Czy ja, kiedy mam grypę, to informuję o tym wszystkich ludzi, których znam? No niekoniecznie. Ale Thomas Morgenstern ma inne zwyczaje. Najwyraźniej jak to facet boi się śmierci z powodu trzydziestu ośmiu stopni temperatury i zawczasu rozlicza się z życiem. Oficjalna wersja jest taka, że chciał wytłumaczyć dlaczego nie mógł się pojawić na żadnych zawodach w trakcie Mistrzostw Świata, ale ja tam swoje wiem. On po prostu już testament spisuje i chciał sprawdzić kto w ogóle zasługuje na przepisanie czegokolwiek. Ja chyba niestety nie rozczuliłam się wystarczająco nad jego stanem zdrowia, wobec czego w przypadku jego śmierci z powodu przeziębienia grypy, raczej zostanę na lodzie. Ani pół helikoptera mi się nie trafi.
W każdym razie wygląda na to, że jak na razie jeszcze żyje, a mamy już dokładnie dwunasty marca. Wnoszę to po tym, że zadzwonił do mnie z życzeniami urodzinowymi z samego rana. Znaczy na szczęście już po śniadaniu, by gdyby mnie obudził, to znalazłabym jakiś sposób, żeby udusić go przez telefon. Przy śniadaniu też oczywiście odbyła się prymitywna pseudo-uroczystość z wręczeniem prezentu i odśpiewaniem sto lat. Tak się darli, że nawet postronne osoby, akurat jedzące sobie śniadanie w hotelowej restauracji, dołączyły do składania życzeń mnie i Dawidowi. Jakby ktoś miał jakieś wątpliwości - ależ oczywiście, że tego typu szopki to jest dokładnie to, czego potrzeba mi do szczęścia w dniu urodzin. Szkoda tylko, że Krafta akurat z nami nie było. Ten to by dopiero zabłysnął w towarzystwie.
Prezentem od drużyny jest pluszowy misiek mojej wielkości. Plus czekolada. Akceptuję. Głównie ze względu na tę drugą część, bo nie wiem jeszcze jak mam niby tego stwora przetransportować do Polski. Zapytałabym chłopaków o podpowiedź, ale sądzę, że raczej kupili go tutaj, o czym mogłaby świadczyć flaga Norwegii, którą ma wyszytą na brzuchu. A wystarczyło zamienić proporcje: kupić czekoladę wielkości miśka, a miśka wielkości czekolady i nie byłoby problemu z transportem. Jeśli chodzi o słodycze, bez problemu spacyfikuję każdą ilość.
Po skończonym śniadaniu wynajmuję sobie Skrobota jako bagażowego. On bierze pluszaka, ja biorę czekoladę i udajemy się do mojego pokoju. Taki podział zadań to ja szanuję.
- A wiesz, że ja też coś dla ciebie mam? - pyta, kiedy docieramy już na miejsce.
- Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej - sarkam, ale uśmiecham się pod nosem.
- No już nie bądź taka ironiczna. Kiedyś ci w końcu nic nie dam i się dopiero przekonasz jak do tej pory było fajnie.
Tak... możliwe.
- Dobra, nie przynudzaj, tylko dawaj ten prezencik. Ocenimy czy jest się czym ekscytować.
- Nie ma - stwierdza Kacper z przekonaniem. - Otwieraj czekoladę, a ja już idę do mojego pokoju po ten prezencik.
Stosuję się do polecenia i zanim dobrze się rozsiądę na łóżku i rozsmakuję w tej Milce oreo, Skrobot już wraca. Pierwsze co widzę to Milka ze słonym karmelem, którą niesie. Jeśli nawet na tym zaczyna się i kończy jego prezent, to już i tak było warto czekać te dwie minuty.
- No dobrze. Sto lat, ty wredna, uparta złośnico...
- Czekaj, czekaj - przerywam mu zupełnie spokojnie. - Ty mi teraz składasz życzenia czy mnie obrażasz?
