- Okej, tu masz herbatę z cytryną i miodem. Więcej ci nie pomogę niestety. Śpij i niczym się nie przejmuj. Najwyżej jutro nie skoczysz.
Sytuacja wygląda kiepsko, bo jest sylwester, godzina dwudziesta pierwsza z groszami, jutro konkurs noworoczny, a Kuba ma trzydzieści osiem stopni gorączki. Dobrze, że do tego nie rzyga. Zrobiliśmy małe przemeblowanie, bo ja miałam mieć jedynkę, ale w tej sytuacji przeniosłam się do Dawida, a Kubę wrzuciliśmy do pierwotnie mojego pokoju. A tak się cieszyłam na trochę prywatności, ciszy i świętego spokoju. Cóż, najwyraźniej normalne życie nie jest mi pisane.
Ledwo wychodzę na korytarz i natykam się na Skrobota.
- O, tak myślałem, ze cię tu spotkam. Chodź, jest zebranie u trenera.
W towarzystwie sztabu szkoleniowego spędzam kolejne dwie godziny. Niestety, ale nie tylko skoczkowie mają w trakcie Turnieju Czterech Skoczni dziesięć razy większy zapierdol. Omawiamy tysiąc ważnych spraw, a na sam koniec zapada ustalenie, że jak już Gębala skończy torturować Piotrka, pójdzie spać na dmuchanym materacu w pokoju Kuby. Na wypadek gdyby młodemu temperatura skoczyła w środku nocy do czterdziestu stopni czy coś. Kusi mnie, żeby zapytać, po co trener wozi ze sobą na zawody dmuchany materac, ale jeszcze mnie zmrozi wzrokiem Grumpy Cata i tyle będzie z merytorycznej dyskusji. To ja podziękuję. Niech se nawet wozi krajalnicę do chleba i konika na biegunach, ja wnikać nie będę. Grunt, że chłopcy skaczą jak należy.
Dobra, koniec. Wszystkie Bardzo Ważne Sprawy omówione, a Bardzo Ważne Decyzje podjęte. Można iść spać.
- Marzenka, chodźmy na spacer.
No ja się chyba przesłyszałam.
- Kacperku, słońce moje najdroższe, jest gdzieś za dwadzieścia dwunasta, czy ciebie pojebało?
- Właśnie o to chodzi. Za dwadzieścia minut zacznie się nowy rok, chodź na fajerwerki.
Witki mi opadły. Czy on się dobrze czuje?
- Nie. Chcę spać.
- Pół godziny snu mniej cię nie zabije.
- A skąd wiesz? - upieram się.
- Nie wiem. Ale podejmę to ryzyko razem z tobą.
Właściwie... Co roku jesteśmy tu w sylwestra, a jeszcze mi się nie zdarzyło spędzić go inaczej jak poprzez przespanie północy. Niech będzie. Chociaż jeden raz.
- Dobra, chodźmy.
W lobby mijamy Krafta w stanie mocno wskazującym oraz jego dwóch kolegów z kadry, których imion ani nazwisk nie staram się zapamiętać. Oni też są jacyś tacy rozweseleni. Stefan podchodzi do nas chwiejnym krokiem i zaczyna coś bełkotać. Po niemiecku. No to chyba nie bardzo się dogadamy. To znaczy może i ze Skrobotem mógłby pogadać, ale gdyby nie był pijany. Skoro on nawet na trzeźwo zjada końcówki i tworzy jakieś niesamowite zbitki wyrazowe, to teraz to już musi być całkowity bełkot.
Oj, będzie jutro główka bolała.
Wychodzimy z hotelu i Skrobot prowadzi mnie nie za bardzo wiem gdzie, bo moja orientacja w terenie jest zerowa, ale spoko, ufam mu całkowicie. Więc jak spróbuje zawieść to zaufanie, to nogi z dupy powyrywam.
Okej, jest jakiś placyk, scena, sporo ludzi. Koncert chyba.
