Czy Ryoyu Kobayashi mógłby mi wytłumaczyć, czego on się właściwie nażarł, że tak lata? W sensie, no dobra, już w tamtym sezonie obstawiałam, że niedługo wskoczy do czołówki, ale nie spodziewałam się, że nie będzie schodzić z podium. Właściwie to mi to nawet nie przeszkadza. Niech się trochę czołówka przetasuje, bo nudno jest, jak tylko Niemcy i Norwegowie w kółko wygrywają. Okej, jak Kamil w kółko wygrywa, to też jest nudno, ale taką nudę akurat lubię. Ależ jestem obiektywna.
Zresztą daleko nie muszę szukać drugiego takiego, co z podium nie schodzi. I również powoduje u mnie opad szczeny, tak jak i Ryoyu. Cóż, najwyraźniej niektórym rozwód służy. Aż tak bardzo się nie dziwię.
Niemcy jak zwykle wykazali się profesjonalizmem i chuja, a nie skocznię, przygotowali w Titisee-Neustadt. Przynajmniej po Niżnym Tagile Dawid miał więcej czasu na przewijanie i kąpanie najnowszej swojej pociechy. I organizowanie chrzcin tak przy okazji. Tym razem nie wykazali się refleksem jak w przypadku Mańka i olali termin około Wszystkich Świętych, przez co teraz, oprócz zapierdolu przed Bożym Narodzeniem, trafił nam się również zapierdol przed chrzcinami.
Niedziela - chrzciny, poniedziałek - wigilia, wtorek - Boże Narodzenie. Toż to naprawdę trzeba nie mieć wyobraźni, żeby sobie w ten sposób życie organizować. I innym, Bogu ducha winnym, domownikom. I gościom zresztą też. Ale czego się można spodziewać po Izunii.
W ogóle to w jeszcze jednej kwestii się wykazała. W doborze rodziców chrzestnych. Wyznaczyła którąś tam swoją przyjaciółkę i, uwaga, Skrobota. A mnie to się, kurna, Titus trafił. No i gdzie tu sprawiedliwość, ja się pytam? Idę o zakład, że ta pani sobie wciąż śpi, a nie udziela Kacprowi porad na temat powinności ojca chrzestnego. Już prędzej bym uwierzyła, że on udziela jej, bo skoro to przyjaciółka Izuni, to może znać się, tak jak i ona, wyłącznie na sałacie i brokułach.
Zanoszę talerze na stół w salonie, przy okazji niemal zabijając się o jakiegoś miśka, którego najwyraźniej Ania raczyła wywalić z wózka. Wcale się nie dziwię. Brzydki był. Prezent od Titusa, to wiele tłumaczy.
Ktoś dzwoni do drzwi. No ludzie kochane, do mszy jeszcze dwie godziny, ogarnijcie się jakoś i dajcie się nam ogarnąć.
Rzucam na stół garść sztućców, za chwilę je będę układać, i podchodzę do drzwi, bo cała reszta rodziny też lata jak z pieprzem w tyłku, a ja akurat mam najbliżej. Otwieram. Hmm... Stuprocentowej pewności nie mam, ale to jest chyba ta matka chrzestna.
- Cześć, mogę wejść? Iza prosiła, żebym przywiozła jej torebkę.
Szczena mi opada do samej podłogi.
- Yyy... a ona nie ma żadnej torebki w domu?
Matka chrzestna uśmiecha się pobłażliwie. Ona miała jakoś na imię, na pewno miała. Tylko chyba nie uważałam za stosowne przyswoić sobie tej wiedzy. Ale jak się dalej tak będzie uśmiechać, mogę ją kopnąć w kostkę nawet bez znajomości jej danych personalnych.
- Nie taką, która idealnie pasuje do jej dzisiejszej sukienki.
Mogłam się spodziewać takiej odpowiedzi. Czego te baby jeszcze nie wymyślą?
- Wchodź - mówię, schodząc jej z drogi i w tym momencie po schodach na dół zbiega Izunia.
- Julka! Masz tę torebkę?!
A, Julka. Niech będzie. Może nawet spróbuję zapamiętać.
Lecą na górę, a ja mogę wrócić do układania sztućców.
