piątek, 21 grudnia 2018

61. Ty też bądź bohaterem w swoim domu

Proszę bardzo, z takiej bratanicy to ja jestem dumna już na starcie. Punktualna dziewczyna. Termin na czwartek, to i rodzi się w czwartek. A nie jakieś akcje z zaskoczenia dwa tygodnie przed czasem, ewentualnie przeciąganie tematu o kilka dni. Szanuję. I nawet jej Dawid z Izą imieniem nie skrzywdzili. Także jest naprawdę nieźle.
Siedzę w gaciach od dresu i w podkoszulku Skrobota, składam sterty ubranek dla Ani, które ciągle przynoszą przyjaciółki Izy, śpiewam ze Stingiem piosenkę o stalkingu Every move you make i podjadam czekoladę. Maniek robi sobie na dywanie trasę dla samochodzika i też śpiewa, tylko coś innego. O jakichś misiach i pysiach. Nie wiem dokładnie, nie jestem na bieżąco z przebojami dla trzylatków. Izunia jeszcze w szpitalu, żadnych Szczurowiewiórek, Titusów i innych Klemensów nie widać na horyzoncie, i naprawdę mogę zaryzykować stwierdzenie, że czuję się absolutnie zadowolona z życia. Oczywiście jest to stan przejściowy, ale dobre to i na chwilę.
Telefon mi piszczy. Sms.

Czy my mamy w domu jakieś pampersy?

Jeżu kochany, Dawid naprawdę pragnie dołączyć do konkursu na ojca roku. Odpisuję:

Skąd mam wiedzieć?

