Ja się z tym trenerem nie dogadam. Szanuję go z daleka, ale się nie dogadam. Nie dość, że wygląda jak Grumpy Cat, to jeszcze się tak zachowuje. No sorry. Co mu szkodziło, że Pieter z Jaśkiem postanowili po raz kolejny zrobić z siebie idiotów na oczach całej Polski? Ważenie jak ważenie. Trochę wstyd, że takie z nich suchoklatesy, ale filmik żelazkiem telefonem nagrywany, to i jakość psa, więc niewiele widać. Zostałam zaangażowana w charakterze klaskacza. Koteł uznał, że to odpowiednia dla mnie rola (pewnie dlatego, że nie widać twarzy), a on ostatnio wielka szycha i chłopak na piątkę (pozdro dla kumatych), więc się go trzeba słuchać.
A tak na serio, to postanowili to oczywiście kręcić w moim pokoju, więc skoro i tak leżałam na łóżku, to mogłam przy okazji i dla towarzystwa trochę poklaskać. Co tam. Dobry trening przed Bischo, jak będziemy Kamilowi klaskać przy odbiorze złotego ptoka.
A będziemy.
Chociaż niepokojąco dobrze na treningach i w kwalifikacjach w Oberstdorfie wyglądał mi ten Laczek z Norwegii i ten drugi Eisen... coś tam, z nosem jak Diego z Epoki Lodowcowej. A, no i Kraft, śmieszny człowiek, co ze swoim przyjacielem wielkim postanowili Kamila w kanapkę wziąć na podium.
Niech on mnie lepiej nie wkurza. Jeśli sprzątnie Miszczowi sprzed nosa zwycięstwo w Turnieju Czterech Skoczni, nie odezwę się do niego słowem już nigdy w życiu.
Obiecuję na tę czekoladę, co ją właśnie wpieprzam.
A dobra jest. Milka. Z orzechami. I nie, nie jestem ukrytą opcją niemiecką. Wciąż gardzę Wellingerem. Po prostu Milka jest zajebista.
- Daj kawałek... - nudzi Dawid z drugiego łóżka.
- Pojebało cię chyba - odpowiadam, wykazując troskę o jego formę.
Sorry, ale w tym rodzeństwie prawo do robienia masy mam ja. Ja na nartach nie skaczę.
- Ej, no... co ci szkodzi...
- O nie, nie. Mylisz się - wymachuję w jego stronę kostką czekolady. - To tobie szkodzi.
- Niedługo będziesz wyglądać jak słoń. Albo inny mamut - Dawid zaczyna mnie obrażać w kwestii wagi, więc widzę, że wchodzi na nieco wyższy poziom wkurwu. Jakby nie było - trochę go znam.
Nagle do pokoju wbija nam Cudowne Dziecię. W ogóle jaja z nim dzisiaj jakieś były, bo zdaje się, że nie dał się zmacać Seppowi i go zdyskwalifikowali. Co prawda i tak skoczył na tyle chujowo, że nie dostałby się do konkursu, ale to raczej nie jest najlepsze wytłumaczenie.
- Cześć... jestem zmęczony życiem - mówi, siadając w nogach mojego łóżka. No to co ja mogę, podciągam pod siebie kopytka i przyrzucam się kołdrą.
- Dzięki za info.
- Nie ma za co.
Tutaj akurat się zgadzamy.
- I z nią przyszedłeś gadać? - burczy Dawid, ewidentnie obrażony. - Przecież ona cię wyśmieje, opierdoli, a na koniec, jeśli okaże się, że nie masz ze sobą czekolady, każe ci spadać na drzewo.
- Ale... - Klimek jest ewidentnie zdezorientowany - ...no to gdzie ja miałem pójść?
Była chyba taka piosenka jak najdalej stąd, jak najdalej chcę biec.... Jakoś mi się tak przypomniało.
- Do żony se zadzwoń. U Piotrka to działa - mówię i ostentacyjnie łamię cały pasek czekolady.
Dawid rzuca mi mordercze spojrzenie.
- Eee, lepiej nie - wzdycha Dziecię. - Jeszcze pomyśli, że jestem jakimś nieudacznikiem czy coś...
Tak. Mhm. Właśnie tak. Na pewno do tej pory tak nie myślała.
- No to cóż zatem zamierzasz zrobić?