Tylko, cholera, co jeśli nie będą idealnie pasować do dzisiejszej sukienki Izuni?
No proszę, albo ja się starzeję, albo te wielkie imprezy rodzinne z roku na rok naprawdę stają się coraz bardziej znośne.
A nie, to chyba głównie zasługa tego, że wkurwiający wujek Izabeli, który darłby ryja na cały regulator, po prostu się rozchorował i nie przyszedł. Może jednak nie taki zły termin na te chrzciny wybrali. Ale wszyscy skoczkowie zaproszeni przez Izunię oczywiście się pojawili. Ona ma naprawdę coś nie po kolei w głowie, żeby tę zgraję zwoływać. Przyjaciele rodziny, cholera jasna.
Wszyscy już spożyli obiad, a przed chwilą wjechały ciasta, herbata i kawa. Tak jakby na moich rękach wjechały. Mam szczerą nadzieję, że nikt nie poprosi o uzupełnienie filiżanki, a jeśli taką potrzebę poczuje, to sam sobie uzupełni. Nie wiem, jakąś coca-colą na przykład. Wszystko mi jedno. Potrzebuję sobie po prostu siąść na tyłku, bo absolutnie nie mam już siły. Wolę nawet nie myśleć, że jutro wigilia i że normalnie połowę rzeczy przygotowalibyśmy dziś, a tak to... Ej. Co to się podziało? Nastąpiła jakaś dziwna zamiana miejsc, kiedy poszłam dosypać cukru do cukiernicy, i na moim krześle zad posadziła ta cała Julka.
O, zapamiętałam.
Znaczy wszystko bardzo fajnie, ale ja się do okna przepychać nie będę, żeby usiąść na jej miejscu, bo musiałabym staranować całe towarzystwo. Szturcham więc w ramię tę dziewoję.
- O - odwraca się zaskoczona. - Tak na moment przysiadłam, bo myślałam, że wyszłaś.
Cóż za spostrzegawczość.
Aha, ja też jestem bystra. Teraz do mnie dociera, o co jej chodzi. A właściwie o kogo.
- Dobra, spoko. Tak się tylko bałam, że zabłądziłaś.
Bo faktycznie, jeszcze chwila i temu Skrobotowi zabłądzi na kolana. Jak to się ładnie dogadują ci rodzice chrzestni... Nie mój koń, nie mój wóz, ale nie spodziewałam się, że Kacperek jest w guście modelek. Tego, że modelki są w jego guście też się niby nie spodziewałam, ale właściwie można się domyślić. W końcu to facet. Z definicji leci na słodki uśmieszek i zgrabne nogi.
Zresztą proszę bardzo, niech se robi, co chce.
Olewam towarzystwo i idę zobaczyć, czy Ania cały czas śpi. Może bym do niej dołączyła? Jest to całkiem niegłupi plan na to, żeby odpocząć. Nikt mnie z drugiego pokoju raczej wołać do robienia herbaty nie będzie. Najchętniej bym się zamknęła na klucz, ale jeszcze ktoś pomyśli, że dziecku jakąś krzywdę robię i zechce drzwi wyważać. A my obie po prostu będziemy sobie spały. Bo czyż można lepiej spędzić niedzielne popołudnie?
Wigilia jest jakaś trudna. Z wielu różnych względów. Choć i tak nie powinnam za bardzo narzekać, bo w tym roku obejdzie się bez rodziców Izunii. Wczoraj swoje odsiedzieli, wyszli stąd prawie o jedenastej w nocy, więc dziś już przychodzić nie muszą. I od razu mi jakoś lżej na duszy. Za to zaklepali sobie Izunię i Dawida z dziećmi na obiedzie w pierwszy dzień Świąt. Chyba jakoś to przeżyję.
- Maciek! Nie wolno!
Oho, Dawid się wkurzył. Chyba kolejna bombka poszła się jebać. No cóż. Jak wszystkie się rozbiją, to się kupi nowe i tyle. Boże kochany, PRL się już skończył, bombki to naprawdę nie jest towar deficytowy, żeby się tak gorączkować.
Choć pewnie też bym się wkurwiała, gdybym musiała to sprzątać.
