piątek, 23 marca 2018

57. Mania, czy ja jestem brzydki?

Kurwa.
Kurwa, kurwa, kurwa oraz ja pierdolę.
Nie wierzę.
Każdy, ale nie Stefek, no.
Pierwszy raz w życiu zabrakło mi słów. To znaczy - jakieś by się znalazły, ale to same przekleństwa. Nie wystarczy, że konkurs trwał trzy godziny, że skończył się po północy, że Ammanna przez dobre dziesięć minut sadzali i ściągali z belki, że piździ jak w kieleckiem i jest minus piętnaście.
Ale, kurwa, Stefek tak bardzo zasłużył na ten medal.
Nie jestem obiektywna, nie mogę być i nie chcę. Prawda jest taka, że te zawody nie powinny się w ogóle odbyć.
Chłopaki oddają nam narty, przeciskają się do Wellingera, żeby dzieciakowi pogratulować, bo ani Schmittowi, ani Hannawaldowi, ani Freundowi się nie udało to, co jemu. Krowa płacze i ja też chętnie bym się rozpłakała. Ale nie ze szczęścia.
Boże kochany, jak przykro.
- Hej, Marzenka, odbijemy to sobie na dużej - powtarza Kacperek to, co powiedział Dawid godzinę temu, kiedy nie dostał się do drugiej serii, bo puścili go w chujowych warunkach. Ale jakoś trudno mi w to teraz uwierzyć.
Chyba jeszcze nigdy nie czułam się tak okropnie.
Zbieramy sprzęt, chłopaki w międzyczasie udzielają jeszcze jakichś wywiadów i wracamy do hotelu. Jest prawie druga w nocy. A atmosferę mamy jak na stypie. Wszyscy zmęczeni, wszyscy głodni, wszyscy wyziębieni. I wszyscy w mniejszym bądź większym stopniu rozczarowani. Nawet mi się spać nie chce.
Dawid przestał już rzucać kurwami na prawo i lewo, wykąpał się, wdział piżamę i gada na skejpie z Izą. Przy tym konkursie nawet ona nie wydaje się aż tak irytująca jak na co dzień. Nie chcę im przeszkadzać, a z drugiej strony nie mam gdzie iść, bo przecież wszyscy pozostali albo już chcą spać albo też gadają z żonami.
Fajnie. Wkładam słuchawki w uszy, choć nienawidzę w ten sposób spać, i kładę się do łóżka. Po tym zjebanym dniu i tak pewnie nie usnę szybciej niż nad ranem, więc przynajmniej zamiast Izunii, posłucham sobie muzyki. Marsz pogrzebowy pasowałby najlepiej.