Klemens otwiera usta i... wykonuje oddech. Okej, gratuluję. To duże osiągnięcie. Może niezbyt bogate w treść i wartości merytoryczne, ale przynajmniej w zasięgu Murańki. Następnie rozkłada ręce i wzrusza ramionami. Piękna pantomima, dziękujemy bardzo, trzy razy nie, wypierdalaj.
Ktoś puka do drzwi, zakłócając tę błogą ciszę, jaką wprowadziło zamknięcie mordy Klemensa.
- Proszę - mówi Dawid, udając, że niby to on jest tą wychowaną połową naszego rodzeństwa.
Do środka wchodzi Skrobot, w jednej dłoni dzierżąc kubek, w drugiej - jakieś papiery.
- Cześć - mówi, po czym stawia tenże kubeczek na szafce koło mojego łóżka, informując mnie - była tylko jabłkowa.
Chyba czegoś nie rozumiem.
- Ale... eee... ja nie zamawiałam herbaty.
- Nieważne. Mamy robotę - wymachuje mi przed twarzą plikiem papierów.
- Dobrze kombinujesz - wtrąca się Dawid. - Przyniosłeś herbatę, więc może cię nie wyjebie od razu za drzwi. Ale nie licz na to, że się z tobą podzieli czekoladą.
- A może się właśnie podzielę? - buntuję się. - Ty się nie możesz upaść jak dzika świnia, bo wciąż usiłujesz skakać, ale Kacper te swoje prymitywne próby już porzucił.
Skrobot wydaje jakiś dziwny dźwięk.
- Widzisz? Już się przez ciebie załamał - odpowiada Dawid. - Chłopie, ty się lepiej dobrze zastanów, czy ty na pewno chcesz z tą babą spędzić resztę życia. Przecież ona jest nienormalna!
- Jaką resztę życia? Jaka nienormalna? Weź ty się opanuj! Chcesz tę czekoladę?! Proszę bardzo, wpierdol sobie całą, tylko nie miej potem pretensji, że do sto piętnastego metra nie możesz dolecieć!
Czekolada ląduje dalej niż Dawid na łóżku tego cymbała, po czym z prędkością światła wraca w moim kierunku. A dokładniej - dostaję w czoło. Nigdy wcześniej czekolada mnie nie zdradziła.
- No żeż kurwa, pojebało cię?! - drę się i usiłuję wstać z łóżka, ale jako że jestem cała zaplątana w kołdrę, na której dodatkowo swoim szanownym zadem przysiadł Murańka, to wpadam prosto na szafkę nocną. Z szafki spada kubek z gorącą herbatą i rozbija się o podłogę. Panele pływają we wrzątku.
- Kurrrrrwaaaaa!!!
- Weź se to sprzątaj, durna kobieto. Ja wychodzę - rzuca Dawid i tak też czyni, a Murańka niemal natychmiast podąża w jego ślady.
- Zajebiście! Idźcie sobie wszyscy w pizdu! - warczę, wyplątując się wreszcie z tej cholernej kołdry.
- Mańka... - mówi cicho Skrobot.
- No co?!
- Dawid się z Izą pokłócił, mogłabyś być trochę milsza.
- A skąd ja to miałam wiedzieć? I skąd niby ty to wiesz?
- Bo mi powiedział.
- No zajebiście. Widzę, że się sekretami wzajemnie wymieniacie. On ci o Izie, a ty jemu o mnie.
- Co? - Skrobot robi głupią minę.
- A kto ci pięć minut temu radził, żebyś się zastanowił czy chcesz ze mną spędzić resztę życia?
- No... rzeczywiście. Ale ja mu nic nie mówiłem. Zresztą ja się nie muszę zastanawiać.
- Znaczy że co chcesz przez to powiedzieć?
Nie lubię. Nie lubię, kurwa, jak ktoś do mnie szyfrem gada.
- Przecież wiesz.
- Nie no, ja żyję z wariatami. Jakbym wiedziała, to bym się chyba nie pytała, nie? Jest tu jakaś szmata? Trzeba tę podłogę jakoś zetrzeć - podciągam dresy i wychodzę z pokoju. Starym zwyczajem powinnam teraz spotkać Morgensterna. Zawsze na niego wpadałam na korytarzu, zazwyczaj w jakichś absurdalnych okolicznościach. Ale nie. To było dawno i nieprawda. Teraz bez większych przeszkód docieram do kuchni i proszę panie o jakąś szmatę albo innego mopa. Tak wyposażona wracam do pokoju, choć, szczerze mówiąc, wolałabym teraz po prostu iść na spacer. Bo mnie, kurwa, wciąż chuj strzela.
