piątek, 11 marca 2016

39. Lecz się

Już nie mieli kiedy tych chrzcin organizować, tylko na początku listopada. Trzeba było od razu we Wszystkich Świętych, czemu nie. Wtedy to by dopiero była atmosfera doskonała do świętowania.
A najlepsze jaja, że Izabela taka światowa i obeznana kobieta, a impreza się w domu odbywa. Nie w żadnym lokalu bynajmniej. Co mniej więcej sprowadza się do tego, że wczoraj położyłam się o drugiej w nocy (czy to jeszcze wczoraj?), a dziś wstałam przed szóstą. Fajnie.
Miksuję krem do babeczek, upaćkane już mam oczywiście całe dresy, mama kończy sos do schabu i stawia na gaz rosół. Znaczy rosół to z tego miejmy nadzieję powstanie. Na razie to są jakieś smętne szczątki zwierzęce, kilka zwiędłych marchewek i jakaś zielenina pływające we wrzątku. Mamy godzinę ósmą z minutami.
Na dół schodzi dumny tatuś, kudłaty jak zwykle, a nawet jeszcze bardziej, bo dopiero co wstał, w rozwleczonej piżamie i rozczłapanych kapciach, ziewając przeciągle.
Bóg seksu normalnie. Nic dziwnego, że Izunia się złapała na jego powalający urok.
Wchodzi do kuchni, patrzy chwilę jakby nie ogarniał i pyta:
- O której jest w końcu ta msza?
Ja przywykłam. Naprawdę przywykłam. Ja się tylko dziwię, że ten jełop się nie spóźnił na własny ślub. Albo że nie pojechał do innego kościoła. Albo coś w tym rodzaju.
- Dawid, no... - odpowiada mama z lekkim wyrzutem. - O trzynastej. Wstaliście już?
- Taaak...
Ten jakże pewny ton jego głosu oznacza oczywiście, że Królowa jeszcze chrapie jakby był środek nocy. Oh wait. Ona rzecz jasna nie chrapie, w myśl zasady, że ładne dziewczyny nie srają i takie tam.
Tak czy inaczej Izabela korzysta z regenerujących właściwości snu, co by gości powalić swą olśniewającą urodą, wdziękiem i blaskiem. Tak więc musi wypocząć. Jasna sprawa.
- Wstawajcie już, trzeba jeść jakieś śniadanie - ponagla mama, bo - umówmy się - nie jest taka głupia, żeby przez dwadzieścia pięć lat się nie nauczyć, kiedy ukochany syneczek kręci.
- Mhm... - mruczy Dawid, podciągając spodnie od piżamy.
- Aha i tatę obudź! - przypomina się jej jeszcze w ostatniej chwili, zanim Dawid zdąży się wytoczyć z kuchni.
Mijają dosłownie ze trzy minuty, a już słychać płacz dziecka. Co za dupa wołowa. Witki opadają normalnie. Miał Izunię budzić, a nie potomka przy okazji zrywać o porze, która mu bynajmniej nie odpowiada. Proszę bardzo. Będzie teraz uspokajał Mańka przez piętnaście minut. Ja rozumiem, że jak się człowiek upośledzony urodził, to niewiele mu pomoże, ale zawsze można próbować. Cóż, Dawid się najwyraźniej poddał na starcie. Jak widać nie najgorzej mu się żyje z defektem mózgu.
Dzwonek do drzwi. Nie wiem, co za element ma zamiar złożyć nam wizytę w niedzielę o ósmej rano, ale mam jak najgorsze przeczucia. Otwieram i co? Titus.
Rany boskie. Dlaczego?
- Cześć, Marzenka. Mam problem.
Cóż za zaskoczenie. Ja nie wiem, czemu to tak działa. Oni sobie zawsze przypominają o mnie, jak czegoś potrzebują. Nie ma, żeby mi któryś na przykład kilo czekolady bezinteresownie przyniósł. Prędzej przyjdzie jeden z drugim i sam tej czekolady zażąda.
Chociaż Titus to akurat prędzej o zupie brokułowej zamarzy.
- No co tam? Zakochałeś się znowu czy jeszcze coś ciekawszego? I w ogóle czy mógłbyś się ze mną swoimi problemami dzielić raczej po chrzcinach? Bo wiesz, tak się składa, że teraz akurat latamy jak z pieprzem w tyłku.
- Marzenka, nie.
- Co - nie?