Na szczęście siedzę sobie przy kuchennym stole, kleję uszka z tatą, słuchamy w zapętleniu Driving home for Christmas i dyskutujemy na wyższością tej piosenki nad innymi hitami świątecznymi. Lubię rozmawiać z ludźmi, którzy się ze mną zgadzają. Mama stwierdziła, że olewamy w tym roku wielkie wieczerze, będzie barszcz z uszkami, grzybowa i karp. Jest to jedyna opcja, jaką akceptuję, bo dopiero przed południem skończyłyśmy z myciem garów po wczorajszych gościach. Ja się nie mam zamiaru przekręcić tylko dlatego, że ktoś chciałby na przykład groch z kapustą. Czy co tam jeszcze.
- Niechże ktoś tu przyjdzie i oceni jak ta choinka wygląda - mówi Dawid, stając w drzwiach kuchni. - I jeszcze niech mi ktoś powie co zrobić, żeby trzylatek się tak bardzo nie ekscytował bombkami, bo zaraz na tej choince tylko łańcuchy zostaną.
- A twoja małżonka nie może ocenić?
- Iza śpi. Zresztą Ania też śpi. Przez pół nocy miała kolkę.
- Tak, Iza rano mówiła - włącza się mama, kładąc kolejny kawałek karpia na patelnię. - Chciała mi tu pomagać, ale wygoniłam ją z kuchni. Niech sobie trochę odpocznie.
Ciekawa jestem, tak zupełnie hipotetycznie, co by było, gdybym to ja miała małe dziecko. Czy ze mną też by się wszyscy obchodzili jak z jajkiem. Prawdopodobnie nigdy się nie dowiem, ale jednak mnie to zastanawia.
- Dobra, popatrzy ktoś na tę choinkę?
- Ja nie mogę, bo mi się ryba spali.
- Ja nie mogę, bo jestem facetem i nie mam gustu.
Kurde, tata mi zabrał wymówkę. Co prawda ja niby jestem dziewczyną, ale jakiegokolwiek wyczucia smaku również nie posiadam. Podnoszę jednak dupę i idę oceniać. Pierwsze, co widzę, to kolejną bombkę w rękach Mańka.
- Dawid, ćwoku, weźże te ozdoby po prostu wieszaj wyżej, żeby nie dosięgał. Nie wpadłeś na to, geniuszu?
Coś tam burczy pod nosem, ale posłusznie przewiesza wszystko, co znajduje się w zasięgu wzroku Mańka, a czego jeszcze nie potłukł. Wiele tego nie zostało.
- Taaak... - odsuwam się o dwa kroki do tyłu i przyglądam tej nieszczęsnej choince. - Nie łudźmy się, lepiej nie będzie. Chyba że kupimy plastikowe bombki.
- No. Dzisiaj. Ciekawe.
- Słuchaj, jak chcesz, to możesz z papieru pawie oczka wycinać i kleić, ja ci nie zabraniam. One też są dosyć nietłukące. Albo zapakować dziecko w kaftan bezpieczeństwa na miesiąc. To też jest jakaś opcja.
- Ciebie bym w kaftan zapakował. I gdzieś daleko wysłał.
Biedactwo. Uraziłam jego ego i wrażliwość estetyczną. Trudno. Od głaskania po główce to ma żonę. Ja się tej funkcji w jej zastępstwie nie podejmuję. Nie mam predyspozycji do bycia miłą osobą.
Leżę sobie przed telewizorem, mimo że nawet nic w nim za bardzo nie leci. Ale czuję się w obowiązku nieco się dziś wieczór poopierdalać, jako że jutro będę zapieprzać na Mistrzostwach Polski. Piję herbatę, jem opłatki i przeglądam bez celu fejsbuka. Dawid kąpie Anię, ojciec roku się naprawdę przejął swoją rolą, Asystuje mu oczywiście Maniek, cały przeszczęśliwy, że gumowa kaczka utrzymuje się na powierzchni wody. Cóż, przerzucił swoje zainteresowanie z bombek na kaczkę. Jej przynajmniej nie rozbije.