Skrobot pozbierał już wszystkie kawałki kubka, a teraz zagłębia się w te wydruki, z którymi tu przylazł. Ścieram więc podłogę i zasiadam na łóżku Dawida.
Kacper podnosi głowę znad papierów.
- Wiesz co... chodźmy na spacer.
- Nigdzie z tobą nie idę, spierdalaj.
Bo, kurde, co to ma być? Czy on mi w myślach czyta?
- Chodź, dzisiaj sylwester. Fajerwerki jakieś obejrzymy.
- A te papiery to po co żeś przyniósł?
- Dla picu - mówi Skrobot i zaczyna się śmiać. - Nie no, żartuję. Co masz taką minę? Po prostu ostatecznie możemy to też przejrzeć jutro rano.
- Rano to ja będę spać.
Skrobot nie zdąża odpowiedzieć, bo do pokoju wraca Dawid. Siada koło mnie i mówi:
- Sorry.
Hmm, hmm... w sumie chyba powinnam powiedzieć to samo, ale nie jestem pewna, czy mi to przez gardło przejdzie. Zamiast tego wygłaszam więc równie zaskakującą frazę:
- Spoko. Jak chcesz, to sobie zjedz tę czekoladę. Kupię se następną, w końcu w Niemczech jesteśmy.
- E, nie chcę - Dawid wzrusza ramionami i wzdycha głęboko. - Kurde, weźcie mi pomóżcie.
- Jeśli chodzi o to, że nie umiesz skakać, to ja ci niestety w tej kwestii niewiele doradzę - zaczynam, ale chyba jednak nie o to chodzi, bo Skrobot z naprzeciwka robi dziwną minę, to jest zaciska usta w linijkę, a oczy mu prawie z orbit wychodzą.
- No bo... ja bym chciał drugie dziecko... no a Iza... - znów wzdycha Dawid.
- Poczekaj, poczekaj... Jak my ci mamy w tym pomóc? - zaczynam się głośno zastanawiać. - Lekcję poglądową ci ze Skrobotem przeprowadzić?
- Ja chętnie! - zgłasza się ten debil.
- Ja nie wiem, czy u was bycie erotomanami jest rodzinne?
- Że co?
- Że twój brat też zawsze... a zresztą nieważne. Chwila moment. Dawid, przecież wy już macie jedno dziecko. No chyba wiecie, jak się do tego zabrać.
- Ale jakby co, to ta lekcja poglądowa...
- Skrobot, spierdalaj!
- Sama zaczęłaś! - broni się idiota.
- Przypadkiem, okej? - wywracam oczami. - Nie wiedziałam, że jakiś niewyżyty facet się tego uczepi jak rzep psiego ogona.
- Przemyśl to, Mańka. Już nigdy nie będę taki piękny i młody.
Pojebało. A może się czegoś naćpał. Sama nie wiem.
- Dobra, przejdźmy do rzeczy.
- Doskonały pomysł! - szczerzy się Skrobot.
- Kurwa!!! Dawid, kontynuuj.
- Dobra, Mustaf, mów - przyłącza się Kacper. - Już się skończyliśmy wygłupiać.
No dziękuję uprzejmie.
- Problem polega na tym - mówi w końcu Dawid - że Iza nie chce drugiego dziecka.
Czemu mnie to nie dziwi?
- No to... ją przekonaj - stwierdza odkrywczo Skrobot. To brzmi mniej więcej tak dobrze jak: Jesteś gruby? To schudnij.
- Próbowałem. Mówi, że teraz priorytetem jest kariera. Że może później.
- No widzisz. Jest nadzieja - uśmiecha się Kacper.
- Dzięki za taką nadzieję. Może za pięć lat, może za dziesięć, może za nigdy.
- Ja cię bardzo przepraszam, ale czego ty się spodziewałeś? Nie obgadałeś z nią tego przed oświadczynami?
- No... nie. Po co?
Co za cymbał.
- No właśnie po to! Wiedziałbyś przynajmniej, żeby ją od razu spławić. Bo teraz to już trochę późno...
- Marzena! - oburza się Dawid. - Przecież ja ją kocham!
- A właśnie, Mańka - włącza się Kacper. - Ile byś chciała mieć dzieci?