- Nie mogę ci o tym powiedzieć po chrzcinach, bo wtedy już będzie za późno - wyrzuca z siebie Titus desperacko.
Kurwa.
Wzdycham głęboko i przygotowuję się psychicznie na pasjonujące wyznania.
- Chodź na śniadanie - mówię. - Bo ja jeszcze nic dziś nie jadłam, a coś mi mówi, że na głodno tego nie wytrzymam.
Titus tupta za mną do kuchni i mówi:
- Bo widzisz, Marzenka, ja nie wiem, co powi... Ooo... dzień dobry - peszy się biedaczek na widok mojej mamy.
Nie wierzę, że to się dzieje. Chłopie, regularnie obżerasz tej kobiecie lodówkę, a dzień dobry się boisz powiedzieć.
- No to jaki ten problem?
- Eee... nie, właściwie to...
Właściwie to jest beznadziejnym ćwokiem, a w przedstawieniu w podstawówce odgrywał wstrząsającą rolę drzewa. Przepraszam, ale nigdy o tym nie zapomnę.
- Mówże, bo nie mam czasu na pierdoły.
- To nie jest pierdoła! Marzenka... bo wiesz, ja mam być tym ojcem chrzestnym, no nie... Ale właściwie to nie wiem, co taki ojciec chrzestny robi. Sprawdzałem w internecie, ale tam to jest tak dziwnie napisane, że chyba nie rozumiem.
Chyba nie rozumiem.
Dzień jak co dzień.
Druga w kolejności najlepsza decyzja życiowa mojego brata. Zaraz po zaślubieniu Izabelii. Albo trzecia ewentualnie, bo przecież ten upośledzony element był również jego świadkiem na ślubie.
- Krzysiu, spokojnie, to nie jest nic trudnego - zaczyna moja mama, ale Titus reaguje tak, jakby się na niego ze skórzanym batem zamachnęła.
- Mamo, czy ty mogłabyś z łaski swojej... Albo nie - do cholery, nie będę matki z jej własnej kuchni wyganiać. - Miętus, wychodzimy.
- Jak to? - słyszę równoczesny odzew dwóch gardeł.
A tak się nie mogli dogadać.
- Idziemy odbyć poważną rozmowę na tematy zasadnicze. Tylko dajcie mi coś do jedze... O.
Wczorajsza pizza to chyba doskonały pomysł na pożywne śniadanie, tak więc wyposażam się w dwa kawałki i będę żreć po drodze, bo jakbym tak zemdlała w głodu gdzieś w polu to mnie przecież Titus nie przytacha do domu.
- No dobra, to czego nie wiesz? - mówię, kiedy już wychodzimy z domu i nagle orientuję się, że jedzenie w rękawiczkach jest głupie, a bez rękawiczek odpadną mi ręce.
Do dupy z tym życiem.
- No co ja mam zrobić w tym kościele?
- Do kościoła się zazwyczaj idzie, żeby się pomodlić, ale co ja tam wiem...
- Marzenka!
Tak mam na imię,
Decyduję się jednak ubrudzić w razie czego rękawiczki i tak jem pizzę. I jak ja mam nie być gruba niby?
- Ja tam nie pamiętam, co chrzestny robi, poza tym, że świeczkę zapala.
- Jaką świeczkę?! - Titus przerażony.
- A ja wiem, skąd oni je biorą? Gdzieś kupują pewnie.
- Kto?!
- No ci ojcowie chrzestni.
- Ale ja nie mam żadnej świeczki!
Bardzo mi z tego powodu wszystko jedno.
- Aha... No to chyba masz problem - stwierdzam i gryzę pizzę.
- Marzenka!
- No co znowu?
- Muszę skądś wziąć świeczkę.
Doskonała dedukcja, gratuluję. Plus dziesięć do mózgu.
- Tak.
- Ale skąd?
- Nie wiem, zabierz swojemu bratu. Albo weź swoją.
- Co?
Gówno.
- Krzysztofie Miętusie, czy przynależysz do Kościoła Katolickiego?
- Eee... tak?
Wzdycham głęboko. Wiem, że to było jednak pytanie sformułowane w sposób zbyt skomplikowany jak dla skoczka narciarskiego.
- A byłeś chociaż ochrzczony?
Tutaj Titus przytakuje ze znacznie większą pewnością.
- To znaczy, że macie gdzieś w domu świeczkę.
- Ale gdzie?
Ja pierdolę.
- A skąd ja to mam wiedzieć?