Z całym szacunkiem do skocznego cyrku, ale miło czasem popatrzeć na facetów, którzy nie wyglądają jak kurczaki. Dlatego, w ramach odstresowania, poniedziałek spędzam oglądając zawody panczenistów i wreszcie czuję trochę atmosfery Igrzysk, bo Koreańczycy są jebnięci na punkcie łyżw. Szanuję, na ich miejscu też bym była. Dobry reset po sobocie.
Wtorek spędzam w dokładnie ten sam sposób, ale przy okazji mam niestety do wykonania ważną misję. Jestem chyba zdrowo jebnięta, że się na to zgodziłam. Mianowicie wyciągnęłam ze sobą Carinę Vogt. Tak, właśnie tę Carinę Vogt, mistrzynię olimpijską i mistrzynię świata oraz prywatnie dziewczynę Krzysia Bieguna. Jest on oczywiście jak zwykle przekonany o tym, że ona go w każdej chwili może rzucić i znaleźć sobie kogoś lepszego, bo on jest życiowym nieudacznikiem, a ona... wiadomo. Podobno przeciwieństwa się przyciągają.
Chyba jednak nie wybrałam najlepszych okoliczności do ewentualnego przekonywania Cariny o niezaprzeczalnej męskości Krzysia. Napatrzy się na tych ładnie umięśnionych panów w obcisłych strojach, potem na zdjęcie Krzysztofa... Boże drogi, ja ją powinnam stąd jak najszybciej ewakuować!
Ale wtedy sama też musiałabym spadać, a do tego nie jestem przekonana. Trudno, zaryzykuję jednak przyszłością związku tych dwóch sierotek. Choć właściwie wyciągnęłam tu Carinę, żeby tę przyszłość ratować... Nie no, jeszcze nie zaczęłam z nią gadać na temat właściwy, a już mi to nie wychodzi.
Przerwa na czyszczenie lodu to chyba dobry moment na przejście do rzeczy.
- Dużo zamieszania ostatnio, pewnie dawno nie rozmawiałaś z Krzysiem?
- Z Krzysiem? - rumieni się Carina. - Jakoś w tamtym tygodniu.
Biegun przedstawiał to raczej jako Marzenka, ona w ogóle do mnie nie dzwoni, czy ona mnie jeszcze kocha? Ale on nie jest specjalnie wiarygodny.
- A co tam u was słychać? - właśnie zachowuję się jak typowa wścibska ciotka, których sama szczerze nie znoszę. Gratulacje.
- W porządku - odpowiada Carina, jakby automatycznie. - Chociaż... Ty dobrze znasz Krzysia?
Lepiej niż mi to do szczęścia potrzebne.
- Owszem.
- Mhm... a czy on zawsze był taki... taki... dziecinny?
To żeś chyba Titusa nie widziała.
- Tak. Zawsze. Najbardziej jak był dzieckiem.
- Może źle to ujęłam - peszy się. - Po prostu on tak... ciągle potrzebuje, żeby go zapewniać o tym, że mi zależy. A to jest trochę męczące.
Chwila, czy ona mi się już zwierza? Nawet nie musiałam z niej specjalnie wyciągać żadnych informacji. Co ze mną jest nie tak? Czy ja mam na czole napisane Darmowa Poradnia Psychologiczna?
- A ty oczywiście nie wiesz dlaczego, tak? Nie widzisz, że jest zakompleksiony i okropnie zakochany?
- Nie no... niby wiem...
- Kochasz go?
- Słucham? - Carina kaszle głośno.
Ja nie mam czasu na pierdoły, zaraz będą jeździć kolejne pary, muszę do tego czasu zamknąć temat, żeby się nie rozpraszać, oglądając.
- Pytam, czy go kochasz, czy masz wobec niego poważne zamiary, czy chcesz z nim spędzić resztę życia.
Okej, trochę przesadzam, ale naprawdę trzeba coś ustalić.
- Ja... nie wiem - mówi Carina oszołomiona. - Nie zastanawiałam się nad tym.
- On by się nie musiał zastanawiać, żeby odpowiedzieć trzy razy tak.
- Ale... skąd wiesz?
- Bo go znam. Jest małym nieśmiałym dzieciakiem, głupawym i nierozgarniętym... - ups, chyba idę za daleko. - ...ale jest naprawdę w porządku gościem. Oczywiście, jeśli go nie kochasz, to nie ma żadnego znaczenia. Ale jeśli jednak, to pokaż mu, że ci zależy. Bo on się nie domyśli. Prędzej z tobą zerwie, bo uzna, że nie jest dla ciebie wystarczająco dobry. Już to kiedyś chciał zrobić, tak swoją drogą, żebyś przypadkiem nie marnowała sobie przy nim życia.
- Serio?!
- Serio.
- O matko.
- No widzisz. Tak cię kocha, w ten swój może nie do końca normalny sposób. Ale jednak.
- Ojej. O rety.
Nie wiem, czy to było takie romantyczne czy jakie, ale Carina ma łzy w oczach.
- Przepraszam, wyjdę na chwilę. Muszę zadzwonić.
I bardzo dobrze. Niech dzwoni i niech sobie wyznają miłość. A ja mam święty spokój. Do czasu aż ktoś znowu do mnie przylezie i zacznie jojczyć o złamanym sercu. Albo o zgubionej skarpetce. Albo o makaronie bez rosołu. Albo o dżdżu. Albo... a zresztą. Wszystko jedno.