Mama z Izą o czymś tam dyskutują w kuchni. Ja nie wiem jakim cudem one się tak dobrze dogadują. Sorry bardzo, ale teściowa z synową nie mają prawa się lubić. Przynajmniej nie aż tak. To jest jakieś nienormalne. Teoretycznie już prędzej ja się powinnam w ten sposób dogadywać z Izunią, ale to raczej niedoczekanie moje, jej i ogólnie całego świata. I tak już od dłuższego czasu jestem dla niej przerażająco miła. Nie sądziłam, że jestem zdolna do takich poświęceń w celu utrzymania świętego spokoju. Ech... chyba dorastam.
Muszę sobie jeszcze raz przeczytać życzenia, jakie dostałam wczoraj od Stefana Krafta, żeby poczuć się trochę młodsza i głupsza.
Dobrych Sviont, zdrovia i milosci rzyczy tfuj pszyjaciel Stefan.
O tak, dokładnie. Dosłownie czuję jak mi poziom IQ spada. Postępy w nauce języka polskiego Szczurowiewiórka czyni doprawdy oszałamiające.
Tata przejmuje pilota i postanawia przełączyć z jednego żenującego filmu na drugi żenujący film. Spoko. I tak nie mam nic lepszego do roboty. Zwłaszcza że zaraz skończę opłatki i będę musiała rok czekać na kolejną ich porcję. Mogłyby występować chociaż jeszcze na Wielkanoc. W sensie lepiej żebyśmy się nie musieli nimi dzielić, ale żeby się je jadło. Trauma z życzeniami to mi akurat wystarcza raz na rok. Zwłaszcza jak przychodzi kolej na Izunię. Bo jak tu nie kłamać i równocześnie być miłym? Życzyłam jej, żeby dzieci były zdrowe, jestem po prostu geniuszem, bo przecież to bardzo uprzejme i serio mam nadzieję, że tak będzie. Dzieci to się im naprawdę lepiej udały, niż można by podejrzewać.
O, Skrobot dzwoni. No ciekawe. Przecież życzenia mi już składał po pasterce, to czego on jeszcze chce?
- No co tam, Kacperku?
- Cześć, co robisz?
- Wpieprzam opłatki - odpowiadam zgodnie z prawdą.
- O, nic innego nie zostało? Wszystko wam goście zeżarli w niedzielę?
Jaki śmieszek, o rety, rety. Wbrew pozorom ciast i sałatki zostało w cholerę. Nawet ja nie potrafię tego tak szybko wchłonąć.
- No tak, ty nawet nie zauważyłeś, co kto jadł i co zostało. Dosyć byłeś zajęty.
- Oj, już bez przesady. Co ty wiesz, jak całą imprezę przespałaś?
- Wiem wystarczająco, już ty się nie bój. A tak w ogóle w jakimś konkretnym celu dzwonisz czy tak tylko ci się nudzi?
- Nudzi mi się.
- O, mnie też.
- No popatrz. To musi być przeznaczenie.
- Mojemu tacie też się nudzi. Dalej uważasz, że to przeznaczenie?
- Trudne pytania zadajesz, Manieczka - śmieje się Skrobot.
- Nie trudne, tylko ty jesteś mało kreatywny.
I tak sobie gadamy przez kolejne pół godziny. Ja go obrażam, a on się cieszy. Powinien się leczyć.
Mistrzostwa Polski. W drugi dzień Świąt. I to we wczesnych godzinach popołudniowych. Polo jest chory na mózg. Z tego pośpiechu musiałam oczywiście ujebać się barszczem, więc teraz serniczka w biegu zjadam, bo pomiędzy jednym a drugim gryzem przegrzebuję szafę w poszukiwaniu jakiegoś czystego podkoszulka. Nie no, chyba jak pojedziemy do Oberstdorfu, znowu będę musiała coś Skrobotowi zapieprzyć z walizki.
O, mam! Uff... Trochę wymiętolona ta koszulka, ale obleci. I tak na nią zakładam polar i kurtkę. Aha, to równie dobrze mogę iść w tej poplamionej barszczem. Albo nie, trzeba jej natychmiastowo zapewnić spotkanie z wodą z proszkiem, bo później jej nie dopiorę. I będzie się nadawać wyłącznie na szmatę. Mózg jednak zawsze lepiej pracuje jak się zje serniczka.