- Wstyd, Mańka - Kacper kręci głową z dezaprobatą. - A więc jednak nie pamiętasz kultowego tekstu... Myślałem, że może chociaż tym razem przyjmiesz moje życzenia. Chyba jednak muszę się wycofać z prezentem.
- Yyy... Co?
- A idź ty sklerotyczko jedna - Skrobot kładzie mi na kolanach czekoladę i jakiś zwitek karteczek, po czym siada na krześle naprzeciwko mnie.
Biorę te papiery do ręki, wygląda na to, że już kilka lat mają, bo nieco pożółkły i zaczynam czytać... O, Boże. Wybucham niekontrolowanym śmiechem i zerkam na Skrobota. Patrzy na mnie, przekrzywiając lekko w lewo głowę i uśmiecha się.
- Gdzieś ty to znalazł?!
- Robiłem porządki.
- No chyba pierwszy raz od dwudziestu lat!
- Od dwudziestu to nie... Ale gdzieś tak od piętnastu - śmieje się Kacper. - To jak, tym razem przyjmiesz życzenia czy znów tym we mnie rzucisz i każesz mi iść w cholerę?
- Poczekaj. Muszę się zastanowić. - Cały czas nie mogę się uspokoić, ale zaczynam czytać na głos:
Mańka durna babo. I o co się znowu obraziłaś? To ja jusz nie moge mieć innych kolerzanek i kolegów tylko ciebie? Przecierz i tak przyjde na te twoje urodziny. A na Dawida moge przyjść? Czy jak mu złorzę życzenia to powiesz że nie mam dla ciebie czasu? Ogarnij sie dziewczyno. A po za tym to może mam przestać skakać żebyś nie musiała się nudzić jak jestem na treningu co? Tak mnie zdenerwowałaś że normalnie chyba nigdy nie byłem na ciebie taki zły. Ale trudno. Skoro masz urodziny to i tak ci złoże życzenia. Nie chcesz ze mnom gadać to ci napisze. Durzo zdrowia, szczęścia i czekolady. Sto lat ty wredna uparta złośnico. Nawet jak dalej będziesz taka okropna to i tak będę się z tobą przyjaźnić. A wiesz czemu? Bo tak robiom przyjaciele. Kacper. P.S. Czy moge pszynieść Dawidowi prarzynki bekonowe czy to też jest zabronione bo ty nie lubisz?
Zwijam się ze śmiechu, a łzy mi ciurkiem lecą po policzkach. Przez dobre pięć minut nie mogę się uspokoić. Nie wiem jakim cudem Skrobot jeszcze nie ryczy razem ze mną.
- Ale ortografię to ty miałeś taką jak Kraft!
- Ej, miałem wtedy dwanaście lat! Albo trzynaście. Coś takiego.
- O co myśmy się wtedy tak pożarli? - wycieram oczy rękawami bluzy, po raz kolejny błogosławiąc się za to, że nie potrafię obsługiwać tuszu do rzęs i usiłuję nie umrzeć z bólu brzucha. - Jezuuu... kiedy ja się ostatnio tak śmiałam?
- No na pewno nie wtedy. Zazdrosna byłaś, że masz urodziny a ja na przerwie gram z chłopakami w piłkę zamiast z tobą siedzieć. Czy jakoś tak.
- Niemożliwe.
- Zaborcza to ty potrafisz być.
- Ja? Nigdy.
- Była kłótnia stulecia. Dobrze, że do rękoczynów nie doszło. Potem ci na którejś lekcji wysłałem ten oto liścik, bo się obrażona przestałaś do mnie odzywać, a ty go po prostu odesłałaś. Prawdopodobnie wtedy po raz pierwszy złamałaś mi serce.
- I ty to tak pamiętasz?
- Pewnie. A ty nie?
- Coś tam kojarzę, ale... No na pewno nie tak dokładnie. Cóż, jedna rzecz się na pewno nie zmieniła. No, dwie.
- Co?
- Dotrzymałeś obietnicy. Nie przestałeś się ze mną przyjaźnić.