Zaraz mnie coś skręci. Albo zemdleję. Albo od razu umrę. Środa Popielcowa dobitnie mi uświadamia, że jedyną radość w życiu czerpię z jedzenia. Na dodatek dostałam okres. Gratulacje, Matko Naturo. Jeśli chcesz pozbawić mnie resztek chęci do życia, robisz to doskonale.
Matkę Naturę świetnie wspiera też Kraft. Od pół godziny siedzi u mnie w pokoju i zwierza się ze swoich problemów sercowych. Pewnie te cholerne walentynki go tak natchnęły. Czy może być gorzej? Może. Bo za godzinę wychodzimy na trening. I w teorii powinnam być w w pełnej gotowości do pracy, a w praktyce czuję się jak rozjechana wiewiórka.
To się nie uda. To po prostu nie ma prawa się udać.
- Ja nie wim, co jest źle ze mnie. Uśmiecham i jestem miły, i nic. Żaden dziewczyna mnie nie chce.
Ratunku. Dlaczego akurat ja muszę tego słuchać?
- Może jeszcze nie pojawiła się ta odpowiednia?
- Co to owiednia?
Sama chciałabym wiedzieć, co znaczy użyte przez niego słowo.
- Ta na całe życie.
- Aha... - Stefan kiwa głową z poważną miną. - Ale dlaczemu czeba tak długo czekać na onę?
- Nie wiem.
- Szkoda. A ty też czekasz?
- Na co?
- No wisz, na ten chłopak na całe życie.
Okrywam się szczelniej kocem. Co to za niewygodne pytania?
- Nie wiem. Nie musisz iść, żeby przygotować się na trening?
- Mam dużo czasa, spokojny.
Wspaniale. Jak ja mam niby przetrwać następną godzinę?
- A może - zastanawia się Stefan. - Może ja jestem brzydki? Mania, czy ja jestem brzydki?
Chryste Panie.
Od odpowiedzi ratuje mnie pukanie do drzwi.
- Proszę.
Oto i Kacper, chwała Bogu.
- O, cześć - wydaje się mocno zdziwiony. - A gdzie Mustaf?
- Siedzi u Kota i Żyły.
Zwiał od razu jak pojawił się Kraft. Tak to jest liczyć na rodzonego brata.
- A dobra, to ja idę, bo muszę z nim pogadać - oznajmia Skrobot i już cofa się do drzwi, ale rzucam mu spojrzenie błagające o ratunek i proponuję:
- Może zostaniesz chwilę?
- Okeeeej - Kacper ewidentnie wietrzy podstęp, ale siada na łóżku Dawida.
- A ty jak myślisz - Kraft zwraca się do Skrobota, wracając do myśli przewodniej. - Czy ja jestem brzydki?
Jakim cudem ten głupek nie widzi jakie to jest niezręczne? Czy ten naród kiedykolwiek zaskoczy mnie in plus?
Skrobot po opanowaniu pierwszego szoku (cud, że mu oczy z orbit nie wyszły, bo było blisko), zaczyna się jąkać.
- Ale... bo to... znaczy... znaczy... Co tu się dzieje? - a to pytanie kieruje już bezpośrednio do mnie.
- Stefan zastanawia się, dlaczego nie może sobie znaleźć dziewczyny - tłumaczę uczynnie.
- Aha... o Boże.
Właśnie.
- To jestem brzydki czy nie?
No co ten Kraft się tak upiera, czy on naprawdę chce znać odpowiedź?
- Ja myślę - zaczyna Kacper powoli - że musisz po prostu poczekać na odpowiednią dziewczynę.
- Mania powiedziała te samo. Ale jak mam wiedzieć, że jest owiednia?
- To się po prostu czuje.
Halo, Skrobot, nie patrz się na mnie, mówisz do Krafta.
- Tak? - Stefan nie wydaje się przekonany. - Ale jak?
- Zobaczysz, jak się zakochasz.
- Hmm... Muszę pogadać z Michi - stwierdza nagle Stefan. - On wie lepiej niż ja. Może mówi to samo, co wy.
- Koniecznie - burczę i odwracam się w stronę ściany, bo to jedna z niewielu skutecznych opcji przerwania kontaktu wzrokowego.
- To ja idę! Dzięki!
Stefan wychodzi i zapada cisza. Aż mi teraz dziwnie.
- Marzenka - odzywa się w końcu Kacper. - Ja pogadam z trenerem, żebyś została dzisiaj w wiosce.
- Nie trzeba, dam radę - mówię do ściany, chociaż sama w to nie wierzę.
- Dobra, dobra... znam cię już trochę. Idę. A ty śpij.
Halo, a gdzie otulenie kołderką i buziak na dobranoc?

Nie sądziłam, że to jest możliwe. Naprawdę nie. Jestem paskudnym małym frajerem z zerowym poziomem wiary we własną drużynę. I co gorsze, w najlepszego aktualnie zawodnika na świecie. Idę się ubiczować.
Żartowałam, szykuję struny głosowe i godną minę, bo zaraz będziemy śpiewać hymn. Kamil Stoch po raz trzeci Mistrzem Olimpijskim. Niech mnie ktoś uszczypnie. I jego też. Bo wygląda, jakby wciąż w to nie wierzył.
Johansson już na podium, Wellinger już na podium... i jest i on! I pani Irena Szewińska. I złoty medal na szyi. Ojej. Chyba bardzo się cieszę. Apollo też musi dorzucić swoje trzy grosze, ale to było z góry pewne, trzeba na niego machnąć ręką jak na natrętną muchę. Choć chciałoby się ubić jak komara.
No dobrze, a teraz czas ściągnąć czapki, poprawić fryzury i zapamiętać ten moment do końca życia.
Tak. Chyba właśnie dlatego siedzimy w tym porąbanym sporcie.