Izabela postanowiła sobie Mistrzostwa Polski w tym roku odpuścić i zostaje w domu z dzieciakami, więc pod skocznią będziemy mieć skład kibicowski jak za starych dobrych czasów. Tylko mama i tata plus ja tak z doskoku. Bo jakby nie było, ja tam jadę niby służbowo.
Schodzę na dół, proszę mamę, żeby mi wyprała podkoszulek, bo przecież my z Dawidem już wychodzimy. Jak zwykle w takich przypadkach wykazuję się wyjątkową naiwnością, gdyż ja oczywiście wyrabiam się z odśnieżeniem samochodu i odskrobaniem szyb, a Dawid dalej żegna się z małżonką. Może niech on w ogóle nie jedzie, jak tak bardzo żyć bez siebie nie mogą. Wsiadam do samochodu, włączam radio i odliczam czas oczekiwania kolejnymi piosenkami. Mijają tylko trzy i mój brat wychodzi z domu, więc i tak nie jest najgorzej.
- No, to możemy jechać.
- Dzięki za pozwolenie.
Wolę nawet nie pytać, czy na pewno wszystko ma, bo jeszcze się zechce wracać do domu. Po prostu ruszam. Jestem zmuszona złamać po drodze kilka przepisów, ale przynajmniej docieramy na czas. Choć i tak Skroboty są przed nami. Najwyraźniej u nich nikt się nie żegna tak długo i wylewnie jak u nas.
Biorę się do roboty, bo już absolutnie nie ma na co czekać. Co prawda ziomków na starcie niewielu, ale to nie znaczy, że zawody należy olać. Zdaje się nawet, że brać czeska kogoś przysłała, żeby robili sztuczny tłok w kolejce do skoku. Cóż, oni to już całkiem nie mają gdzie skakać, choć i tak nie poprawia to mojej opinii na temat Tajnera i jego krótkowzroczności. Po raz kolejny się dzisiaj przekona, jakich mamy świetnych następców mistrza. Byłoby wspaniale, gdyby każdy z nich przekroczył setny metr, ale aż taka naiwna nie jestem. To już prędzej Dawid się nauczy jako takiej punktualności. Bo, owszem, cuda się zdarzają, ale są jednak pewne granice.
- Zerwałeś już z tą swoją... Martą, Magdą czy jak jej tam było? - pytam młodszego Skrobota, sięgając po kolejną parę nart.
- Magdą. I tak, zerwałem.
- Hmm... gratuluję.
- No dzięki. Jakoś nie czuję, żeby to był mój życiowy sukces.
- Nie? A masz jakieś większe?
- Dzięki po raz kolejny. Potrafisz dowartościować faceta.
- Staram się jak tylko mogę.
Dzwoni mój telefon. Hmmm... Stefan Kraft. Mam problem, bo nie posiadam zestawu słuchawkowego. A obie ręce mam zajęte. Mogę albo nie odbierać, albo gadać na głośnomówiącym, co jest nieco ryzykowne, ale z drugiej strony kiedy ja znowu będę do niego oddzwaniać. Odbieram.
- Słucham.
- Sześśś, Mania! Pacze w internet polski skoki!
- O, fajnie.
- Tag! I wisz, co widziełem? Ta dziewczyna! Ta najpiengna!
Matko kochana, jaka znowu dziewczyna?
- Yyy... co?
- Mania, ja mówim tobie kiedyś. Ona taka piengna. Z Polski. I widziełem oną w internet na skoki teraz.
- O, to ciekawe - udziela się Kamil Skrobot.
Kurwa, zakneblować mu tę mordę.
- Kto to jest? - płoszy się Kraft.
- Kolega - wzdycham.
- Koleka? - pyta Stefan podejrzliwie.
Tak, kaleka. Umysłowa.
- Brat Kacpra Skrobota - tłumaczę.
- Aha... ale czemu on mówi do mi?
- Bo żadna dziewczyna go nie chce i myśli, że się czegoś od ciebie dowie.
Dobra, teraz to przegięłam. Obaj bracia Skrobot zaczynają się śmiać jak pojebani i próbują się nawzajem uspokajać, przez co zaraz się chyba uduszą.