- Co tobie dzisiaj odpierdala?! Ile przechyliłeś w międzyczasie jak poszłam po szmatę? Pół litra?
- Ani kropelki. Dobry humor mam po prostu. Ktoś musi, inaczej byśmy tu wszyscy sfiksowali.
Jest to niby jakieś wytłumaczenie, ale niech on mnie oczu nie mydli. To wszystko jest co najmniej podejrzane.
- No dobra... nie wnikam. Co robimy z tym cierpiącym ojcem?
- Ej, jestem tu! - przypomina się Dawid, zupełnie niepotrzebnie, swoją drogą, bo te kudły to nawet z odległości kilometra można zauważyć.
- Fajnie. A może ty po prostu pójdziesz spać? I tak nic nie wymyślisz, a jak się wyśpisz, to przynajmniej mniejszego blamażu dokonasz jutro na skoczni. Albo i nie - dodaję po zastanowieniu.
Dawid tylko kręci głową.
- Dzięki. Na ciebie to zawsze można liczyć.
- Aha, a co z tymi papierami? - przypomina mi się.
Skrobot bierze głęboki wdech.
- Dobra, chodź, ogarniemy to u mnie. My przecież, dla odmiany, nie musimy spać.
Sad but true.
- Okej. Ale najpierw musimy skombinować jakieś kubki i herbatkę. A, i jeszcze czekoladę bierę. To będzie ciężka noc. Trzeba się na to przygotować psychicznie.
Jak nie urok, to sraczka.
Tak się kończy spanie w jednym łóżku, psiakrew. Nachuchali na siebie, nakichali i mają efekty.
Nie dość, że Kraft postanowił być blondynem jak Hayboeck, najwyraźniej uznał też, że wzajemne trzymanie sobie włosów podczas rzygania umacnia przyjaźń. I zaraził się od Miśka grypą żołądkową. Co prawda Stefan dzięki tej fryzurze wygląda jak borsucze gówno, więc w ostatecznym rozrachunku wszystko się ładnie komponuje. Eee... nie. Ładnie to chyba nie jest właściwe słowo. Hayboeck olał Innsbruck, powiedział pierdolę nie skaczę, ale Kraft wyżej sra niż dupę ma i uznał, że powalczy o zwycięstwo. Po coś w końcu robi to gniazdo na głowie dla złotego ptoka. Jakby co najmniej miał jakieś szanse z Kamilem.
No właśnie. Kraft robi za główną atrakcję i moją uwagę odwraca, a prawda jest taka, że my się tu mamy czym stresować. Bo Kamil upadł w próbnej, bark i udo obił porządnie i nie wiadomo było czy w ogóle będzie skakać. Nie dość, że nie umieją ciecie zeskoku przygotować porządnie, to na dodatek wypizdów tutaj straszny. Ale to przecież ojczyzna Krafta, więc czego się można spodziewać.
Stoimy pod tą skocznią już chyba trzecią godzinę. No dobra, stanie pod skocznią to określenie wysoce nieprecyzyjne. Tak naprawdę latamy jak kot z pęcherzem między doktorem Winiarskim, naszym boksem a okolicami zeskoku. Bo na samej skoczni to się tak naprawdę najmniej dzieje. Przychodzą takie momenty w moim życiu, kiedy mam ochotę zabić Wszechmocnego Waltera. Właściwie mnie ta chęć nie opuszcza, ale w pewnych chwilach się nasila. Tak jak teraz na przykład. Odwołuj, chuju, te zawody, póki się jeszcze nikt nie zabił!
Ale oczywiście nie. Bo telewizja, bo sponsorzy, bo kibice. Kasa jest naturalnie ważniejsza od tych samobójców, co na belce siedzą. Skoczków zawsze można spłodzić więcej, a pieniędzy utraconych przez odwołanie zawodów już się nigdy nie odzyska.
Jestem pewna, że gdyby poniedziałek był człowiekiem, byłby Walterem Hoferem.
Idę do naszego domku, bo już mam dość i prawie. W przyjemnym towarzystwie herbaty z termosu oraz nieco mniej przyjemnym Klemensa Murańki oglądam sobie do końca drugą serię na małym telewizorku. Chociaż o to się postarali ci organizatorzy żenujący. Jeszcze bardziej niż to, że Kamil z Kraftem padli sobie po swoich skokach w ramiona (chcesz Miszczu dalej rzygać niż widzieć, chcesz?) nie podoba mi się zwycięstwo tej księżniczki z Norwegii. Niech sobie Tande będzie śliczny i rozchwytywany przez trzynastolatki, ale niech w Bischofshofen jaj nie robi.
