piątek, 29 września 2017

53. Ja się zabiję

Jeśli ktoś chciałby wiedzieć, jaki turniej uważam za najbardziej idiotyczny na świecie, odpowiedź jest prosta. Aż dziwne, że nie wymyślili go Niemcy, tylko Norwegowie. Sepp się tyle namacał przez te półtora tygodnia, że chyba będzie miał na zapas aż do Letniej Grand Prix. W międzyczasie musiałam jeszcze przeżyć swoje urodziny i nie wspominam tego dnia zbyt dobrze, zwłaszcza zważając na pewien drobny incydent. Kraft wręczył mi kwiatki, które dostał za zwycięstwo w konkursie i zaraz zleciała się grupka dziennikarzy, którzy koniecznie musieli wiedzieć, czy to z jakichś specjalnych powodów. Tak. Z powodu wysoce zaawansowanego stadium ułomności intelektualnej Stefana Krafta.
Chwała Bogu już po wszystkim i teraz mogę siedzieć w Planicy i opijać narodziny najnowszej małej Huli. Poza tym zdaje się, że Puchar Narodów też już mamy zaklepany, więc powodów do świętowania jest więcej. I tylko ta Szczurowiewiórka nieszczęsna... To się po prostu nie godzi, żeby ktoś taki odbierał Kryształową Kulę. To znaczy ogólnie to spoko, mnie nie przeszkadza, ale nie w takich okolicznościach. Bo gdyby nie ta mała menda, co się skakać nauczyła, choć na przykład sztuki czytania pewnie jeszcze nie opanowała, to Puchar Świata wygrałby Kamil. Oficjalne uroczystości oczywiście dopiero jutro, ale bądźmy szczerzy - tu się już nic nie zmieni. Mam jeszcze kilka godzin, żeby się na to psychicznie przygotować.
O, proszę, a oto i gwiazda sezonu. Najebana w trzy dupy.
- Sześśśś, Mania! - bełkocze, przysiadając się do mnie. A taka byłam szczęśliwa jeszcze trzydzieści sekund temu. Tak naprawdę to nie. - A to? - pokazuje palcem w stronę grilla, którego pilnują Kot z Żyłą.
- Kiełbasa - informuję go ponuro, bo o ile rozmowa z trzeźwym Kraftem jest trudna, to rozmowa z naprutym Kraftem jest prawdopodobnie niemożliwa.
- Oooo.... - kiwa głową w rytm Planicy Avseników. - A to dobre?
- Dobre.
- To dawaj mi to.
Dawać to ja mu mogę co najwyżej po mordzie. Dwa razy dziennie. Tak profilaktycznie.
- Nie.
- Dlaczemu? - Kraft robi wielkie oczy. - Nie można jeśśś?
- Można. Poproś, ćwoku, to dostaniesz.
- Eeee... nie rozumim całkiem.
Ja jego też nie do końca. Czyli remis.
- A idź, żryj - macham na niego ręką.
- Eeee...
- Jedz.
- Mogem? - Kraftowi aż się oczy świecą, jakby go spotkała nie wiadomo jaka łaska. Tak to jest, jak ktoś pozwoli tym anorektykom zjeść coś normalnego.
- Tak - zgadzam się, bo upatruję w tym ruchu nadziei, że jednak przerzuci tym sposobem swoje zainteresowanie ze mnie na kiełbasę. Oraz Maćka i Piotrka przy okazji, bo akurat obok stoją.
Oczywiście, że się mylę.
Wraca po pięciu minutach, usmarowany na gębie musztardą i z zapałem zaczyna mi opowiadać:
- Lubię wasze drużynę.
Za jakie grzechy nas ten zaszczyt kopnął?
- Aha.
- Wszyskie takie miłe... i wesołe... - wylicza. - Jak nie byłem Austriak, to ciałem być Polak.
Jeszcze nam tylko Krafta brakowało. Jakby i bez niego nie było wystarczającej patologii i upośledzenia.
- Ale jesteś z Austrii i tego się trzymajmy - utwierdzam go w jego przynależności narodowej. Tak na wszelki wypadek czy coś.
- Tag... - zgadza się. - Ale ta dziewczyna w Polsce... taka piengna... musi jutro widzieć jak mam eee... medal? Nie... jak to nazywa się?
- Kryształowa Kula - wzdycham.
- Kula! Ja! - Kraft kiwa głową. - Wtedy może będzie kochać mnie!
Słodki jeżu na bananie, dlaczego ja się z nim zadaję?
- Ta dziewczyna, którą zobaczyłeś w Wiśle? - upewniam się.