- Ile jeszcze czasu?
- Według mojego zegarka sześć minut.
Dobrze, przez sześć minut nie zamarznę ani nie usnę.
- Skąd wiedziałeś, że coś tu będzie?
- Nie wiem, czy zauważyłaś, ale prawie w każdym mieście coś jest w sylwestra.
- To nawet nie jest miasto.
- Okej, ale mają od nasrania turystów w sezonie zimowym, więc muszą coś zorganizować.
- Już nie bądź taki mądry.
- Ha! Wygrałem.
- Że niby co?
- Że nie wiesz, co powiedzieć. Jeden zero dla mnie. Piękny koniec roku.
Patrzę na tego ćwoka jak na idiotę.
- Weź się jebnij w czółko.
Śmieje się debil. Borze szumiący.
- Skrobot, przywołuję cię do porządku, jeśli nie chcesz dostać w zęby.
- Sorry. To z przepracowania.
Okej, jestem w stanie zaakceptować to tłumaczenie, bo sama nie jestem do końca przytomna.
- Zimno ci?
- Obleci.
- To chodź.
Zaraz komuś zasadzę gonga na ryj.
- Kurwa, wyciągnąłeś mnie tu tylko po to, żeby mnie obmacywać pod pretekstem zimna?
Skrobot strzela fejspalma i znowu się śmieje.
- Piłeś coś - stwierdzam.
- Nie. Ale ty może powinnaś.
- Bo co?
- Bo jajeczko. Nie złość się, wstrętna babo, bo cię tu zostawię i sama w życiu do hotelu nie wrócisz.
- Okej, przepraszam. Masz buzi - całuję go w policzek. - Pasuje?
- Na razie musi.
- Na razie?
- Na razie.
- Ahaaaa...?
- Patrz, odliczają - Skrobot wskazuje ręką scenę. Mam dziwne wrażenie, że to po części próba zmienienia tematu, ale może to i lepiej.
Pięć... Cztery... Trzy... Dwa... Jeden... Strzelają fajerwerki i korki od szampanów. Trzydzieści sekund euforii plus jakieś trzy minuty oglądania światełek na niebie. Świzdu, gwizdu, pięć tysięcy poszło w pizdu. Koniec imprezy, można się rozejść.
Nie no, dobra, ładne to było. Ale proszę nie oczekiwać ode mnie euforii z powodu zmiany cyferki w dacie. Mam ważniejsze sprawy na głowie. Turniej Czterech Skoczni na przykład.
- Myślisz, że Kraft będzie jutro miał kaca?
- Ja nie myślę, ja jestem tego pewien.
- To dobrze.
Jak już rok temu rozpoczął tradycję turniejowej niedyspozycji, to powinien ją pielęgnować.
Do Innsbrucka przyjechał Adam z tym swoim siostrzeńcem. Dzieciak taki, rany boskie, zaczynam czuć się staro. W pierwszej chwili trzymał się Małysza jak spódnicy mamy, ale Piotrek zaczyna go rozkręcać, bo przecież kto jak nie on. Niedługo go zacznie uczyć grać na gitarze. Albo zjadać kostki do kibla. I z tego wszystkiego, niech no dobrze spojrzę... no tak - Tomek w kwalifikacjach jest o jedno miejsce wyżej od Piotrka. Niech będzie, wszystko jedno, byleby się Żyła jak człowiek jutro w konkursie zaprezentował.
Dobra, czas się zbierać do hotelu. Mam nadzieję, że zakaz trenera co do udzielania wywiadów rzeczywiście Kamila obowiązuje (a znając już trochę Horngachera, mogę być pewna, że obowiązuje), bo wtedy będziemy mogli przynajmniej razem jechać, a nie zostawimy pod skocznią co zdolniejszych i niech se potem sami radzą. Ewentualnie ktoś będzie robił za taksówkę. Ciekawe kto.
