środa, 3 września 2014

22. Jesteś strasznie uparta, no nie?

Nigdy nie wyjdę za mąż.
Chyba że za Bruno Marsa.
Przeżyłam ślub Dawida. Wesele i nawet poprawiny. Ale teraz to już chyba się ta sztuka nie uda.
Luźnego Jaśka i Klimka - przyszłego ojca udało mi się w magiczny sposób nie nawiedzić w tych uroczystych dniach (akurat do Ziobry może bym poszła, ale skoro już się przeziębiłam, to przecież nie będę ryzykować, że mu gości pozarażam, biedakowi jednemu i - ojej - zostałam w domu, a u Murańki to była zabawa dla dzieci opóźnionych w rozwoju - Dawid potwierdzi - i kategorycznie odmówiłam w niej udziału. No cóż). Tak więc specjalną sympatią do takich imprez wciąż nie pałam. 
I raczej to teraz nie nastąpi.
Bo ewidentnie to coś, co mi się na mózg rzuciło przed ślubem Dawida wciąż mnie trzyma.
I jadę na ślub Morgiego.
A tym razem to jest wina Krafta. Bo jojczył idiota tyle, że muszę przyjechać, że się w końcu zgodziłam. Thomasowi będzie przykro, mnie będzie przykro, wszystkim będzie przykro, bla, bla, bla...
Jestem idiotką.
I na dodatek nie umiem się pakować. Ja pierniczę.
Do pokoju wchodzi Dawid. Z Kacprem.
- Cześć - uśmiecha się słodko mój braciszek. - Przyszliśmy się z ciebie pośmiać.
- Zajebiście - burczę, kopiąc w walizkę i wrzucam do niej trzy kolejne podkoszulki.
- O, jak miło, znalazły się moje ubrania - zagląda mi do środka Skrobot.
- One już dawno nie są twoje.
- Spodziewałem się tej odpowiedzi - mówi i otwiera przyniesioną przez siebie paczkę chipsów, po czym jak gdyby nic rozsiada się na moim łóżku. A potem w jego ślady oczywiście idzie mój braciszek kochany. Przynajmniej tyle, że rano pościeliłam, to mi na prześcieradło nie nakruszą.
- A na wesele do Morgensterna w czym pójdziesz? - pyta Dawid. - W dresie?
- W sukience - warczę. - Nie wiem, czy zauważyłeś, ale na twoim też byłam.
- Ty, faktycznie - robi zdziwioną minę. Ale on jest, kurna, wredny. To chyba u nas rodzinne.
- Ty oczywiście byłeś zbyt zajęty swoją piękną żoną, żeby to zauważyć, czyż nie?
- Coś w tym rodzaju.
- No cóż. Inni zauważyli.
- Tak? Kto na przykład? - oj, niech on tak nie kpi. Jakbym mu całą listę chciała wymienić, to by chyba spadł z krzesła. Oh wait. On siedzi na łóżku.
- Kacperek na przykład.