- Tag! Najpiengna! Taki miała... oczy...
Niespotykane.
- I...?
- I włosy... taki... - Stefan macha rękami koło głowy, ale nie do końca wiem, co mi chce w ten sposób przekazać. - No... taki... piengne.
Aha.
Niech on się już lepiej w temacie włosów nie wypowiada.
- Myślem - kontynuuje Kraft - zrobić coś zuper.  Będzie widzieć mnie w telewizorem jutro, to jakaś ładny fryzura na przykład. Żeby wyglądam ładnie.
On sobie chyba nie zdaje sprawy, że w jego przypadku to niemożliwe. Najpierw zalecałabym wizytę u ortodonty, potem u fryzjera, a potem założenie papierowej torby na głowę. Tak dla pewności, jakby się specjalistom od urody powinęła noga.
- A może ogolisz się na łyso?
- Co to łyso? Bez włosów?
- Tak.
Ale Stefan nie wydaje się przekonany.
- Nie, Mania, to brzydkie.
Sam jesteś brzydki.
- Może jej się podoba. Tej dziewczynie.
- Ja lubię moje włosy - Kraft przeczesuje gołębie gniazdo palcami. - Ale może czeba inniej uczesać?
O, to z pewnością.
- Zapytaj Hayboecka. On ci pomoże. Ja się nie znam na męskich fryzurach.
- Mhm... mogem. Michi jest mądry. Ale... może mieć tak jak zawsze? Żeby widziała mnie taki prawdziwi? Wisz, jak zawsze wyglądam.
Szczerość podstawą związku. Nie ma co ukrywać, że jest się szpetnym, w końcu prędzej czy później i tak się wyda. Może i w tym jest jakaś logika.
- Okej. Zostaw tak jak jest.
Nie będziemy dziewczyny oszukiwać. Jeśli zapała nieposkromionym uczuciem do Krafta i tak będzie ją czekać wystarczająco dużo rozczarowań.

Zdecydowanie za szybko mi minęło to lato. Owszem, zdarzyły się pojebane incydenty, typu powołanie Krzysztofa Miętusa do kadry A czy seryjne zwycięstwa mojego brata w Letniej Grand Prix, ale ogólnie było fajnie. Przynajmniej sobie trochę odpoczęłam od widoku tych ćwoków. Trener odpuścił mi co najmniej połowę zgrupowań, nie wiem, o co mu chodzi. Czy boi się, że zdemoralizuje mnie widok tych półnagich suchoklatesów czy po prostu już nie może ze mną wytrzymać. Jednakowoż nie narzekam, jestem ciotką na pełen etat, czytam książki i obżeram się za trzech. Żyć, nie umierać.
Natomiast dziś da się wyczuć w domu atmosferę jakiegoś poddenerwowania.
- Pewnie zaraz opadnie. Boże, żeby tylko nie opadł - słyszę dochodzący z kuchni głos Izabelii. Postanowiła ambitnie zabawić się w mamuśkę z prawdziwego zdarzenia i piecze biszkopt na tort dla swojego dziecka. Wolę się tam nie zbliżać. Oraz tego rzeczonego tortu też nie zbliżać. Do ust.
Już mam iść do salonu, żeby zająć się ogarnięciem tego wszechobecnego burdelu, na który składają się przede wszystkim pluszowe misie, gumowe kaczuszki i kolorowe gazety traktujące o modzie i urodzie (bynajmniej nie moje), kiedy słyszę dzwonek do drzwi. Idę otworzyć, bo Dawid z Mańkiem w ogrodzie, rodzice w sklepie, a Izunii lepiej nie przeszkadzać. Jeszcze mnie zaatakuje jakimś jarmużem albo inną brukselką.
Kogo to moje piękne oczy widzą? Titus we własnej osobie, uśmiechnięty od ucha do ucha i z jakąś wielką siatką koło nogi. Jego entuzjazm jest niepokojący.
- Cześć! Mam super wiadomości!
- Dawaj.
- Jasiek ma drugą córkę! Urodziła się wczoraj wieczorem - Titus jest w takiej euforii, jakby co najmniej on sam to dziecko zmajstrował.
- To fajnie.
- No - Miętus kiwa głową. - Już jej nawet wymyślili imię, tylko nie pamiętam... znowu takie dziwne jakieś... A ja tu mam zestaw urodzinowy - mówi i pcha się z tą torbą do przedpokoju. - Kupiłem papierowe czapeczki, słomki z palemką, balony, gwizdki, serwetki z Kubusiem Puchatkiem... nie wiedziałem jakie bajki Maciuś lubi, ale pomyślałem sobie, że Kubuś Puchatek jest uniwersalny... Mam też świeczki na tort, bo chyba będzie jakiś tort, nie? Ale jakoś nie mogłem sobie przypomnieć, które to urodziny, więc wziąłem pięć. Żeby na pewno wystarczyło. No i mam jeszcze kilka rzeczy, to zaraz ci pokażę.