Bo naprawdę, akurat mnie one nie są do szczęścia potrzebne. Za chwilę mój brat debil instruuje mnie, gdzie mam sprawdzić i po dokonaniu kontroli okazuje się, że nie, nie mamy. Wspaniale się przygotowali na narodziny dziecka. A Iza z Anią za chwilę wychodzą ze szpitala. I ze sobą mają jeszcze 3 sztuki. Także co można zrobić w tej sytuacji? Ależ oczywiście, że wysłać Mańkę na zakupy. Bo reszta rodziny w pracy siedzi. Mańka weźmie ze sobą jedno dziecko, kupi pampersy dla drugiego... a że żadne z nich nie jest jej, to już nieistotny szczegół. Na prędkości zwijam mojego małego ziomka i lecę do samochodu. Na szczęście wożę ze sobą fotelik, bo przecież tego typu sytuacje jak teraz to, mimo wszystko, nie jest aż taki wyjątek od reguły. Pakuję Mańka. Sama też wsiadam i zapinam pasy. Przekręcam kluczyk w stacyjce i...
No jasne. Kurwa, oczywiście. Kiedy indziej samochód mógłby nie odpalić, jak nie teraz? Złośliwość rzeczy martwych chyba jeszcze nigdy nie okazała mi się w tak ewidentny sposób.
Dzwonię do Dawida. Odbiera dopiero po dłuższej chwili.
- No co tam? Kupiłaś?
- Nie. Samochód się zje... zepsuł - w ostatniej chwili przypominam sobie o Mańku na tylnym siedzeniu.
- Jaja sobie robisz?
- Mhm, tak. Nie mam lepszego zajęcia. Nie pojadę i już. Co ci poradzę.
- Kurde, Marzena, my dosłownie za pięć minut stąd wychodzimy. Nie mam jak zahaczyć o sklep. Błagam cię, zorganizuj się jakoś. Albo kogoś zorganizuj. Wiesz jak często noworodek potrzebuje mieć zmienianą pieluchę?
Nie wiem i mnie to nie obchodzi.
- Trzeba o tym było wcześniej myśleć. Wy jesteście jacyś niepoważni. Ty i ta twoja... Dobra - biorę głęboki oddech. - Wymyślę coś.
Rozłączam się i wybieram kolejny numer. Czas na koło ratunkowe o nazwie telefon do przyjaciela.
- Halo?
Ech... ten facet to przeze mnie pójdzie prosto do nieba.
- Cześć, Kacperku. Bardzo jesteś zajęty?
- Nie, stało się coś?
Heh. Jeszcze nie. Gorzej jak się stanie, a nie będzie pampersów na zmianę.
- Mój genialny brat ze swoją równie genialną małżonką jakoś tak nie wpadli na pomysł zakupu pampersów dla noworodka. Za chwilę przyjadą do domu, więc ja mam lecieć do sklepu i szybko coś ogarnąć. Tylko, że samochód nie zapalił. A na rower się z Mańkiem nie zapakuję.
- A nie możesz wziąć samochodu Dawida jak oni już przyjadą?
Words of wisdom.
- Wiesz, że ja o tym w ogóle nie pomyślałam? A to jest genialne w swojej prostocie. Godzina ich nie zbawi.
- No to spoko. Dobra, to ja zaraz do ciebie przyjadę.
Yyy...? Albo ja nie zrozumiałam jego, albo on mnie.
- Ale... po co?
- No do tego twojego samochodu. Nie obiecuję, że sobie poradzę, ale przynajmniej spróbuję.
Bez jaj.
- Skrobot, nie przeginaj. Nie bądź taką Matką Teresą.
- Cicho, cicho. Przynajmniej będę mieć pretekst, żeby wstąpić na herbatę i obejrzeć bobasa.
Taa... Bobasa.
- Niech ci będzie - daję za wygraną, bo jest to mi nieco na rękę, co się będziemy oszukiwać.
Wydobywam Mańka z samochodu i wchodzimy z powrotem do domu. Skrobot przyjeżdża dosłownie za dziesięć minut. Wręczam mu kluczyki i niech sobie działa.
Ale wtedy mnie olśniewa. Wychylam głowę przez okno i wrzeszczę:
- Kacperku, a może ja bym od ciebie samochód pożyczyła?!
Mina mu rzednie. Typowy facet, zapatrzony w swoje audi jak w najukochańszą zabawkę.
- Nnno... jasne. Pewnie, bierz.
Powtarzam akcję ze zwinięciem Mańka (już nie wykazuje takiego zrozumienia jak za pierwszym razem), pakujemy się do Skrobotowego samochodu razem z fotelikiem i odjeżdżamy w siną dal.
To znaczy do Carrefoura. Ogarniamy się tam w miarę szybko - w sumie nie dopytywałam o rozmiar, ale obstawiam, że dla trzydniowego dziecka jednak ten najmniejszy będzie najbardziej odpowiedni - i wracamy. Całość wyprawy do sklepu zamyka się w trzydziestu minutach. Ty też bądź bohaterem w swoim domu.
A w tymże domu jest już nowa lokatorka. Śpi u Dawida na rękach. Iza siedzi w fotelu, a Kacper robi herbatę. Ten Skrobot to naprawdę tak ni przypiął, ni przyłatał tu pasuje, ale się im przynajmniej przydał.
Kiedy Maniek zauważa Izę, normalnie jakby mu ktoś dopalacze załadował. Dzika radość. A zaraz po tym kolejna porcja dzikiej radości, gdy pokazują mu siostrę. Cud, że się ta mała nie budzi. Najwyraźniej ma wyjebane. Słuszna koncepcja.
Nie chcę im przeszkadzać, więc wchodzę do kuchni.
- Wiedziałeś, gdzie jest herbata?
- No raczej - uśmiecha się Kacper. - Ciastka też wiem, gdzie są, ale za to nie wiem, czy można wyciągać.
- Dzisiaj to ty zasłużyłeś na wszystkie ciastka z tego domu. Dzięki - oddaję mu kluczyki i całuję go w policzek. - Informuję, że samochód jest w stanie nienaruszonym. No już, już, nie udawaj, że się się o niego nie martwiłeś. A jak tam moje kieszonkowe ferrari?
- Trzeba jedną część wymienić, ale to dopiero jutro się tym zajmę.
- Spoko. Dzięki.
- Nie ma za co. Bierz te herbaty, ja jeszcze zrobię tobie i mnie.
Stosuję się do polecenia i mogę wreszcie zająć się bohaterką ostatnich dni.
Rany, jaka maleńka. Strach dotknąć, żeby nie pokruszyć. Ale jednak dotykam. Rączki. Z tymi paznokietkami, których, jak ktoś ma słabszy wzrok, to nawet nie zauważy.
- Kurde, ludzie, czy Maniek też był taki mały?
- Jeszcze mniejszy - uśmiecha się Iza, głaszcząc go po główce. - Ania waży czterdzieści deko więcej niż on po urodzeniu.
Dobra, teraz to mam wrażenie, że stoję przy stoisku z wędlinami. Ukroiło się pięć deko więcej. Zostawić?
- Okeeej.
Ja się chyba nie czuję wystarczająco pewnie w temacie noworodków. Jak moja mama wróci z pracy, to się zaczną przesłuchiwania i zachwyty. O, i na pewno jeszcze jeden element się pojawi. Nieodłączny w takich sytuacjach. Naprawdę uwielbiam jak ludzie oceniają do kogo jest podobne dziecko urodzone przed godziną / dwoma dniami / tygodniem. Do mamy, taty, dziadka, ciotki wujka brata?
No do kogo jest podobne? Do małego zapuchniętego Chińczyka. Przy odrobinie szczęścia może trochę mniej żółtego. Ale oczywiście trzeba je do kogoś od razu dopasować. A nie może być podobne do siebie samego? 
Cóż, niech oni się przede wszystkim modlą, żeby do Dawida nie było podobne. Bo takie brzemię to chyba ciężko ze sobą targać przez całe życie. 