- Nie było łatwo. A druga?
- Dalej nie lubię prażynek bekonowych.
Jest już po godzinie piętnastej, a Kraft ze swoim prezentem wyskakuje dopiero teraz na skoczni.
- Mania! Nie widziełem ty w hotel. Sto lat! Szyskieko najjepszego! - przytula mnie całą siłą swojego wątłego organizmu. - Wygrywam dziś dla ty.
Odważna deklaracja oraz zupełnie niepotrzebna.
- Hmm... to będzie trudne.
- Wim. Ale ja umim!
- Skoro tak mówisz... Co słychać u twojej dziewczyny?
- Napisała do mi dżisz! - Kraft cały się rozpromienia.
- No to wspaniale. Co napisała?
- Życzy szeście w konkurs i wygrać. Tak muszę być. Dla ty kwiatek i dla onej, żeby czeszyła.
- Chyba naprawdę nie masz innego wyjścia - stwierdzam, aczkolwiek nie zależy mi na tym jakoś szczególnie. Niech się skupi na uszczęśliwianiu Najpiengnej, ja sobie sama z tym tematem poradzę.
- Tag. I Michi też czyma ręce... Eee... jak to mówi się?
Naprawdę nie chcę wiedzieć gdzie Hayboeck trzyma te ręce, ale Stefan oczywiście nie odpuszcza tematu.
- Wisz, Mania, tag... - zaczyna machać, nomen omen, rękami, po czym popada w zadumę. - O, tag - mówi wreszcie i pokazuje zaciśnięte kciuki. Aha. Teraz wreszcie rozumiem. Może Stefan powinien się przerzucić z języka polskiego na migowy.
- Czyli Michi trzyma za ciebie kciuki, tak?
- Ciuki, tag!
- Dobrze, to ja też.
- Co?
- Trzymam za ciebie kciuki.
- Mania! - Stefan po raz kolejny dziś uśmiecha się szeroko. - Ty jesteś prawdziwy przyjacielka. Jak Michi.
Ano chyba rzeczywiście jestem.
I tak sobie rozmawiamy jeszcze chwilę, po czym przechodzimy - każde z nas do swoich - obowiązków. Ja zajmuję się tym co zwykle, Stefan Kraft również, natomiast dodatkowo udowadnia mi, że wzorowo dotrzymuje danego słowa. Ponieważ rzeczywiście wygrywa ten konkurs. I rzeczywiście wręcza mi kwiatki.
- No, no... jestem pod wrażeniem - stwierdza Dawid na widok wiechcia, którego dumnie dzierżę, żeby Stefanowi nie było przykro. Niewątpliwie lepsze to niż laurka z zeszłego roku. Albo skarpetki sprzed czterech lat.
- On przynajmniej konkurs potrafi wygrać, a ty co?
- A ja jestem mistrzem świata - szczerzy się Dawid. I jakby nie było, jest to argument nie do podważenia. Wygląda na to, że do końca sezonu już nic nie będzie w stanie zepsuć mu humoru.
- Lepiej mi powiedz czy ja to mogę już gdzieś wywalić. Bo przecież zaraz lecimy do Trondheim, a przez tego waszego miśka to już i tak mam spory nadbagaż.
- No zwariowałaś chyba. Będziecie koło siebie siedzieć w busie na lotnisko, zapyta gdzie dałaś kwiatki i co mu powiesz? Że zjadłaś?
- Tak. Jakby Izabela mi tak powiedziała, to bym uwierzyła.
Dawid piorunuje mnie wzrokiem.
- Nie wiem czy zauważyłaś, ale nie jesteś Izą. Istnieją między wami pewne subtelne różnice.
- I chwała Bogu. Okej, chodźmy już. Za mało mamy czasu, żeby się porządnie pokłócić.
Planica, sobotni poranek. Wszyscy gotowi na chlanie, aczkolwiek niektórzy nie mogą się oddać tej czynności bezpośrednio po śniadaniu. Bo na przykład muszą skoczyć w konkursie albo chorągiewką machnąć, albo narty nasmarować. Albo jeszcze dodatkowo przelizać się z jakąś dziunią za domkami.