Yyy... o matko. Titus się najwyraźniej przejął obowiązkami, jakie wynikają z bycia ojcem chrzestnym. Chyba nie jestem na to gotowa.
Wywala zawartość torby na kanapę i po kolei przymierza wszystkie papierowe czapeczki. Tak, dokładnie, wszystkie są identyczne. Przezornie jednak powstrzymuję się od komentarzy, bo przynajmniej jak się czymś zajął, to mi dupy nie zawraca i mogę w spokoju zająć się jakimiś mniej twórczymi, za to zdecydowanie bardziej pożytecznymi kwestiami. Na przykład posprzątaniem po Mańku i jego matce.
Ale dość szybko pojawia się pewien problem. Jestem głodna. A jedzenie znajduje się w kuchni. Razem z Izabelą. Zazwyczaj staram się jej unikać, jednak kiedy w grę wchodzi jedzenie, jestem gotowa do nadludzkich poświęceń.
Idę do kuchni, jednym spojrzeniem oceniam mniej więcej jakość tego całego biszkopta i otwieram lodówkę. O, jest sałatka jarzynowa, proszę bardzo, nakarmimy trochę majonezem mój cholesterol.
Izunia przygląda mi się krytycznie.
- Mówiłam mamie, że to niezdrowo ładować tyle tego tłustego paskudztwa, ale się uparła... Marzena, może ty tego nie jedz, to się źle odbije na twoim zdrowiu. I na figurze - dodaje po chwili.
- Już ty się nie martw moją figurą - mówię, sięgając jeszcze po kabanosy.
- Ale, Marzena, gdybyś tak przeszła na jakąś dietę, schudła z pięć kilo... Stałoby się coś?
- Owszem. Cud by się stał. Sorry, zajęta jestem.
Siadam przy stole i zaczynam jeść, w oczekiwaniu aż zagotuje się woda na herbatę.
- Mogłabym ci ułożyć jadłospis, może nawet jakieś ćwiczenia, gdybyś chciała...
- Już od samego tego twojego pierdolenia mi apetyt odbiera. Jak tam twój torcik? Niech zgadnę: bez cukru, bez jajek i bez smaku?
- No wiesz... jak możesz! Istnieje wiele zdrowych alternatyw dla białego cukru i na szczęś...
- Tak, jasne - przerywam te jej brednie, zalewam herbatę i wychodzę z kuchni. Już wolę towarzystwo Titusa.
Chociaż...
Podczas mojej nieobecności to dziecko szczęścia zdążyło rozsypać po pokoju jakieś confetti czy chuj wi co.
- Co tu się dzieje?
Titus podnosi się z klęczek z rękami pełnymi złotych papierków.
- Eee... bo ja chciałem to przygotować, ale paczka nie chciała się otworzyć i jakoś tak szarpnąłem... I się rozerwało. I wszystko się wysypało. Ale nie denerwuj się, Marzenka, ja to zaraz pozbieram.
Mhm. Zresztą niech zbiera. Trochę czasu mu to zajmie, a może przynajmniej większych szkód w międzyczasie nie dokona.
Zasiadam przy ławie i wreszcie konsumuję moje niedietetyczne żarcie bez zbędnych komentarzy, odbierających apetyt. Co prawda widok wypiętego Titusa też w pewien sposób odbiera apetyt, ale zawsze mogę zająć wzrok gazetą o wdzięcznej nazwie "Kobieta i życie". Jest jakiś wybór.
Po jakimś czasie do domu wracają z zakupów moi rodzice.
- Cześć, Marzenka! - woła mama od progu. - Kupiliśmy czapeczki, talerzyki i inne pierdoły! Dzieci będą zadowolone!
Fajnie. Utoniemy w morzu plastikowych kubeczków z Kubusiem Puchatkiem. Albo Myszką Miki.
Oczywiście Titus na widok mojej mamy wpada w popłoch, stara się trzy razy szybciej pozbierać to całe confetti, w efekcie potyka się o pufę, wypierdala na środku pokoju i z powrotem rozrzuca wszystko, co zdążył pozbierać do woreczka.
Ja się zabiję.
- Oj, Krzysiu - komentuje moja mama. -Ty masz jakiś problem z koordynacją. Pójdę do kuchni, zobaczę, jak Iza sobie radzi.