- Głupi konkurs - mówi Klemens, a ja pierwszy raz w życiu muszę się z nim zgodzić. Do czego to doszło.
- Głupi - przytakuję, wstaję i podciągam spodnie od dresu, bo zaraz tu się wszyscy zwalą ze sprzętem i trzeba się będzie wziąć do roboty.
- Aha, tutaj jesteś - uśmiecha się Skrobot, wchodząc do środka. - Trochę chujnia, nie?
- No trochę.
Czy oni dzisiaj mają zamiar wygłaszać moje kwestie?
Za chwilę wbija do środka mój brat z luźnym Jaśkiem, pogrążeni w jakiejś poważnej rozmowie. Coś mi podpowiada, że na temat prokreacji. Jeb! Jeb! Jeb! Narty, kaski, buty. Jasne. Klasyka. A ty se to zbieraj i ciesz się, że jeszcze kombinezonów nie zdjęli.
Później przychodzą Maciek z Piotrkiem.
- He, he!!! Widzieliście, że Maniek nie był dzisiaj piąty! Ale jaja, nie?
Beka życia, rzeczywiście.
- Szóste miejsce jest świetne - wtrąca szybko Skrobot, bo zdaje się, że Kot już zaczyna się martwić, że spada poniżej swojego poziomu.
- Też myślę, że nie jest złe. Ale zawsze mogłoby być lepiej. Jakbym jeszcze poprawił...
- Fryzurę se popraw - mówię i zabieram od niego narty, bo stoi na środku i robi kocie miny.
- A co?! Zepsuła się?! - pyta przerażony i leci czym prędzej po swoje podręczne lustereczko.
Ja pierdolę.
Drzwi znowu się otwierają. Wchodzi Stefek i przynosi jakąś torbę i narty, co jest o tyle dziwne, że jego własne już po pierwszej serii zostały odstawione pod ścianę. Stefanek ma niestety więcej chęci niż talentu.
- Kamilowe rzeczy przyniosłem - tłumaczy. - Wzięli go na badania i pewnie trochę im zejdzie. Także mamy się sobą jakoś zająć. Może trafimy do hotelu?
No. Może. Chociaż z tymi sierotami wszystko jest możliwe.
No właśnie. Wszystko jest możliwe. Nawet to, że Kamil wygrywa Turniej Czterech Skoczni, a Piotrek jest drugi. I tylko Kot ma przesrane (a nie, to fucha Krafta...), bo czwarty był, a nikt o nim nie mówi. Okazało się, że pod tą blond grzywą Tande ma bardzo słabą główkę. I presji nie wytrzymuje. Ale nawet się uśmiecha na tym podium, bo prawdopodobnie zaczyna do niego docierać, że o mały włos na jego miejscu stałby Kot.
Tymczasem obok mnie melduje się Kraft. Nie wiem po co się tu pcha, skoro na zeskoku stoją tylko zwycięskie sztaby - ups! czyli na pewno nie austriacki - i nikt go tu nie zaprasza.
- Szkoda, że nie mogem wygrywać - wzdycha.
Chwała Bogu, że Mannery musi reklamować, więc czapkę na głowę wciągnął i nie jestem skazana na oglądanie jego fryzury. Naprawdę już lepiej wyłysieć jak Zografski, niż mieć na głowie coś takiego jak Kraft.
- Na szczęście Kamil mógł.
- Tag, to fajnie, ja się czeszę dla niego...
Niech on lepiej Miszcza do kwestii swoich włosów nie miesza.
- ... ale szkoda, że ja chory i mam... miałem... nie wiem, jak to się po polsku mówi.
I bardzo dobrze. Jeszcze tego brakowało, żeby mi Kraft o swojej sraczce opowiadał.
- To na podium lepiej patrz. Hymn teraz!
