie szkoda mi czasu na informowanie o nowościach. Buziak! :*