O matko, ale mnie to bawi. Nie pasuje ci, kolego, do karnacji ta czerwień na policzkach.
- Serio? - parska śmiechem Dawid. - Ale jaja.
Biedny Skrobot. Jakby nie to, że jest taki śmieszny, to by mi go nawet było szkoda.
- Zróbcie mi miejsce w środku - rozkazuję i wbijam pomiędzy nich. - Nie martw się Kacperku. Już nigdy nie będziesz musiał przeżywać takiej traumy. Więcej się nie ubiorę jak kobieta.
- A szkoda - śmieje się.
- No bo załóżmy, że to by się źle odbiło na twojej psychice - kontynuuję, kładąc głowę na jego udach, a nogi - na udach Dawida. - Na przykład uznałbyś, że po takim widoku to już żadna, ale to absolutnie żadna kobieta nie jest dość cudowna. I co wtedy? Do końca życia byś był sam.
- Marzena, co ty pieprzysz? - pyta Dawid.
- Czekaj, czekaj - odpowiada mu Kacper. - Ona całkiem niegłupie rzeczy mówi. No i co dalej, Manieczka?
- Co dalej? Chipsy mi wszystkie zjecie. Dawaj mi tu jednego - rozdziawiam paszczękę, a Skrobot posłusznie wykonuje moje polecenie. - Tak. Bo tak w ogóle to ja jestem serwismanem, a nie dziewczyną.
- Ciekawa teoria - stwierdza Dawid.
- Na tym się przynajmniej znam.
Skrobot się znowu śmieje. Ja nie wiem, ja go chyba wyślę do jakiejś poradni. To się chyba leczy.
- Ty, a po co ty właściwie jedziesz do tej Austrii? - pyta Dawid.
- Bo mi Kraft kazał - odpowiadam automatycznie.
- Co?
- No co ja poradzę, że on jest taki upierdliwy. Uparł się i już.
- Ohoho. Bo ty taka podatna na wpływy.
- Ty się w takich kwestiach nie wypowiadaj, pantoflarzu.
- Ja?! Pantoflarzu?!
- Ej! - krzyczy Skrobot. - Mustaf! Zluzuj, wyzwolony małżonku.
Kacperku, czy ja ci kiedy mówiłam, jak bardzo cię lubię?
- Słuchaj...
- Panowie - przerywam im kategorycznie. - Spokojnie. To są kwestie podwyższonego ryzyka, może sobie je odpuścimy. Ewentualnie zrobię wam jakąś debatę, a kto przegra dostanie na obiad zupę szczawiową. Może być?
- Odnoszę wrażenie, że to trochę niesprawiedliwe. bo Mustafa i tak to czeka. A jak przegra - to podwójna porcja - stwierdza Skrobot.
Znalazł się altruista.
- No co ty gadasz. Przecież on, jako wyzwolony małżonek, na pewno postawi się Izabelii i zażąda schabowego.
- A tak. Racja - kiwa głową Kacper. - Zapomniałem, że u nich jest równouprawnienie. Chcesz jeszcze chipsa?
- Głupie pytanie. Jakbyś mnie nie znał.