Zaczynamy Puchar Świata. Jak dobrze. Chyba jestem nienormalna, ale naprawdę się już okropnie stęskniłam za tym życiem na walizkach. To się chyba powinno leczyć.
Słyszałam, że podobno mamy jakąś dodatkową kwotę krajową na te zawody, ale dziwne, bo jakoś w konkursie żadnego z tych gagatków nie widzę. Wiele tłumaczy fakt, że prawdopodobnie najlepszymi z nich są Zniszczoł i Murańka. Ja nie wiem, czy im to sprawia przyjemność, że naród przed całym światem kompromitują?
Dobra, nie będę się znęcać. W sumie nie ich wina, że ich Bóg talentem nie obdarzył. Choć na przykład takiego Skrobota też nie obdarzył, ale się chłopak w porę zreflektował i zdołał zachować jakąś godność. Różne są ścieżki rozwoju. Albo raczej zwoju w niektórych przypadkach.
A propos Skrobota. Smarujemy sobie narty, rozmawiamy na temat możliwych liderów tego sezonu (to tak, żeby głowa nie rozbolała od myślenia na temat zaplecza naszej kadry A) i ogólnie usiłujemy się doliczyć, który to już nasz wspólny sezon. I właściwie ile czasu się już znamy.
- Mańka, zastanów się, przecież to jest proste. Pamiętasz jak Biegun wygrał w Klingenthal?
Taaak... zdarzył mu się taki epizod.
- Który to był? Dwa tysiące trzynasty czy czternasty?
- Trzynasty. Na bank trzynasty. A my już wtedy byliśmy od roku.
- O cholera. Czyli zaczynamy... siódmy sezon. Wow.
- Na to wygląda. Zleciało, nie?
- Matko... Ale jesteśmy starzy.
Kacper się śmieje.
- Ty sobie pomyśl, ile czasu my się już znamy. To dopiero brzmi jakbyśmy mieli po sto lat.
- Poczekaj. Poznaliśmy się w pierwszej klasie. To będzie... dwadzieścia jeden lat. O słodki jeżu, gdzie mój balkonik?
- Balkonik? Co się będziemy rozdrabniać. Od razu rezerwuj miejsce na cmentarzu.
Już mam odpowiadać, ale drzwi się otwierają i do środka wbija Skrobot numer dwa. I raczej nie przypomina oazy spokoju.
- A tobie co?
- Wkurwia mnie ta Magda.
Wymieniamy z Kacprem rozbawione spojrzenia.
- Czemu? - pytam ostrożnie.
- Nic nie rozumie. Nic - Kamil siada na ławce pod ścianą, zrzucając przy okazji połowę kurtek. - Kurwa, no! Jej się wydaje, że jak nie siedzę osiem godzin za biurkiem, to chyba w ogóle nie pracuję. I może ją mam jeszcze na spacery w trakcie zabierać. Będziemy się za rączki wokół skoczni prowadzać, a narty się same zorganizują!
Cóż, ja się może powstrzymam od komentarza, bo nie chciałabym nikogo obrażać. Ale sam sobie taką błyskotliwą laskę znalazł.
- Ja tego nie widzę. Muszę z nią skończyć, bo to jest bez sensu.
- I tak wytrzymałeś dłużej niż się spodziewaliśmy.
Kamil patrzy na mnie... patrzy na Kacpra... i w końcu mówi:
- Ja pierdolę. Co ze mną jest nie tak?
O tak, uwielbiam takie pytania. Uwaga, zaczynamy sesję terapeutyczną.
- Jesteś za ładny - mówię po prostu. - Aha, i mózg ci się przenosi w inne miejsce, kiedy widzisz zgrabną dziewczynę.
- Jak ty postawisz diagnozę, to... - Kamil przybiera kolor buraka.
- Jeszcze ze trzydzieści lat i może trochę dorośniesz. A może nie. Słyszałam, że mężczyźni dojrzewają do szóstego roku życia, a potem już tylko się starzeją. I jestem skłonna się z tym zgodzić.
- Wiesz co, Marzena, czasem to ja cię bardzo nie lubię. A najbardziej nie lubię jak masz rację.
Hehe.
- A ja jakoś lubię jak mam rację.
- Nie wątpię.
- Dobra, weź się do roboty może, co? - Kacper ukradkiem spogląda na zegarek. - Ja wiem, że ty dziś masz tylko przedskoczków, ale byłoby miło, jakby się doczołgali jakoś do osiemdziesiątego metra.
- No już, już... - Kamil zwleka się z ławki bez większego entuzjazmu. - Marzena, nie masz ty przypadkiem jakichś mądrych koleżanek?
- Niestety, ale mam tylko głupich kolegów.
- Szkoda.
- Ale wiesz, ja też jestem mądra. I wolna jak ptak.
Obaj bracia Skrobot robią przerażone miny, a ja wybucham śmiechem. Moje życie jest bardziej zabawne niż się wydaje.