- Czy ty zdajesz sobie sprawę, że to już nasze drugie wspólne igrzyska?
- Kacperku, jaki ty jesteś spostrzegawczy, no naprawdę.
- Staram się.
- Staraj się też tak ładnie przygotować sprzęt.
Kurczaki, stresuję się. Zdaję sobie sprawę, że dziś naprawdę może być historyczny dzień. Może, ale nie musi. Bo to są cholerne skoki narciarskie i tu niestety nie zawsze jest sprawiedliwość. Czasem po prostu przypadek rozdaje medale. Dlatego staram się nie napalać i nie myśleć o tym, co za chwilę, choć zupełnie mi to nie wychodzi. Ale nikt o tym wiedzieć nie może. Jakby co, jestem oczywiście wyczilowana, nie znam pojęcia stres i w ogóle mogłabym tutaj z drinkiem z palemką wyjechać. Ale nie wyjadę, bo raz - narty się same nie nasmarują, a dwa - to nie Soczi, tylko Korea. I jest minus trzydzieści w tym całym PjongCzang.
Słyszałam już różne wersje, ale myślę, że PiździongCzang pasuje jednak najlepiej.
- Jak myślisz, ktokolwiek ma w ogóle szanse z Norwegami?
- Gdyby tu był ktoś poza nami - odpowiadam - powiedziałabym ci, że pierdolisz. Bo to sport i wszyscy mają równe szanse. Ale że jesteśmy sami, powiem ci, że nie, prawdopodobnie nikt nie ma z nimi szans.
- Doceniam tę szczerość, choć zupełnie mi się ten scenariusz nie podoba.
- Sorry. Sam zadałeś pytanie w formie, która sugeruje odpowiedź.
- Że niby pytanie retoryczne?
- Coś w tym rodzaju. Chociaż może niezupełnie.
- Chwila - Skrobot przerywa robotę. - Czy my zaczynamy się zagłębiać w jakieś tajniki języka polskiego tylko po to, żeby nie gadać o konkursie?
- Chyba tak - zgadzam się. - Stresujesz się?
- Jak cholera - przyznaje Kacper.
- Kurwa, ja też.
Trochę mi to przywraca poczucie godności. Nie tylko ja świruję.
- Jak Dawid zjebie, to go chyba zabi...ję - dokańczam z rozpędu, bo drzwi się otwierają i do środka wchodzi właśnie wspomniany przeze mnie osobnik.
- Siema. O, a wy tak tutaj sami? To ja przepraszam, że niepokoję w tak błahej sprawie, ale gdzieś mi się plastron zapodział.
Kłamałam. Zabiję go dużo wcześniej.
- Nie wiem czemu, ale leży na torbie Kota. Jak chcesz, to sobie weź. Chyba, że wolisz jednak skakać bez numeru.
- A to już wezmę. Dzięki. A Adama widzieliście?
- A na co ci teraz Małysz? - cedzę przez zęby.
- Skoro już i tak się pewnie cholernie denerwuje, to chciałem go jeszcze trochę podręczyć.
- Ty jesteś nienormalny.
- Może to u nas rodzinne?
- Idź się rozgrzewać. Bo ci wpieprzę.
- Ty to chyba masz jakąś stresującą pracę, że się tak szybko denerwujesz - kręci głową Dawid i wychodzi.
Owszem, mam stresującą pracę. Przez niego między innymi. Ale kiedy kończy się konkurs i zdobywamy brązowy medal olimpijski w drużynie wiem, że nie zamieniłabym jej na żadną inną.
__________

Tekst sprawdzany na szybko, więc za ewentualne błędy przepraszam.
Oddaję w Wasze ręce olimpijski rozdział i liczę na komentarze, choć dobrze wiem, że ja sama w ostatnim czasie nie jestem wzorową czytelniczką. Mam spore zaległości w komentowaniu, ale przyznaję szczerze, że nie mam teraz do tego zupełnie głowy. Poprawię się, ale dopiero za jakiś czas. Przepraszam. Nie bijcie.