Za chwilę wpada do salonu Dawid.
- Macie tu Maćka, ja idę z tatą rąbać drewno. Dajcie mu coś jeść.
Przejmuję Mańka, ściągam z niego kurtkę, czapeczkę i buty, i sadzam go Titusowi na kolanach. Ach, to życie na krawędzi. Odczuł silną potrzebę spełniania obowiązków chrzestnego, to proszę bardzo. Przynoszę z kuchni banana i wręczam go Miętusowi.
- Proszę. Będziesz karmił Mańka.
Bananem go chyba nie udławi.
- Aleee... - w oczach Titusa widzę przerażenie. - Jak to się...
- Nanan! Am! - rozpromienia się Maniek na widok jedzenia. Moja krew.
- Proponuję zacząć od obrania ze skóry. Później już jakoś pójdzie.
I rzeczywiście jakoś idzie. Banan zeżarty i nawet brak strat w ludziach. Co oczywiście nie znaczy, że Titus jest jakiś ogarnięty czy odpowiedzialny, bez przesady. Po prostu Maniek był wystarczająco głodny, żeby nie robić problemów. Odstawiam go do pokoju Izy i Dawida, do łóżeczka, żeby się kimnął godzinkę i sięgam po drastyczne środki w kwestii sprzątania. W sensie po odkurzacz. W sensie, żeby wciągnąć to cholerne confetti. Krzysiek w tym czasie ogląda, co na przyjęcie kupiła moja mama (okazuje się, że mniej więcej to samo, co on) i rozkłada wszystko równo na kanapie. Dlaczego mam dziwne wrażenie, że on mi bardziej przeszkadza niż pomaga?
Okej, chyba skończyłam. Wszystko zniknęło, co do jednego małego błyszczącego gówna.
A Titus? Titus postanowił właśnie, że będzie dmuchał balony. I w tym momencie kończy się moja cierpliwość. Bo mu to, kurwa, idzie jeszcze gorzej niż otwieranie paczki z confetti.
Dzwonię do Skrobota.
- Halo?
- Cześć, jesteś zajęty?
- Nie, raczej nie.
- To świetnie. A umiesz dmuchać balony?
- Eee... raczej tak.
- Okej, to wpadaj do mnie, bo za trzy godziny zaczynają się urodziny Mańka, a jak na razie mam tylko Titusa do pomocy. Sam rozumiesz powagę sytuacji - mówię oględnie, bo Miętus spogląda na mnie podejrzliwie z fotela pod oknem.
Ja widzę, że on się stara, ale jak na razie, to on więcej balonów napełnił śliną, niż nadmuchał.
- Dobra, będę za piętnaście minut.
- Takiej odpowiedzi oczekiwałam. Obiecałabym ci w ramach podziękowania kawałek tortu, ale nie jestem pewna, czy chciałbyś jeść to cudo Izunii.
- Oczywiście przesadzasz, ale niech będzie, że pomogę ci nawet bezinteresownie.
- Dziękuję uprzejmie. A teraz się pospiesz, z łaski swojej, bo zaraz dostanę...
- Nie kończ, nie kończ. Już jadę.
I takiego oto Skrobota potrzebuję w życiu. A nie, kurwa, Miętusa. Patrzę na tego ćwoka, całkiem czerwony się zrobił na gębie z wysiłku, a nadmuchanych balonów widzę dokładnie zero. Fenomen jakiś.
- Ja to, Marzenka, zaraz skończę. Niepotrzebnie dzwoniłaś do Kacpra. 
No faktycznie. Prędzej się sam skończy, niż to skończy. Albo mnie wykończy. Albo oba naraz.
__________

Tym sposobem wcisnęłam pół roku do jednego rozdziału. Jestem tym nieco zażenowana, ale nie chciałabym tego sezonu pisać znów z taką okropną obsuwą czasową. Teraz prawdopodobnie priorytetem będzie skończenie ciołków, więc jeśli ktoś jeszcze chciałby się zapoznać z tematem, zapraszam tutaj.
Mam do Was pytanie: gdybym napisała opowiadanie, ale nie w skocznej tematyce, czytalibyście? W mojej głowie powstała pewna historia, nawet zaczęłam już ją spisywać, ale po prostu nie wiem, czy będzie sens to publikować. Jeśli faktycznie powstanie.
I na koniec wszystkim studentom życzę powodzenia w nowym roku akademickim. Mocny kopniak w tyłek na szczęście leci zwłaszcza do pewnej świeżo upieczonej studentki medycyny!