W Kuusamo zawsze to samo.
Drugiego takiego wypizdowa na mapie Pucharu Świata to chyba nie ma. Aczkolwiek wiele tak zaśnieżonych miejsc też się nie znajdzie, więc mam mieszane uczucia co do tej Finlandii. Kiedyś byłam bardziej radykalna. Niby że jak ciemno i zimno, to od razu źle i fuj. Ale od kiedy natknęłam się na renifera (w bezpiecznej odległości, chwała Bogu), to jakoś tak mi się odmieniło. Także sama już nie wiem. Chociaż takie wyniki jak dziś mają szansę mnie przekonać, że jednak nie jest tu źle. Nawet jeśli konkurs był jednoseryjny i przekładany przez dwie godziny.
Idę sobie na dekorację, mijam zawodników udzielających wywiadów... no, prawie mijam. Nagle dostrzegam, że Stefan Kraft biegnie jakimś szaleńczym slalomem między dziennikarzami i leci prosto do mnie. Czy on zawsze musi robić wokół siebie taką oborę? Myślałam, że wiewiórki mieszkają w dziuplach.
- Mania, gratuluje dla was!
- Dzięki.
Też bym mu pogratulowała, ale nie ma czego.
- Szuper skaka Piotr i Kamil. My nie umimy teraz tak dobrze, ale sezon jest długi.
Czy on się nasłuchał wywiadów z naszymi chłopakami w ramach lekcji języka polskiego? Na razie forma nie jest najwyższa, ale sezon jest długi i krok po kroku będziemy się starali osiągnąć optymalną dyspozycję. I inne tego typu pierdoły, które właściwie nic konkretnego nie znaczą.
- Tak, jeszcze się poprawicie. Słuchaj, ja teraz nie mam czasu, idę na dekorację.
- Yyy...?
- To z kwiatkami na podium - tłumaczę.
- Aaaa! Idem z tobie!
- Ale tam będzie Japończyk i dwóch Polaków, wiesz? Nie ma Austriaków.
- Dobre. Ja popacze chętny.
No jak taki chętny, to czemu nie.
Wchodzimy na zeskok i stajemy koło Skrobota.
- Sześśś, Kacper!
- Cześć - patrzy na Stefana zdziwiony, po czym nachyla się i pyta mnie półgłosem:
- Po co on tu przyszedł?
- Powiedział, że jest chętny. Nie wiem na co. I nie chcę wiedzieć. Ale wzięłam go ze sobą.
Skrobot tłumi śmiech.
- O, Boże, Puchar Świata się naprawdę zaczął.
Oj, tak. Upierdliwe towarzystwo Krafta jest tego najlepszym dowodem.
__________

Traktujcie ten rozdział jako prezent pod choinkę. Wesołych Świąt, kochane!