Czesc, Mania.
Co slychac u ty? U mi dopsze.
Muwilas, ze bedziesz na slub Morgi. To fajnie. Mam tylko jedno pytanie: gdy?

Boże drogi.
Chyba podjęłam najgorszą życiową decyzję w momencie, gdy zgodziłam się pomóc Kraftowi w nauce polskiego. 
Chociaż z drugiej strony kusząca jest wizja rozmowy z nim.
O ile się przy okazji nie posikam ze śmiechu.
Otóż to. 
Chyba założę szkołę językową. Ale taką wypasioną, wielofunkcyjną. Z funkcją bufetu, psychologa, psychiatry, poradni miłosnej i baby sitter. Przynajmniej by się wreszcie trafiła możliwość wykorzystania moich doświadczeń z pracy w kadrze.
Trzeba coś odpisać tej sierocie. A co tam, po polsku. Może coś zrozumie.

Będę jutro po południu. Zadzwonię.

To chyba jest mimo wszystko znośny poziom trudności.
- Manieczka, kiedy ty lecisz do tego Wiednia? - pyta Skrobot, stając w drzwiach mojego pokoju.
- Jutro - odpowiadam, spoglądając znad książki.
- Mhm. Przysiada się koło mnie na łóżko. - Co tam czytasz? 
- Anię z Zielonego Wzgórza. I nawet się nie śmiej. Bo to czternasty raz.
Patrzy na mnie i minę ma niezbyt inteligentną.
- Czy ty się dobrze czujesz?
- Średnio, tak szczerze mówiąc.
- Coś się dzieje? - patrzy zaniepokojony.
No Boże, ale troskliwy.
- Nie. Masz jakiś interes do mnie?
- W zasadzie - tak. Ma cię kto zawieźć jutro na lotnisko?
Hahahahaha. Nie.
- A co? - pytam podejrzliwie.
- A nic. Mogę cię podrzucić - rzuca obojętnie Skrobot. - I tak mi po drodze.
- Po drodze - gdzie?
- Nieważne no. Mam do załatwienia różne sprawy w Krakowie - niecierpliwi się.
- Aha. No mógłbyś właściwie - wzdycham. - Kurde, nie wiem właściwie po co tam jadę - wyrywa mi się.
Oho. Kacprowi się chyba jakaś lampka zapala.
- To nie jedź - mówi od razu.
Nie jedź, nie jedź. Muszę.
- Już obiecałam.
- Komu? 
- Kraftowi.
- Boże drogi.
- Co?
- Nic.
- Mhm.
Chwilę siedzimy, nic nie gadając. Nic nie robię. Dziwne to jest w moim przypadku. Tylko że teraz nie jestem w stanie się skupić nawet na czytaniu. 
- Nie jedź tam - mówi nagle Kacper. I chociaż nie brzmi to jak rozkaz, tylko raczej jak prośba, i tak nastawia mnie bojowo.
- Bo co? - rzucam się od razu.
- Proszę. 
- Chyba średnio mi odpowiedziałeś na pytanie.
Skrobot wzrusza ramionami.
- Wiem. 
- Aha. No to pogadajmy sobie jeszcze. Bardzo jest fascynująco.
Ale jestem wpieniona, aż sama w to nie wierzę. 
- Kurde, Marzenka - Kacper odwraca się do mnie przodem i siada po turecku. Wzdycha. - To nie takie proste.
Ja pierniczę. On jest facet czy kalesony?
- Słuchaj, albo ze mną gadaj normalnie albo mnie nie wkurzaj.
Chyba podziałało.
- Cóż - Kacper chrząka. - Ja wiem, że... Wiem, że ty... Nie jedź tam, Mania. To cię będzie strasznie bolało.
Patrzę się na niego jak na debila, ale chyba rozumiem, co ma na myśli. O ile on dobrze rozumie. 
Nie podoba mi się to.
Policzki mi pąsowieją. Bardzo szybko i bardzo intensywnie.
- Nie wiem, co masz na myśli - mówię, starając się, by mój głos brzmiał normalnie. - I nie chcę wiedzieć.
- Mania...
- Nie! 
Ale już i tak za późno. W oczach mam łzy. 
- Marzenka... - kładzie mi rękę na ramieniu.
- Zostaw mnie - mówię ostrzegawczo. 
I równocześnie zaczynam płakać. Ale ja jestem głupia.
Choć i tak jest pozytyw - nie maluję się, więc nie wyglądam jak zombie. A przynajmniej nie bardziej niż zwykle.
Chowam twarz w dłoniach.
- Przepraszam... - słyszę cichy głos Kacpra.
Przyciąga mnie ręką. Kręcę głową, ale jednak daję się przytulić. Pomaga. W jakiś dziwny sposób pomaga. Kacper całuje mnie w głowę i głaszcze po plecach.
- Daj spokój... Nie warto.
Potakuję głową bez słowa.
Nie warto. Nie warto. Nie warto.
- I tak polecę - mówię wreszcie, gdzieś w jego tors.
Słyszę - i czuję - że lekko się śmieje.
- Spodziewałem się tego - wzdycha. - Jesteś strasznie uparta, no nie?
- Jestem - przytakuję. - Ładnie pachniesz, Kacperku.