Leci najpiękniejsza melodia na świecie i, szczerze mówiąc, chyba mnie to jednak rusza tam gdzieś w środeczku. Bo Kamil poobijany, po koszmarnym sezonie i myślach o zakończeniu kariery, znowu pokazuje, że jest najlepszy. I Piotrek też tam jest, chociaż chyba nie do końca ogarnia, co się dzieje. A Kocurowi niewiele brakło. Co się ze mną dzieje, przepraszam bardzo? Tak się już odzwyczaiłam od jakichkolwiek sukcesów tych nielotów, że mnie jakiś złoty orzeł wzrusza! Tak w ogóle to czy Kamil mógłby go nie upuścić z łaski swojej? Bo na to się zanosi jak na razie. Mniej wysiłku wkładał w podniesienie swojej małżonki, jak ją przez próg przenosił, niż w utrzymanie tego kurczaka.
No dobra, teraz zdjęcia. Z tej uroczystej okazji poświęcam się i bez marudzenia staję razem z całą drużyną przez pierdyliardem aparatów. I nawet się uśmiecham. A co mi tam! Potrafię i wbrew pozorom czasem to robię. Nie jestem wredna, zła i wiecznie obrażona. Po prostu mam alergię na debili i idiotyczne sytuacje. A że obracam się w takim, a nie innym środowisku...
- O, Mania! - krzyczy do mnie Kraft, kiedy odchodzę z powrotem na bok. - A wiesz, kto jest tutaj?
Kamil, Piotrek i młodzieniec zaczesany na Hitlerjugend. To na podium. Poza tym jakieś kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Ale to chyba nie jest żadna odkrywcza informacja.
- Kto?
- Morgi!
A po cholerę on tutaj?
- Fajnie.
- Tag! O! Idzie!
No faktycznie idzie. Uśmiecha się od ucha do ucha, a Kraft zaczyna do niego machać jak pojebany. Ta nacja nie jest normalna.
Przechodzimy na angielski, co ma pewne dobre strony, na przykład Szczurowiewiórka sprawia wrażenie trochę mniej upośledzonej umysłowo istoty.
- Gratuluję, Mania - mówi Morgi i posyła mi uśmiech numer pięć.
- Dzięki. Co słychać? - pytam kulturalnie, dla podtrzymania rozmowy, choć nie wiem, czy tak naprawdę chcę ją podtrzymywać.
- Wszystko świetnie. Lilly rośnie, piękna po mamie. Ostatnio nawet pierwsze skoki na nartach zaliczyła. To akurat po tacie - śmieje się Thomas.
Faktycznie zabawne. Że tak zacytuję Piotrka: he he.
- Fajnie. A ty, widzę, już rzeczywiście na poważnie rzuciłeś skoki - klepię się wymownie po brzuchu.
- No tak - czerwieni się Morgenstern. - Trochę mi się przytyło, nie ukrywam...
- Nie martw się - włącza się Kraft Pocieszyciel. - Każdy tak ma po zakończeniu kariery.
- Hannawald nie! - rzucam pierwszym przykładem, jaki mi do głowy przychodzi. - O, i Schmitt. On też trzyma formę.
- Hmm... no może rzeczywiście...
- Cześć - podchodzi do nas Skrobot. - Nie chciałbym przeszkadzać, ale musimy się zbierać.
Nagle coś mi się przypomina.
- A co, stawiasz flaszkę na stół? - pytam po polsku.
- Eee... przecież to Kamil wygrał, on powinien stawiać - Kacper robi zdziwioną minę.
- Ale to ty masz dzisiaj imieniny. Wszystkiego najlepszego - mówię i całuję go w policzek.
Niech mnie nikt nie pyta, dlaczego to robię, bo sama nie wiem.
- Ty, faktycznie - uśmiecha się Skrobot. - Zapomniałem zupełnie.
- No widzisz. Dobrze, że ja tu jestem, bo byście nie wiedzieli nawet jak się nazywacie.
- Jesteś po prostu niezastąpiona - łapie mnie za rękę i ciągnie w stronę domków. - Musimy już iść - rzuca jeszcze po angielsku w stronę tych dwóch elementów z Austrii.
Miny mają mocno zdziwione i raczej niezadowolone.
Cóż, życie.
Ktoś tu musi poświętować. I bynajmniej nie są to oni.
__________
Już sama nie wiem, co mam sądzić o tym rozdziale. W trakcie pisania miałam wrażenie, że całkiem mi odbiło, później stwierdziłam, że jest w miarę w porządku, a teraz wydaje mi się, że jest słaby. Oceńcie same. Aha, i dziękuję za wszystkie komentarze. I za te, które koncentrują się na opowiadaniu, i za te, które koncentrują się na Stefanie Krafcie. Najwidoczniej wyrósł na gwiazdę tej historii.