Wszyscy już są, przebierają się, tylko Kamila i Dawida brakuje. Czyli chyba jednak hieny ich dorwały. Zostawiam towarzystwo i sprzęt pod czujnym okiem Skrobota, a sama idę sobie na rekonesans.
Ładna ta skocznia, w ogóle cały Innsbruck jest ładny (tak, wiem, że to Austria, proszę nie przywiązywać zbyt wielkiej wagi do tych słów), ale ten upokarzający przeciwstok nigdy nie przestanie mnie bawić. Te niedoświadczone sieroty, które przy za małej prędkości muszą się wspinać prawie że na czworaka, wzbudzają we mnie niemal macierzyńskie uczucia. To znaczy bez przesady może, ale odczuwam w stosunku do nich pogardę pomieszaną ze współczuciem. A to już znacznie lepiej niż sama pogarda.
- Mania!
A no tak. Bo przecież nie tylko Małysz do Innsbrucka przyjechał. Niektórzy mieli znacznie bliżej, więc też wpadli. Staję oko w oko z Morgensternem. Boże, ale się upasł.
- Cześć.
- Cześć, jak my się dawno nie widzieliśmy! - szczerzy się od ucha do ucha i przytula mnie mocno. Halo, ja nie wyrażałam zgody na naruszanie mojej przestrzeni osobistej.
- Udusisz mnie.
- Przepraszam, ale cieszę się, że się spotkaliśmy.
- Trudno mnie nie spotkać na zawodach.
- Wiem, wiem... Co tam słychać?
Nienawidzę tego pytania najbardziej na świecie. Ono wcale nie zaczyna rozmowy. Ono ją kończy. Co tam słychać? Dobrze. Aha. I koniec. Pogadane.
- W porządku.
Ależ ja jednak jestem kreatywna.
- Cieszę się. Bardzo. Świetnie wam idzie w tym Turnieju. Myślisz, że Kamil wygra wszystkie cztery konkursy?
To zabawne jak z dobrych kumpli można się stać praktycznie zupełnie obcymi osobami. Choć nie, to w sumie nie jest zabawne. Raczej przykre. Zero tematów do rozmów, zero żartów. Zero. Albo mniej niż zero. I to już jest nie do naprawienia. Nie da się widzieć raz na pół roku przez dziesięć minut i czuć się naprawdę swobodnie w swoim towarzystwie. Szkoda.
- Nie wiem. Wiem, że będzie chciał dalej dobrze skakać. Zobaczymy, co to da.
- Jaka wyważona odpowiedź. Jakbyś rozmawiała z dziennikarzem - śmieje się Thomas.
- A bo ja wiem, co ty potem komu naopowiadasz?
- Komu miałbym opowiadać?
- Komukolwiek. Wiesz, za zdra...
- Sześśś, Mania! Sześśś, Morgi!
Dzień dobry, mamy już gwiazdę wieczoru. Morgenstern z Kraftem padają sobie w ramiona, coś tam gadają po swojemu i rechoczą jak pojebani. Za chwilę dołącza do nich Hayboeck, powtarzają scenariusz z niedźwiedzim uściskiem, a potem jeszcze okładają się po plecach. Boże, pierwotne samce. Usuwam się niepostrzeżenie, zresztą z niemiłym uczuciem, że jestem nikomu niepotrzebna. A nie do zostałam przyzwyczajona przez te sieroty z naszej drużyny, które buta przecież nie zawiążą bez konsultacji ze mną.
O wilku mowa. Małysz robi za bodyguarda, a za nim drepczą Kamil z Dawidem. I niech ich wszyscy dziennikarze w dupę pocałują.
- Cześć, Marzenka - uśmiecha się Stoch na mój widok. - Może chcesz sobie porozmawiać z twoim ulubionym panem reporterem z TVP? O, tam stoi.
Ej, kurde. To nie jest zabawne. To że raz czy dwa próbował ze mną przeprowadzić wywiad, że rzucał jakimiś komplementami na poziomie Murańki i że próbował wyciągnąć mnie na kawę, to jeszcze nie znaczy, że mają ze mnie wszyscy drzeć łacha, jak się ten chłoptaś pojawi na horyzoncie.