- Nie wiem.
- Właśnie. Więc idź i jej szukaj. Masz na to jakieś, bo ja wiem, trzy godziny pewnie.
- Ale Marzenka!
- No...?
- Ja nie wiem kiedy mam tę świeczkę zapalić i co poza...
- Titus, do jasnej cholery! Ksiądz ci wszystko powie, czaisz?! To ten facet na środku, w czarnej sukience.
- Wiem, kto to jest ksiądz - obraża się Miętus. - I nie krzycz na mnie, bo przecież nie byłem jeszcze nigdy chrzestnym, to mogę nie wiedzieć.
Od kiedy on się taki wygadany zrobił? Zdanie wielokrotnie złożone i na dodatek całkiem logiczne. No jestem pod wrażeniem.
- A mamy się nie mogłeś zapytać? Swojej własnej - dodaję dla pewności, chociaż i tak wiem, że do mojej by się nie udał.
- A co ona tam wie...
Aha.
- Tak przy okazji - przypomina mi się. - Dlaczego ty się tak boisz mojej mamy?
- No Marzenka... - zaczyna Titus nieśmiało. - No bo jak ona cię urodziła... I ty jesteś podoba do niej... To ona musi być już całkiem przerażająca.
Odjęło mi zdolność mowy.

No i już. Po krzyku. Titusowi jakimś cudem udało się nie popełnić gafy stulecia. Może dlatego, że go szturchałam w co bardziej newralgicznych momentach. I obyło się bez drastycznych scen. Może co najwyżej Miętus będzie miał kilka siniaków w okolicy żeber. Sam się prosił. Od momentu, kiedy się poznaliśmy w podstawówce właściwie.
Siedzimy sobie teraz wszyscy kulturalnie przy stole i grzecznie słuchamy, co do powiedzenia ma wujek Izabelii. Wujek ma koło czterdziestki i nawet jakby ktoś nie chciał go słuchać, to i tak nie ma wyboru, bo drze się tak, że go słychać go w całym domu.
Cały czas się zastanawiam, jakim cudem prawie pięćdziesiąt osób się mieści na przestrzeni niecałych dwudziestu metrów kwadratowych. No, może odejmijmy od tego kilkoro dzieci, które latają po korytarzu i chyba chcą jednak pokonać wujka na siłę głosu.
To nie będzie łatwe.
- Marzenka, otwórz okno, z łaski swojej - szturcha mnie babcia. -  Bo się tu zaraz wszyscy podusimy.
No to wstaję, odwracam się i otwieram.
I nagle nabieram nieodpartej ochoty wyizolowania się z tego przemiłego towarzystwa, które składa się w siedemdziesięciu procentach z rodziny Izunii i zestawu okołoskocznego.
Tak. Izabela się jak zwykle popisała w kwestii doboru gości.
Gratulacje, Może się powinna przekwalifikować na organizatorkę jakiś wesel czy czegoś.
Chociaż nie, świat mody za bardzo by na tym ucierpiał. Nie po to przecież ćwiczy codziennie po trzy godziny i żre tę swoją trawę, żeby potem nie łazić po wybiegu w piętnastocentymetrowych szpilach.
Prawdopodobnie to dziecko powinno być główną gwiazdą chrzcin, ale co ja tam wiem o życiu. Dziecko śpi w drugim pokoju. I wszyscy je mają w dupie. To ja tam pójdę, a co.
Już prędzej się z nim dogadam niż z tym wujkiem Izabelii, co zdaje się zaczyna właśnie monolog na tematy polityczne. Cudownie. O niczym innym nie marzyłam.
Maniek sobie leży i jednakowoż nie śpi. Gapi się tylko tymi swoimi niebieskimi oczami, co nie wiem po kim je ma.
Aha, chwila. Pewnie po ojcu. Zapomniałam.
I na brzuch się chyba próbuje przechylić.
Dupa. Nic z tego.
Oj, koleżko, jak ty odziedziczyłeś oprócz oczu też zaradność życiową po tym swoim pożal się Boże ojcu...
A ten się śmieje.
No ja bym się tak nie cieszyła.
Drzwi się otwierają i z krzykiem wbiega jakaś przerażająca ilość dzieci w wieku późnopampersowym.
A za nimi wkracza Kacper Skrobot.
No zajebiście po prostu.
Wreszcie sobie znalazł odpowiadające mu intelektualnie towarzystwo. Ja się kiedyś jeszcze łudziłam, że on jest w miarę normalny, ale ostatnio mi przeszło. Całkowicie.