Że też ja się muszę wkurwiać jeszcze w ostatni weekend Pucharu Świata. Nie mogła mieć jakiejś sesji zdjęciowej akurat, nie? To nawet Iza nie przyjechała, została z Anią i Mańkiem w domu, prawie by się jej przydała pomoc przyjaciółki.
Szoruję te narty zamaszyście, bo roboty dużo, a jakoś mi się współpracownik gdzieś zapodział.
- Marzenka, coś ty taka nerwowa? - pyta ostrożnie Kot, wchodząc do naszego domku.
- Ja? A skąd. Tylko się zastanawiam jak mam z tym niby sama zdążyć, skoro Skrobot jest wyraźnie zajęty czymś innym. A może ty mi pomożesz? I tak dziś nie skaczesz.
- Ja? - płoszy się Maciej. - Ale bo ja bigos mieszam, tylko tak na chwilę...
Wyłącznie do tego się w tym sezonie nadaje.
- Jasne. Faceci. Poproś ich o cokolwiek. A twoja dziewczyna nie może przez ten czas w garze łyżką pomachać? Czy jesteś aż tak niezastąpiony w tej funkcji?
- Znaczy... Kasia nie przyjechała. W sumie to... zerwaliśmy.
Aż przestaję smarować narty.
- No. Gratulacje - mówię wreszcie. - To każdą durną sprawę pod tytułem grzywka w prawo czy w lewo musisz ze mną koniecznie przedyskutować, ale takie decyzje podejmujesz zupełnie niezależnie.
- Marzenka, przesadzasz chyba trochę... Ja po prostu...
- Co po prostu? Ona teraz pewnie płacze za tobą po kątach, a ty się świetnie bawisz mieszając bigos! Boże, trzymajcie mnie!
- Ale...
- Idż! Idź w cholerę! Możesz mi tu ewentualnie Skrobota sprowadzić, bo sama na pewno po niego nie pójdę. Nie chcę zwrócić śniadania.
Chociaż z jednego zadania Kot się porządnie wywiązuje, bo faktycznie po chwili w końcu pojawia się ten pasożyt, za którego aktualnie odwalam całą robotę.
- Sorry, Mańka. Trochę się...
- Ty już nic nie mów. Bierz się do roboty lepiej, a swoją... - gryzę się w język w ostatniej chwili.
Kacper rzuca mi nieodgadnione spojrzenie, ale milczy. Zakłada fartuch i stosuje się do polecenia.
Niedługo później Dawid z Kubą przychodzą po sprzęt. Roześmiani tacy i w szampańskich nastrojach, no po prostu pozazdrościć. Niech się tak nie cieszą, bo zanim skończą konkurs, to im Kot zdąży cały bigos zeżreć.
- A wy co - ciche dni? - rzuca żarcik ten mój przezabawny brat, ale uznanie znajduje tylko w osobie Szybkiego, który tłumi śmiech, prawie obsmarkując sobie plastron. Boże, z kim ja pracuję.
- Ty też byś mógł czasem zamilczeć. Lepiej siedzieć cicho i sprawiać wrażenie idioty niż się odezwać i rozwiać wszelkie wątpliwości.
- Uuu... Marzena, jaka ty dzisiaj jesteś agresywna - kpi Dawid. - Trzymaj się, Kacper, my z Szybkim się zwijamy. Chcemy dożyć do karkówki.
Dożywają do karkówki. Co więcej, nawet bigos udaje im się spróbować. A no i konkurs też wygrywają. Po prostu dzień konia.
Tego samego o występie swoim i swoich kolegów nie może powiedzieć Stefan Kraft, ale nie przeszkadza mu to w oddaniu się konsumpcji jakichś gównianych austriackich piw. Dobrze, że tym razem nie startuje do naszej wódki. Nawet chce mnie częstować, ale jakoś nie pociągają mnie te ich alkohole.