- Eee... dziwne. Ja nie znam ta dziewczyna. Mania, możesz iść mówić do onej jak ma na imię? I telefon? Mogem dzwonić.
Skroboty płaczą ze śmiechu.
- Stefan, nie mogę, bo nawet nie wiem jak ona wygląda.
Po narty przychodzą Maciek z Kamilem. Patrzą na nas dziwnie, ale nic nie mówią.
- Taka... taka piengna!
Jezusie z Maryją i wszyscy święci.
- Słuchaj. Na pewno będzie też w styczniu na Pucharze Świata. I wtedy sam ją zapytasz jak ma na imię.
- Jestesz pewny?
- Tak. Jestem pewna.
- Nie wim, nie wim...
- Ale ja wiem. Słuchaj, nie mam czasu. Pracuję teraz.
- Aaa! Narta malujesz?
- Mhm. Porozmawiamy na Turnieju Czterech Skoczni.
- Ja dzwonię szybcij.
Niech się ta Szczurowiewiórka lepiej prawem jazdy zajmie. Albo lepiej nie.
- Nie trzeba. Cześć.
Rozłączam się i patrzę z politowaniem na Skrobotów.
- Już? Posikaliście się ze śmiechu?
A oni tylko wyją jeszcze głośniej. Pojebani.
No i proszę. Mój brat wicemistrzem Polski. Ale nie to jest największym zaskoczeniem tego konkursu. Jak zobaczyłam Bieguna na gnieździe trenerskim to nie byłam pewna czy wszystko dobrze z moim wzrokiem. Jednakże Kacperek potwierdził, że i on to widzi. I że też nie rozumie.
Ludzi się już powoli rozchodzą, wracają do domów, co by spożyć serniczki, pierniczki, makowce czy co tam jeszcze lubią i też się do tego powoli szykuję, ale jednak lubię tak sobie stanąć z boku i popatrzeć jak skocznia pustoszeje. A rzadko mam na to czas
Cholera jasna, widzę pana reportera z TVP. Niby po tej szopce ze Skrobotem w Planicy dał mi spokój, ale kto wie jak długą ma pamięć. Ale nie, idzie się poznęcać nad którymś z zawodników. W sensie z kamerą i mikrofonem, nie z zaproszeniem na kawę.
- Cześć, Marzenka!
Matko, zawał na miejscu.
- Cześć, Krzysiu. Co tam u ciebie?
No, niech mi ten Biegun opowie co w jego życiu słychać.
- Będę ekspertem Eurosportu na Turniej Czterech Skoczni! Mania, ja normalnie zacznę zarabiać jakieś pieniądze! Wyobrażasz to sobie?
Biegun do Eurosportu, Kuba Kot do TVP... Najwyraźniej telewizje lubują się w ekspertach nielotach. Można by Murańce podpowiedzieć. Chociaż nie, bo może w studiu skakać nie muszą, ale jakieś sensowne zdanie by pasowało sklecić czasem. Cudowne Dziecię odpada.
- To już nie wozisz pieczarek?
Chyba na tym etapie jego życia się zatrzymałam.
- Teraz już nie muszę! Super, nie?
- Tak, super. Ale do skakania już nie wrócisz?
Krzyś kręci głową, mina mu trochę zrzedła.
- Wiesz, Marzenka, ja chciałem. Ale nie umiem. Czasem tak jest. Trudno. Trzeba sobie znaleźć inne zajęcie.
Ja normalnie nie wierzę. Jakie dojrzałe podejście, bez żadnego jojczenia jaki to jest beznadziejny i że na pewno Carina go zostawi. Ale też bez kompromitującego uporu w stylu Murańki. Jak te dzieci szybko rosną.
__________
Dosyć długi mi ten rozdział wyszedł i dosyć przeciętny. W każdym razie czytajcie i wyrażajcie swoją opinię, bo już od dłuższego czasu cierpię na niedobór komentarzy :(
Aha, jeszcze jedno. Czytelniczki często pytają czy nie wiem, co stało się z użytkownikiem Newsletter_Kraft. Niestety nie mamy kontaktu. Także jeśli to czytasz, odezwij się do nas! Wierne fanki Twojej twórczości tęsknią.