Maniek ewidentnie nie wie, co się tu odpierdala, zaczyna się denerwować i ja się mu bynajmniej nie dziwię. Wydaje z siebie jakieś dziwne dźwięki i może bym nawet do niego dołączyła, ale niestety nie umiem.
Ale mogę go za to wziąć na ręce. I przynajmniej wtedy się nie muszę patrzeć na tego ćwoka. Bawimy się grzechotką, a dzieci późnopampersowe w międzyczasie wybiegają z krzykiem chyba jeszcze większym niż przyleciały.
To się teraz zacznie zabawa.
- Czy ty sobie w ogóle zdajesz sprawę z tego, jak ci do twarzy z dzieckiem?
No mówiłam, kurwa.
- Skrobot, do czego ty dążysz? - mówię spokojnie, bo przecież Mańka trzymam na kolanach, to mu się do ucha drzeć nie będę.
- Do niczego...
A tu bym się nawet zgodziła.
- ... po prostu ładnie wyglądasz.
Nie wytrzymię no.
Wkładam ostrożnie Mańka do łóżeczka, patrzę się w końcu na Skrobota (nawiasem mówiąc odstawił się oczywiście jak stróż w Boże Ciało, fryzurka, garniak, inne dupesrołki), podchodzę do niego i cedzę przez zęby:
- Nigdy więcej mi nie mów, że ładnie wyglądam... i przestań używać tych perfum.
Minę ma totalnie głupią, kiedy się pyta:
- A dlaczego?
- Bo są zbyt zajebiste dla takiej ciepłej kluchy!
Wychodzę. Wychodzę z pokoju, wychodzę z domu, a najchętniej to bym w ogóle wyszła z siebie i stanęła obok.
Ładnie wyglądam, kurwa. Co to ma być w ogóle? Że raz naciągnęłam na ten mój wielki tyłek jeansy, a na górę koszulę zamiast jego tfu podkoszulka? Niech on by się jak człowiek zachowywał, naprawdę. Mnie to w ogóle nie bawi.
- Marzena!
No nie, naprawdę?
Czemu oni zaprosili całą rodzinę Skrobotów na te chrzciny to ja do końca życia nie zrozumiem.
- No co? - odwracam się do drugiego cudownego syna pani S.
- Co tam, mój brat znowu zjebał sprawę?
Wzdycham.
- Czy wy się nie umiecie wyrażać jakoś jaśniej? Co ja jestem, wróż Maciej, żeby się domyślać, co autor ma na myśli?
- Pytam czy znów nie powalił cię swoim urokiem osobistym?
- Lecz się.
Kamil się śmieje.
- Co ty taka agresywna?
- Od urodzenia taka jestem, nie wiem, czy zauważyłeś - warczę, wbijając ręce w kieszenie kurtki.
A miało być tak super. Miałam tu sobie stać tak cudownie samotna. To nie. Jak nie jeden Skrobot, to drugi. Za co? Co ja komu zrobiłam w poprzednim wcieleniu?
- Przede wszystkim to Kacper zauważył. Wiesz, zdaje się, że on sporo zauważa.
To się nie dzieje.
- Dawno ci nikt w łeb nartą nie zasunął?
- Marzena - śmieje się dalej ten idiota. - Ty się tylko zastanów, gdzie drugiego takiego frajera znajdziesz, co by cię kochał jak szalony. Ja bym się osobiście bał. A ty się i tak na nim wyżywasz. Pozdro.
I sobie idzie z powrotem do domu.
U Skrobotów bycie nienormalnym jest chyba rodzinne.
__________

Po pierwsze właśnie zauważyłam, że ten sezon się skończy za tydzień, a ja do tej pory nie zdążę go tutaj zacząć. Pff...
Po drugie na dole wstawiłam ankietę - chciałabym się dowiedzieć, ile osób tak naprawdę to czyta.
A po trzecie - chyba najważniejsze - wiecie, co jutro jest? Jutro jest 12 marca. A więc urodziny Dawida Kubackiego. A więc i... Marzenki! Pozwalam składać życzenia ;)
Dziękuję Wam za komentarze pod ostatnim rozdziałem, bo było ich naprawdę sporo i proszę o jeszcze więcej pod tym! :D
A, no i jeszcze jedno. Nie wierzyłyście w Titusa jako ojca chrzestnego, a proszę jak sobie ładnie poradził :D