- I mówię: masz piengny oczy. A ona uśmiechnoła - Kraft streszcza mi swoje ostatnie perypetie miłosne. Weszli z Żakliną na poziom Skype'a i teraz to już żadne smski ani what's appy, ani messengery im nie odpowiadają.
- Aha. To czemu jej tu ze sobą nie zabrałeś? - pytam, nabijając na widelec kolejnego pieroga i obserwując tych wszystkich dziennikarzy, którzy się tu kręcą jakby owsiki mieli, bo przecież koniecznie by się chcieli dowiedzieć co z Horngacherem i ewentualnie kto za niego. A jakoś nikt nie chce im powiedzieć.
- Nie możeła. Pracuje.
- Mhm. Szkoda - stwierdzam nieuważnie, coraz mocniej skupiając się na zawartości mojego talerza, a coraz bardziej ignorując otoczenie.
- A wisz, kto może przy... - urywa nagle Stefan i zatyka sobie dłonią usta. - Dzianka - dodaje po chwili z zagadkowym uśmiechem.
- Słucham?
- Cześć, Mania - mówi ktoś gdzieś nade mną. Podnoszę głowę, a koło mojego krzesełka stoi ten pączek w maśle, Thomas Morgenstern.
- Czeeeść... Skąd się tu wziąłeś? Nic nie mówiłeś, że przyjedziesz.
- Musiałem przylecieć i w końcu osobiście złożyć ci życzenia urodzinowe. Taką przyjaciółkę ma się tylko jedną.
Eee... słucham? Jakoś przez dłuższy czas o tym nie pamiętał.
Gapię się na niego z rozdziawioną gębą i nie za bardzo wiem co mam powiedzieć.
- No a poza tym wiadomo jak to jest w Planicy. Tego nie można przegapić.
Ach, tak. Teraz to ma jakiś sens.
- Byłeś już na polskim stoisku?
- Nie. Muszę zacząć od propozycji nie do odrzucenia.
- Dla kogo ta propozycja? - upewniam się.
- Dla ciebie. Leciałaś kiedyś helikopterem?
Prawie dławię się pierogiem. O, nie, nie, nie. Chyba podziękuję za takie atrakcje.
- Nie i nie zamierzam.
- Czemu? Masz lęk wysokości? Ze mną nie masz się czego bać - Morgi zachęca do skorzystania z oferty jak przedstawiciel handlowy.
- Nie, nie mam lęku wysokości. Po prostu no... nie.
Przygląda mi się bacznie.
- Czyli odmawiasz przyjęcia prezentu urodzinowego?
- Yyy... raczej tak.
- Szkoda. Jest mi bardzo przykro...
- Chodź, pocieszymy cię - wstaję z krzesła, bo akurat skończyły mi się pierogi i ruszam w stronę naszego stoiska. - No chodź - powtarzam, bo Morgenstern ani myśli odkleić stopy od podłoża. Wreszcie dołącza do mnie.
- Co w tym roku przygotowaliście? - w końcu okazuje zainteresowanie sprawami gastronomicznymi.
- Zaraz sprawdzimy czy cokolwiek jeszcze w ogóle zostało - odpowiadam, zaglądając do garnka wciąż pilnie strzeżonego przez Macieja Kota.
- Powiem ci, Marzenka, że już niewiele. Mój bigos ma szalone powodzenie.
- Taa... Jakbyś go jeszcze sam zrobił, a nie Cysia.
- Daj się chłopakowi trochę dowartościować - śmieje się żona Stefanka, zajadając się plackiem drożdżowym. Jest to niewątpliwie zajęcie, któremu pragnę się teraz oddać. Pozostawiam Morgensterna Kotowi, a sama dosiadam się do blaszki z ciastem.
- Mania, polać ci? - proponuje oczywiście Piotrek. Teoretycznie razem z Kubą i Dawidem pilnują grilla, w praktyce obsługują też flaszkę ze śliwowicą.
- W sumie możesz. I tego tam też poczęstuj. Się chłopak zdziwi.