Jestem ogarniętą, pewną siebie osobą, która jedzie na ślub kumpla, żeby mu pogratulować i dobrze się bawić.
I tej wersji się trzymajmy.
Wysiadamy z auta pod kościołem - ja i Stefan - i dołączamy do, i tak już sporego, tłumu.
Znowu się dziwnie czuję, bo wbrew moim wewnętrznym obietnicom jeszcze ten jeden raz wyglądam jak kobieta (co można było zaobserwować po reakcji Krafta - potknął się o własne nogi i wywinął przede mną efektownego orła na wstępie. I upierdzielił sobie garnitur, więc musieliśmy jechać do niego - dzięki Bogu miał drugi - przebrał się i pojechaliśmy do kościoła. I jakimś cudem nie jesteśmy spóźnieni).
- A tak w ogóle to jeszcze mi się nie przyznałeś, czemu już nie jesteś z Gosią - mówię, bo coś mówić muszę. Inaczej sfiksuję.
- Cóż... - wzdycha Stefan. - Powiedziała mi, że jestem niedojrzały. A jak mam być dojrzały, jak mam dwadzieścia jeden lat. Ja dopiero jestem dojrzewający. Jak te sery pleśniowe.
- Tak - mruczę. - Za niedługo całkiem spleśniejesz.
A swoją drogą przyjemne porównanie.
- I jeszcze powiedziała, że nie muszę się tak starać z tym polskim. Bo i tak mnie nie można zrozumieć.
Tłumię, lekko niestosowny w tym momencie, śmiech.
Biedny Krafcik.
- Naprawdę jest tak źle? - patrzy wręcz błagalnie.
Muszę przyznać, że tak. Jest tak źle. Sama zaproponowałam, żebyśmy gadali po angielsku, a to coś znaczy. W dodatku on lepiej po polsku pisze niż mówi, a to znaczy jeszcze więcej.
- Nie no, bez przesady - mówię okrężnie. - Przecież się dopiero uczysz.
- No właśnie! - przytakuje mi z entuzjazmem. - To samo jej powiedziałem. A jak już się nauczę to będzie ekstra. I wtedy zobaczy, że się pomyliła.
- I co - ulżyło ci?
- A żebyś wiedziała - uśmiecha się triumfująco.

Znów robię furorę na weselu. I znów jest to bardzo dziwne uczucie.
Pierwsza konfrontacja z Morgim przeżyta.
Może więcej już nie będzie.
Złożyłam mu życzenia, byłam bardzo miła (ledwo mnie poznał).
Ale wciąż nie czuję się lepiej.
Siedzę teraz przy stole i wpierniczam ciastka. Jakakolwiek przyjemność tego dnia mi się przyda. Bardzo. A to, że zapijam je alkoholem to już czysty przypadek.
- Hej - słyszę nad sobą. Podnoszę głowę i widzę uśmiechniętego Thomasa. - Tańczysz?
Czy tańczę? A niech będzie. Zakończmy to z przytupem.
- Jasne.
W przeciągu ostatniego miesiąca tańczyłam kilka razy. Z różnymi facetami. Ale tak dziwnie to się jeszcze nie czułam.
Palą mnie jego dłonie, w których trzyma moje i pali mnie jego uśmiech.
O Panie.
- Muszę ci powiedzieć, że naprawdę pięknie wyglądasz - stwierdza.
- Już to dziś mówiłeś - odpowiadam. - Ale dziękuję.
- Cóż. Po prostu stwierdzam fakt. Nigdy cię nie widziałem w sukience.
- O, nie łudź się. Nie kupiłam jej specjalnie na twój ślub.
Morgi się śmieje.
- Uwielbiam cię, dziewczyno.
Taa... Dzięki.
Przygryzam policzek od środka i uśmiecham się kpiąco.
- Gdyby to chociaż działało w dwie strony.
- Ej! Ja wiem, że ty masz łaskotki - ostrzega mnie Thomas.
- A ja wiem, że ciebie boli, jak ci się przywali pod żebra - wystawiam mu język.
Morgi znowu się śmieje.
- Nie wierzę, że się z tobą koleguję.
I vice versa.
Ale taki stan rzeczy pozostanie już chyba na zawsze.
Chociaż pewien etap jest definitywnie zamknięty.
__________

Powinnam się uczyć historii.
Powinnam się uczyć angielskiego.
A ja piszę Marzenkę.
Boże drogi.