- Może nie. Uważaj, bo cię Tadeusz napadnie i zobaczymy, kto wtedy będzie taki cwany.
- Tadka się jakoś spławi. On nie ma wysokich wymagań - zauważa Dawid. - Podrzuci mu się Skrobota i też będzie zadowolony.
- Wątpię. Skrobot mu wyświetleń nie nabije, nie opłaca się włączać kamery.
- To ciebie wyślemy. I wtedy pan z TVP nabije Tadkowi wyświetleń.
Ohoho, ale zabawne. No nie dość, że mistrz olimpijski, to jeszcze jaki śmieszek. Boki zrywać.
- Nie gadam z wami.
- Masz, rację, pogadaj z panem z TVP! - wybucha śmiechem Dawid, a Kamil z Adamem od razu do niego dołączają.
O Boże, jak ja ich czasem nienawidzę.
Czy byłam kiedykolwiek szczęśliwsza? Nie wiem. Wiem tylko, że nie denerwowałam się tak okropnie od Igrzysk w Soczi. Dzisiaj już Kamil nie ma wyboru i uciekać przed dziennikarzami nie może, a jako że ze zwycięzcą wszystkich czterech konkursów Turnieju Czterech Skoczni każdy chce pogadać, to zajmuje mu to kolejne trzy godziny po konkursie. Bo jeszcze konferencja prasowa, bo jeszcze wejście na żywo dla TVP, bo jeszcze wejście na żywo dla Eurosportu, bo jeszcze skidżampingowy Tadeusz, bo Przegląd Sportowy, bo Interia, bo Sportowe Fakty... I tak dalej. Obstawiam, że o połowie portali, które chcą wywiadu, w życiu nie słyszałam. I Kamil też nie. Ale specjalnie nie ma wyboru, więc trzeba się przemęczyć. Wytrzymujemy to wszyscy dzielnie, czekamy aż skończy i wreszcie możemy wszyscy jechać do hotelu. A tam niespodzianka. Ekipa Polsatu. Kurwa, serio? Czy oni w ogóle wiedzą co to jest punkt K?
Okazuje się, że Kamil został wybrany sportowcem roku (no heloł, to dość oczywiste) i za piętnaście minut ma wejście na żywo, co by za tenże wybór podziękować. Nie dość, że Ewa wróciła po Innsbrucku do Polski, żeby się na tej całej gali pojawić, to jeszcze teraz mu każą, ledwo żywemu, się produkować. Czy ludzie z telewizji mają godność człowieka?
Wszyscy ruszają dupę, trzeba ogarnąć jakieś piwko, żeby uczcić złotego orła (w tym roku Kraftowi też nie wyszedł manewr z przygotowaniem mu gniazda na głowie), a Kamil zostaje jeszcze chwilę się pomęczyć. I już mam iść, słyszę te okrzyki Tylko młodemu piwska nie dawać!, ale coś mnie zatrzymuje. I tak słucham co ten Kamil gada. A on mówi do Ewy. Tylko do niej i tylko o niej. Chociaż pewnie pół Polski go teraz słucha. Coś mnie ściska w gardle.
Sprawa wygląda tak, że Kamil Stoch jest prawdopodobnie najwspanialszym człowiekiem stąpającym po tej nędznej planecie. A Ewa wcale nie jest gorsza. I tak sobie myślę, że ta ich miłość jest piękna. Że nawet mnie to rusza. Że nawet może...
No, ale ja się do tego nie nadaję.
__________
Kilka razy miałam ochotę to wszystko skasować. Ten rozdział jest... inny. Ciśnie mi się na usta po prostu określenie zły, ale mam nadzieję, że ostatecznie mi wybaczycie. Nie zawsze wszystko wychodzi nam tak, jak sobie zakładamy.