- Co on tu robi właściwie? - pyta Dawid.
- No co? Przyleciał helikopterkiem nawpierdalać się smacznych rzeczy.
- Całkiem niegłupie.
- Prawda? Szybki, zawiąż wreszcie te sznurówki, bo sobie w końcu zęby wybijesz.
- Dobrze, mamo.
- Proszę mnie nie postarzać, ty bezczelny gówniarzu. Nie mam jeszcze trzydziestu lat.
- Okej. A za rok już mogę?
- Ty, bo jak ci wyjadę z buta, to się nauczysz szacunku.
- Szacunku do starszych? - upewnia się Kuba ze śmiechem i wręcza mi kieliszek. - To co prawda nie jest szklanka wody, ale jakby co, to to też mogę ci podać.
Proszę, jaki wyszczekany się zrobił. A może po prostu się napił.
- Poczekaj, poczekaj. Będziesz jeszcze coś chciał... - kiwam głową z przekonaniem. - Morgi! Chodź tu!
Oczywiście posłusznie przychodzi.
- Co tam?
- Piotrek coś dla ciebie ma.
Następuje klasyczna scena powitania samców. Poklepywanie po plecach, głośny śmiech i wymienianie uwag na tematy przeróżne łamaną angielszczyzną. W przypadku niektórych bardzo łamaną. Wreszcie przechodzą do meritum. Morgenstern zostaje obdarowany karkówką z grilla i kieliszkiem śliwowicy.
To może go zabić.
Zasiada koło mnie na miejscu wcześniej zajmowanym przez Cysię, która tymczasem udaje się na poszukiwania swojego męża. Gdzieś się jej zawieruszył. No cóż, zdarza się.
Niczego nieświadomy Thomas zaczyna jeść, aż w końcu następuje moment kulminacyjny. Ups. Oczy mu prawie na wierzch wychodzą, a świecą się tak, jakby go ktoś kopnął nie powiem w co.
- Ooo!
- Siedemdziesiąt procent, mój drogi - uśmiecham się słodko.
- Ile?!
- Kubuś, dolej mi jeszcze - pozwalam sobie na małe przedstawienie. A co tam.
- Proszę, mamo.
No, to chluśniem, bo uśniem.
Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby Morgenstern patrzył na kogoś z takim podziwem jak teraz na mnie.
Otwiera usta dwa razy i dwa razy je zamyka.
- Jakim cudem ty nie płaczesz i nie zioniesz ogniem? - pyta wreszcie, a święta trójca przy grillu ma niezły polew.
- Pić trzeba umieć - mówię skromnie i sięgam po kolejny kawałek placka drożdżowego.
- Mania?
- Hmm?
- Czy to jest wasz serwisman? - pyta Thomas wyraźnie zdziwiony.
Zerkam w tę stronę co on.
- A, tak.
No cóż, Skrobot siedzi na uboczu i trzyma sobie na kolanach Juleczkę. Karmi ją jakąś surową rybą czy czymś w tym rodzaju. Zjedzone pierogi niebezpiecznie zbliżają mi się z powrotem w stronę gardła, ale chyba i tak wszyscy powinniśmy się cieszyć, że tym razem raczą nas taką sceną, a nie czymś w stylu porannych penetracji przełyku. Ja wiem, że za domkiem. Wiem. Ale jednak w godzinach pracy.
Morgenstern wygląda na zainteresowanego tematem.
- Halo - macham mu ręką przed oczami. - Zawiesiłeś się?
Przygląda mi się bez słowa.
- I tobie to nie przeszkadza? - pyta wreszcie.
- O, mnie dużo rzeczy przeszkadza. Ale nie mam innego wyjścia jak dla własnego zdrowia psychicznego nauczyć się te rzeczy ignorować.
- Okeeej?
- To jak, dolać ci jeszcze?
- Nie, raczej dzięki.
- Skoro tak mówisz. Ale ja się jeszcze napiję. Koniecznie.
__________
A wydawało mi się, że ten rozdział jest krótki.